Sieroce dole/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom I
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W chwili gdy głos p. Babińskiej uwolnił ją od natarczywości Martyniana, biedna sierota przerażona uciekła do swego pokoju, sama nie wiedząc prawie co się z nią dzieje. Rzuciła robotę na kanapkę, załamała dłonie, zamyśliła się, łzy ciekły jej po twarzy, ale nie darmo tych siedem czy osiem lat przeżyła pod okiem cioci: były one dla niej wielką nauką, wyrobiły cierpliwość, rezygnacyą, spokój jakiś wewnętrzny z religijnym fatalizmem — jeśli te dwa wyrazy sprządz z sobą się godzi. Ludwika wierzyła w Opatrzność nad sobą i poddawała się jej wyrokom, nauczyła się powstrzymywać łzy, hamować cierpienie, aby na zewnątrz się nie objawiło, dojrzalszą była nad lata, a rezygnacyą tą prawie już stara.
Znała nadto ciotkę, by nie wiedziała iż wypadek ten pociągnie za sobą długie wyrzekania, wymówki, łajania, groźby, jawną niełaskę i prawie prześladowanie. Przeciwko temu wszystkiemu miała tylko jedną broń — cierpliwość i pokorę.
Jakie uczucie budziło w niej oddawna znane przywiązanie więcej niż braterskie Martyniana, było najgłębszą tajemnicą, której nigdy nie zdradziła ani słowem, ani wejrzeniem. W obejściu się z nim nadzwyczaj zawsze ostrożna, unikała go o ile możności, dawała mu zrozumieć niewłaściwość objawów czułości któremi ją chłopak, korzystając z położenia, prześladował. Wszystko to było próżnem: im mocniej starała się z nim nie spotkać, wyśliznąć mu się, tem przebieglej on ze swej strony obrachowywal i wyrabiał sobie spotkania sam na sam. Ulubieniec matki i ojca, ufając w ich nieograniczone łaski, wmawiając im co chciał, rozporządzając się w domu, jedynak męczył Lusię, która musiała odgadywać jego zabiegi, aby się przeciwko nim obronić. Po kilkakroć otwarcie nawet prosiła go, ażeby jej oszczędził przykrości, ale chłopak wcale nie zważał na to. Smutneż to było życie w tym dworze! Ciocia Babińska wedle raz przyjętego systemu, obchodziła się z sierotą jak najsurowiej. Wszystko to tylko dla jej przyszłego dobra. Ubierała ją jak najskromniej, strzegła aby nic wytworniejszego nawet od obcych nie dostała. Pokoik Lusi przy garderobie był jednym z najniewygodniejszych w całym domu, a, jak tam zwano — pałacu. Ogromna stara lipa pod samem oknem, zachowana jeszcze z dawnego ogrodu, ocieniała tak pokój iż w nim trudno było we dnie pracować. Sprzęt był jak najskromniejszy, proste łóżeczko z niepomalowanego nawet drzewa, takiż stolik szarą serwetką przykryty, parę prostych stołków, szafeczka wcale niewykwintna, sofka stara pokryta pstrym perkalikiem, ubierały tę celę więzienną. Ale Lusia była tak staranną o to co ją otaczało, tak umiała jakoś to ustawić, przybrać, upięknić niczem, ubrać kwiatkiem w prostym dzbanuszku, lub jakąś robotą własną, że izdebka wydawała się miłą i miała wdzięk młodości, która w niej mieszkała. Gniewało i to p. Babińską, upatrywała bowiem nawet w ustawieniu sprzętów i kwiatków zalotność, w zamiłowaniu czystości jakąś niepotrzebną pretensyą. Książki pożyczone od Burzymów, ile razy je zobaczyła na stoliku, doprowadzały ją do niecierpliwości. Żartowała sobie z pretensyi jej do literatury i uczoności, chociaż Lusia nigdy żadnem słówkiem nie zdradziła tego co umiała. Nie pozwalała jej wprawiać się w grę na fortepianie, — wszystko to wywoływało gderania bez końca.
