Strona:Hans Christian Andersen - Baśnie (1929).djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż za cudny widok! — zawołała młoda dziewczyna krocząca z młodzieńcem po parku. — Zaprawdę, w lecie nie widzi się cudów takich!
— Przytem zaś, — dodał młodzieniec, wskazując śniegowego bałwana — nie można lepić takich figur. Doskonale jest zrobiony i brak mu tylko ognia w fajce.
Zaśmiał się wesoło, obrócił na pięcie, potem zaś złożył grzeczny ukłon bałwanowi i za chwilę młoda para znikła na zakręcie.
— Cóż to za ludzie? — spytał bałwan śniegowy psa podwórzowego. — Nie wydają się źli, tylko mało mi okazali szacunku. Powiadasz, że jesteś tu już długo, więc znasz ich może?
— Oczywiście! — odparł pies. — Ona głaszcze mnie nieraz, a od niego dostaję często smaczne kości. Jest to córka właścicieli tej posiadłości i jej narzeczony. Tam, w dali budują dom, gdzie mieszkać będą po ślubie.
— Nie widzę w dali nic podobnego do domu! — zauważył bałwan śniegowy. — Coprawda, nie mogę obrócić głowy. Powiedz mi jednak, czy są to istoty podobne do ciebie i mnie.
— Strasznie głupie jest pytanie twoje! — odparł pies. — Wiedz, że to są ludzie i moi państwo. Powstałeś wczoraj dopiero, ja atoli jestem stary i posiadam doświadczenia niemało. Wiem co się dzieje w domu, a dawniej trzymano mnie w pokoju, nie na mrozie.
— Nic milszego nad mróz! — powiedział bałwan. — Łańcuch, przyznaję, to rzecz niemiła zapewne. Sam jego łoskot razi mnie. Ale opowiedz, proszę coś niecoś o życiu swem i przygodach.