Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój Stefku, dobroć serca polega na dostarczaniu ludziom takich wrażeń, jakich łakną. Jakże Henryk?
— Dziękuję ci... Zdrów, wesół... Wybierał się do ciebie.
— To źle trafi, ja przez tydzień nie zajrzę do domu. Wyobraź sobie, że chcą mnie mianować gubernatorem w Odesie. Ja zaś upieram się przy Moskwie. Dlaczego nie mam sobie na to pozwolić? In partibus infidelium zdawałoby się, że to obojętne, a jednak z przyjemnością kazałbym powiesić tych poczciwych wariatów. Nasza emigracja to dowód ex post, że Rosja musiała upaść. Konwentykle, operetkowe konspiracje, naiwne dzielenie skóry na niedźwiedziu. To ponad moje siły.
— Cóż to szkodzi?
— Bardzo szkodzi. Jestem marzycielem, a oni ośmieszają marzenia. Chciałby człowiek pomarzyć, przypomni nominację na gubernatora i wybucha śmiechem. Życie brzydnie. Jak to mówi nasz przyjaciel Malinowski?... A propos: dlaczego nie byłeś u nich wczoraj?
— Henryk przyjechał.
— Późnym wieczorem — podkreślił Urusow.
— Nie miałem ochoty.
— Szkoda.
— Czego? — zapytał Borowicz.
— Raczej kogo?... Ciebie szkoda. Jedyne miejsce na kuli ziemskiej, które cię pociąga, a unikasz go.
— Dom państwa Malinowskich?
— Wszystko jedno. Może być ich dom, może być biegun południowy, lub czubek baobaba w środkowej Afryce, katedra w Sewilli, czy kopalnia potasu w Nowej Kaledonii.