— Pannabyś powinna klucznicy poprosić, albo tej swojej Orchowskiej, żeby nauczyła cię jak się kury hodują, jak się indyki młode karmią, jak się w ogrodzie sadzi i pieli, a te książki i muzyka to strata czasu i bałamucenie się nadaremne. Ubogiej dziewczynie to niepotrzebne. Jeśli cię niezamożny szlachcic weźmie, i za to jeszcze Panu Bogu powinnaś podziękować, a poszedłszy za mąż, o muzyce i książeczkach i romansikach francuzkich i poezyjkach Lamartina i W. Hugo nie będzie kiedy myśleć.
Zwykle Lusia nie odpowiadała nic, chowała książki i przyjmowała to w pokorze. Uległość ta któraby może kogo innego rozbroiła, gorzej jeszcze p. Babińską gniewała. Mawiała, wychodząc do męża:
— O, to ziółeczko, ta wasza Lusia! to ziółeczko! ktoby powiedział, że to sama pokora, uległość sama, a to są tylko komedye! Ja to znam! ja to czuję! Skryta, milcząca, żeby się kiedy odezwała słówko, żeby się choć bronić raczyła. Nie, milczy a swoje robi. Tak! Takie charaktery są najniebezpieczniejsze. Nigdy nie odgadniesz co myśli, nigdy nie zrozumiesz jej. Obcy człowiek wziąłby to za łagodność, a to upór nieprzełamany. Ty sobie gadaj co chcesz, ona wysłucha i zrobi swoje. Ja ją znam od dziecka, zawsze taką była.
Wróciwszy do tej izdebki, Lusia długo pracowała nad sobą nim uśmierzyć potrafiła niepokój i trwogę, pomodliła się milcząca, potem zwolna ujęła jakby machinalnie robótkę. Siadła na sofce i niktby obcy nie domyślił się z jej twarzy bladej, ale uspokojonej, że przebyła godzinę bólu i trwogi, a miała przed sobą nieobliczone jeszcze następstwa gniewu nielitościwej cioci.
Ile razy w kurytarzu usłyszała chód lub odmykanie drzwi, bladła jeszcze bardziej, spodziewając się wtargnięcia cioci i sceny nieuniknionej; nikt wszakże nie przychodził. Pani Babińska naradzała się z mężem.
Drzwi otworzyły się wprawdzie w godzinę może potem, i Lusia spojrzeć już na nie nie śmiała, gdy usłyszawszy męzkie kroki i podniosły[1] oczy, spostrzegła stojącego przed sobą — Mieczysława!
W ubraniu podróżnem, z torebką przez plecy, brat stał przed nią uśmiechnięty. Ludwika porwała się uniesiona, szczęśliwa i lecąca mu w ramiona, krzyknęła:
— A to Bóg cię zesłał dla mnie!
Mieczysław już się był ze wszystkiemi przywitał w domu — dosyć zresztą zimno przyjęty przez ciocię i Babińskiego, a goręcej niż kiedykolwiek przez Martyniana; do obiadu zostawało mu dosyć czasu ażeby się z siostrą rozmówić. Lusia położyła palec na ustach...
— Chodźmy do ogrodu — rzekła — będziemy na ten raz mieli wiele do mówienia.
Wzięli się więc pod ręce i wyszli razem. Szli długo milczący, minęli klomby obok pałacu, a gdy się oddalili całkiem w dzikszą ustroń parku, Lusia zwróciła się nagle z twarzą spłakaną ku bratu i zawołała wzruszona.
— Miciu! na miłość bożą — jeśli to podobna — ratuj mnie!
Mieczysław zbladł, chwytając ją za rękę. — Co się stało, mów...
— Miciu kochany — poczęła, ocierając oczy, siostra — nigdy na nic nie skarżyłam się przed tobą. Po cóż narzekać próżno i serce zakrwawiać, jeśli poradzić niepodobna? Są wszakże położenia z których jakimkolwiek kosztem ratować się potrzeba... Posłuchaj mnie... przebacz... zrozumiej... ja tu dłużej zostać i żyć nie mogę.
— Jakto — ciocia — przerwał Micio.
— Ciocia jest sobie gderliwa, naturalnie szuka powodu aby mnie mustrować i burczyć na mnie. Usposobienie to rosło i rośnie, przyzwyczaiłam się do tego prawie, ale mój drogi, mój drogi... ja tu z innych powodów pozostać nie chcę, nie powinnam, nie mogę.
— Z jakichże? co to być może...
— Jedynak pieszczony jest nadto dla mnie łaskaw... domyśl że się, mój Miciu, reszty... Matka się tem niepokoi, niecierpliwi, a życie staje się nieznośnem. Muszę uciekać od niego, muszę cierpieć od ciotki... jest mi ciężko... jest mi źle — i nie chcę nawet być posądzoną, żem myślała o pozyskaniu serca Martyniana...
— Ale to nowa rzecz dla mnie — przerwał Mieczysław — nigdyś mi o tem nie wspominała nawet... Zkądże się to bierze znowu?
Lucia zarumieniła się mocno — spuściła oczy.
— Mój Miciu, to nie jest rzecz nowa... Nie mówiłam ci nigdy, bo nie zdawało mi się, żeby wspominać było warto. Sądziłam zresztą, że to przejdzie... Tymczasem Martynian nabił sobie głowę...
Na tem przerwała Lucia...
— Wystaw sobie że dziś, właśnie dziś — dodała — miałam scenę, która mi grozi nowem prześladowaniem od cioci. Ciotka jest przekonaną że ja jej jedynaka bałamucę, przypisuje mi rachuby... niewiem co... Unikam, jak mogę, nawet spotkania z nim... daję ci na to słowo... nie dałam powodu ani do podejrzeń, ani do gniewu... ale nieszczęśliwy jakiś los mnie prześladuje. Dziś — wystaw sobie — dziś siedziałam w ganku z ciotką... odeszła do ogrodu dla jakiejś narady z panem Babińskim... W tejże chwili prawie nadbiegł Martynianek... Napróżno go błagałam aby się oddalił, albo mnie puścił, chciałam już przebojem odejść, gdy pochwycił mnie za rękę, ukląkł... i na tę chwilę... ciocia nadeszła. Wystaw sobie co mnie czeka...
Mieczysław brwi ściągnął.
— Wistocie — rzekł — potrzeba na to radzić — tak dłużej nie może być... Przyznam ci się, Lusiu, żem sądził, iż tych lat parę jeszcze przecierpisz, ty, co tak anielsko cierpieć umiesz... potem łatwiejby mi już było cię oswobodzić... łatwiej ci zapewnić kątek cichy i miły, który ci się należy za te lata męczarni zniesionej tak poczciwie... no! widzę, że trzeba heroicznego lekarstwa. Daj mi się namyśleć...
Ścisnęli się za ręce. Mieczysław czoło namarszczył...
— A! mój Boże, mój Boże! ja ci będę ciężarem! — zawołała Lusia. — Miciu, powiedz, każ, zostanę... zniosę do końca to położenie. Ale jeśli w jakikolwiek sposób podobna byś mnie wyzwolił, o! wyzwól, proszę....
— Ja wiem — dodała — ty się lękasz wydatku, tyś ubogi, ty ledwie masz tyle ile ci potrzeba na własne utrzymanie, ale niech cię nie trwoży ta siostra, która zniesie ubóstwo łatwo, a może, może też co i zapracować potrafi. Ja ci będę pomocą, a sama się obejdę bodaj chlebem suchym i wodą, — umyślnie starałam się nie przywykać do wygód, probowałam głodu, zimna, nic mi nie szkodzi, mam potęgę mojej młodości i woli.
Mieczysław szedł zamyślony, ściskał jej rękę — milczał. Lusia, która go nie widziała przez kilka miesięcy, wpatrywała się w te coraz mężniejsze rysy, które usilna praca i myślenie nieustanne już napiętnowało dojrzałości powagą. Ów świeży niegdyś, biały, różowy, z pogodnem wejrzeniem Micio, wyglądał prawie staro, zmęczony i blady. Oczy tylko świeciły ogniem, który uczucie w tej chwili jeszcze mocniej rozpaliło.
— Jak ty mizernie wyglądasz! — westchnęła Lusia — mój Boże, jak ty tam pracować musisz!
— Praca to nic — rzekł Mieczysław — do pracy się nawyka, troska grosza, każdą z nich walką wewnętrzną pokonywać potrzeba, a walka odbiera siły i trawi życie... Troski o siebie nie mam — dodał — ale o ciebie, o ciebie, którą mi ojciec na łożu śmierci powierzył. Niema dnia żebyś mi w myśli nie stała z twoim pozornym spokojem i rezygnacyą, które kryją pod sobą tyle bólu, tyle nieporachowanych męczeństw. Niepokoję się tobą, twojem położeniem, przyszłością, na wszystko muszę ja radzić, wszystko dźwignąć powinienem... Jest-to obowiązek miły, drogi, jedyny. Ja dla ciebie pracuję, moja Lusiu.
Siostra schyliła się ku niemu ze łzami.
— Nie lękaj się — rzekła — nie trwóż nadaremnie przyszłością. Jest Opatrzność, są wyznaczone człowiekowi losy... jam się nauczyła wiele i temu położeniu na które się skarżemy winnam, żem się nie rozpieściła, że patrzę w przyszłość z rzeczywistą rezygnacyą i pokojem.
W tej chwili przerwał rozmowę ich cichy okrzyk łzawy pomieszany z łkaniem... kroki dały się słyszeć za niemi, stara Orchowska biegła co mogła wydążyć od folwarku, aby swojego panicza co najprędzej zobaczyć. Mieczysław podbiegł do niej, całując ją po starych pomarszczonych rękach...
— Niechże będą dzięki Chrystusowi Panu — wyjąknęła staruszka, ocierając oczy aby niemi się na Mieczysława napatrzeć — niechże będą dzięki, że ja ciebie jeszcze widzieć doczekałam. A ja już na Wielkanoc myślałam że zemrę, tak mnie było pochwyciło strasznie łamanie po kościach i gdyby nie panienka co mnie ratowała, gdyby nie ten poczciwy Martynian... jużbym cię pewnie nie oglądała... A tu jeszcze mam to szczęście że cię widzę...
Popatrzyła! — A! paniczu ty mój złoty, ale ty coś mi nie zdrowo wyglądasz... blady jesteś!
— Rośnie, rośnie — zaśmiała się Lusia — wszak dopiero dwudziesty pierwszy rok zaczął, a chłopcy jeszcze podobno rosną i dłużej. Widzicie jak od ostatniej bytności wyrósł i zmężniał.
— A widzisz ty, paniczyku — szepnęła stara, pokazując mu Lusię — że i to biedactwo, ta złota moja panienka, także coś mizerna.
— Ale cóż znowu, jestem zdrowsza od was obojga — przymuszając się do śmiechu, zawołała Lusia — nie komponuj!
Stara, płacząc ciągle, poglądała to na panicza, to na panienkę...
— O! mój miły Boże, gdybym ja jeszcze dożyła tego — odezwała się, wzdychając — żebyście swój dom mieli, a wyzwoleni zostali z tej niewoli babilońskiej... Żebym ja jeszcze doczekała umrzeć pod waszym dachem.
— Ja na to pracuję, ja do tego dążę — rzekł Mieczysław — trochę cierpliwości...
— My tu jej mamy z panienką nawet dużo — przerwała stara — dalipan, nie chwaląc się... Dobrze tam nam choćby o suchym chleba kawałku, ale samemu panem siebie być. Ja się też nie mogę skarżyć, bo mi u moich Wojciechowstwa dość dobrze, ale panience! panience!
— Cóż bo sobie znowu wyobrażasz, moja Orchowska — przerwała Lusia — nie strasz brata, mnie tak źle nie jest...
— Albo to ja nie wiem jak jest? — mówiła dalej stara — we dworze, choć ja na to nie patrzę, wszyscy to widzą i o tem gadają. Już gorzejby nie mogło nigdzie być, to pewna. Co to pomoże iż poczciwy Martynian się w panience kocha...
— Ale co bo mówisz, Orchowska! — rumieniąc się, przerwała Lusia.
— Bo prawda, bo się kocha... i ktoby się w niej nie kochał? — ciągnęła dalej swoje staruszka. — Wszyscy tu panienkę kochają, i stary Babiński, choć się z tem kryć musi, i słudzy i guwernerowie pokładliby się jej pod nogi, tylko ta — z pozwoleniem, jędza...
— Moja Orchowska! — zagroziła Lusia.
— No, to niechaj będzie... ciotka — poprawiła się Orchowska. — Oj! ta ciotka! ta ciotka... kiwała głową stara.
Mieczysław milczał, nie chcąc tej rozmowy podsycać. Lusia dawała napróżno znaki starej, aby milczała, ona prawiła swoje:
— Już teraz na to zeszło — poczęła, otarłszy oczy — że od rana do nocy tylko gderze i gderze... a je, a dokucza... To świętej cierpliwości potrzeba, żeby z nią wytrwać. Pan Hilary kamerdyner, człowiek bardzo stateczny i uczciwy, co bywał po znacznych dworach dawniej — nie może się wydziwić i pani że taka zła, i panience że taka dobra...
Stara Orchowska byłaby może dłużej paplała, gdyby zdala nie pokazał się Babiński, który wyrwawszy się żonie, zszedł do ogrodu szukać Mieczysława, a może i Lusi, po swojemu chcąc ją pocieszyć i uspokoić.
Orchowska pierwsza go spostrzegła i palec położyła na ustach.
— No, dosyć — rzekła — bo oto poczciwy ten stary się wlecze... a jak gruby tak dobry, jak Boga kocham — szepnęła ciszej. Ja jego lepiej znam niż wy może. Co robić, musi tańczyć jak mu zagrają, ale to pewna że on naszę panienkę lubi i radby jej życie osłodzić, tylko ta, z pozwoleniem... ciotka, nikomu pokoju i woli nie daje. To też biedne człeczysko, bo jak niema na kogo gderać, jemu się dostaje... aż wyłysiał, nieboraczysko. A że nie schudł to nie jego wina, widać nie potrafi nigdy.
To mówiąc a nie czekając aż się Babiński przybliży, Orchowska podreptała na folwark. Babiński nadszedł z uśmiechem na ustach.
— A co? — rzekł — prawda, ogród rośnie aż miło... prawda? rośnie... Gdyśmy zakładali, było pole, i siałem tu żyto i było nie złe... no, ale pałac bez tego parku być nie mógł... Wszędzie przy pałacach są parki... Mam tę pociechę że mi się drzewa udają.
Spojrzał na tęskne twarze sierot i zamilkł.
— A cóż panu Mieczysławowi, jak tam? jak?
— Dziękuję — odparł chłopak — dobrze mi jest, a przy nauce choćby źle było, człowiek się nie postrzeże, czas prędko leci.
— Jak to bo teraz — westchnął Babiński — wszyscy się muszą uczyć. Dawniej tego nie bywało... Ot i tego Martynianka co oni namęczą, co namęczą, a do czego jemu to, prawdę rzekłszy, kiedy będzie miał trzy porządne wioski... Dawniej byle się podpisać umiał... ah! ah! dosyć było i aż nadto, teraz pokomponowali fizyki, metafizyki, różne zyki i grafie... i kaduk wie co... a no, chodźmy, bo będzie czas do stołu.
I posunął się przodem, pokazując klomby Mieczysławowi.
Przybycie brata nie było na rękę cioci, wstydziła się go i obawiała. Miała bowiem jeden hamulec na swe kaprysy pani Babińska to obawę opinii i ludzkiego sądu. Dopóki myślała że bezkarnie może gderać i przewodzić, puszczała sobie cugle, jak skoro jej na myśl przyszło co ludzie powiedzą, wstrzymywała się. Wiedziała dobrze że Lusia skarżyć się nie będzie, obawiała się aby brat nie dostrzegł obejścia jej z siostrą... przy Mieczysławie była też zawsze o wiele grzeczniejszą. Tego dnia wybuch byłby zapewne straszny i Lusia wieleby niewinnie przecierpieć musiała, gdyby przybycie Mieczysława nie pohamowało pani Babińskiej. Rachowała na to, że po jego wyjeździe sobie to nagrodzi.
Do stołu przyszli wszyscy, Martynian tylko najdłużej na siebie czekać kazał, matka sama niespokojna poszła po niego. Znalazła go z głową obwiązaną, leżącego na kanapie.
— Cóż ci to jest?
— Głowa mię rozbolała.
Nie potrzebowała pytać przyczyn.
— Jakto? więc nie pójdziesz do stołu?
— Nie chce mi się jeść.
— Mają ci co przynieść?
— Nie, dziękuję.
Matka patrzyła nań łagodnie. — Nie dobrze jest że grymasisz.
— Ja nie grymaszę, ja jestem zgryziony, ja cierpię... Wstyd mi Mieczysława, siostra mu powie...
— Nic nie powie... ja jej też nie będę czynić wymówek, choć przekonaną jestem że na nie zasłużyła. Najlepiejbyś zrobił, żebyś do stołu poszedł...
— Mama jej nic nie powie...
— Na ten raz... nic. Chodź do stołu.
Martynian wstał. — Idę!
Przy stole rozmowa toczyła się o rzeczach obojętnych. Mieczysław choć mocno dotknięty, usiłował nie dać poznać po sobie, że siostra z nim mówiła. Opowiadał wiele o uniwersytecie, o naukach, o sobie i swojem życiu. Babiński słuchał, jak zwykle, bardzo uważnie, dwaj nauczyciele Martyniana dopomagali rozmowie. Ciocia nie słyszała nawet o czem była mowa, tak była zajęta swoim gniewem i niepokojem o jedynaka. Martynian zamyślony, nie jadł prawie nic, widocznie unikał spojrzenia na Lusię, która w milczeniu, nieruchoma prawie, siedziała jak na mękach... Wstano od stołu, a po krótkiem zatrzymaniu się w salonie, wszyscy się powoli porozchodzili... Mieczysław chciał iść za siostrą, ale go Martynian wziął pod rękę i poprowadził do ogrodu. Byli z sobą zawsze bardzo dobrze; jedynak kochał sierotkę, jako pierwszego towarzysza, z którym był bratersko i poufale, teraz jednak zupełnie różne wychowanie, kierunek, położenie nieco ich od siebie oddaliły. Mieczysław też miał do niego żal, że siostra z jego powodu cierpiała... Chłopię było dobre w gruncie, choć rozpieszczone... szczęście go tylko nieco nadpsuło.
Gdy się znaleźli sam na sam w ogrodzie, Martynianek ucałował na nowo Micia. Od rana co chwila łzy mu w oczach stawały.
— A! jaki ty jesteś szczęśliwy — zawołał — oto jeździsz po świecie, uczysz się... masz przyszłość w ręku i możesz się pochlubić, że ją sam sobie stworzysz, a ja, rad nie rad, w tych pierzynach wyrosnę na ciemięgę... i — wierz mi — będę nieszczęśliwym.
Mieczysław się roześmiał.
— Ty bo jesteś jak ci sybaryci, którym w posłaniu we dwoje złożony listek róży zawadzał — rzekł poważnie. — Na czemże ci zbywa?
— Na swobodzie — odparł Martynian — guwerner za mną krok w krok chodzi, mama pilnuje, ojciec śledzi. Zdaje mi się czasem że muszę być szklany i że mnie tak pilnują abym się nie rozbił za pierwszem potrąceniem o twardszy jaki ząb życia.
— Nie grymaś — przerwał Mieczysław — swobody masz dosyć, a opieki i miłości nigdy nadto mieć nie można. Bóg ci pobłogosławił — narzekać byłoby grzechem.
Martynian westchnął.
— Wierz mi — rzekł — żeś ty szczęśliwszy odemnie. Człowiek stworzony jest do pracy i trudu... mnie tak wszystko idzie z płatka, że się boję usnąć, kołysany w tych pieszczotach.
— To skarga którą rzadko słyszeć się trafia — odparł sierota — oryginalna prawdziwie.
— Wierz mi, szczera, z głębi duszy się wyrywa — mówi, ożywiając się, jedynak — jestem nieszczęśliwy zbytkiem szczęścia.
— A! dajże mi pokój — zaśmiał się przymuszonym śmiechem Mieczysław — doprawdy jest w tem coś strasznego co mówisz, jak gdybyś los wyzywał.
Szli tak kilkanaście kroków z sobą i byliby zapuścili się w ogród, gdy Babińska, która nierada widziała wielką przyjaźń i poufałość jedynaka z młodym doktorem, utrzymując że wszyscy lekarze są ludzie zepsuci i bez wiary, — schwyciła pretekst przyjazdu państwa Burzymów, aby ich z ogrodu odwołać.
Burzymowie dosyć byli częstymi gośćmi w Babinie i już niedowierzająca ciocia poczynała się domyślać, że musieli z Adolfiną swą polować na Martynianka... Według niej cały świat czyhał na przyszłego spadkobiercę Babina nowego, Porzecza, Zanokcic i przyległości.
Dom państwa Burzymów należał, jakeśmy mówili, do najznakomitszych w okolicy, do czego przyczyniało się i to, że pan Mikołaj Burzym był i stary szlachcic, i bardzo bogaty człowiek. A że oprócz tego był ze wszech miar zacny i niezmiernej sumienności, a wielkiej dla biednych ofiarności, darowano mu nawet to, że się już niemłodo ożenił z tą guwernantką baronesą la Tour, która zresztą choć się dobrze nie mogła nauczyć języka, całem sercem do kraju przylgnęła i do rodziny. Nie mając własnych dzieci, stała się matką najczulszą dla Adolfiny, a była kobieta wielce wykształcona i choć nie piękna, w towarzystwie miła. Burzym posiwiały, starzejący już człek, powierzchownością swą nakazywał poszanowanie. Postać to była piękna, wyniosła, nieco dumna, milcząca, ważąca słowo każde, ale dotrzymująca przy słowie raz wyrzeczonem z rozwagą. Nie wiemy z pełna czego był prezesem, a musiał nim być pewnie kilka razy w życiu, bo go wszędzie zapraszano i wybierano, ale zwano go też pospolicie tym tytułem. Pani prezesowa brunetka, z małym wąsikiem ciemnym na wierzchniej wardze, z czarnemi bystremi oczyma, twarz miała pospolitą, ożywioną i dobroci razem pełną. Panna prezesówna Adolfina słuszna, silnie zbudowana, niebieskooka blondynka, podobała się powszechnie nie samą młodzieńczą świeżością i pięknością swoją, ale zarazem sercem po ojcu odziedziczonem, wylanem dla biednych. Była to prawdziwa służka Opatrzności dla wsi okolicznych, a że ją znano z tego chętnego przychodzenia w pomoc ubóstwu, cisnęły się tłumy zawsze do jej apteczki i śpiżarni. Panna Adolfina była w najczulszej przyjaźni z Lusią i to może zniechęcało ku niej ciocię Babińską, która w oczy wszakże wstrętu jej swojego okazać nie śmiała.
Państwo Burzymowie dosyć często bywali w Nowym Babinie, może nie tyle dla siebie jak dla córki i Lusi, która niezawsze mogła otrzymać pozwolenie przyjechania do nich i zabawienia dni paru. Burzym lubił też bardzo Mieczysława, ceniąc odwagę z jaką rozpoczął walkę o egzystencyą niezawisłą własnemi siłami. Zajmował go Mieczysław i gdyby był śmiał, chętnieby mu nieraz przyszedł w pomoc, wiedział jednak iż chłopak jej od nikogo nie przyjmie. Gdy się całe towarzystwo znalazło w salonie, Lusia z Adolfiną pod pozorem jakiegoś pilnego interesu poszły razem do ogrodu... reszta została na rozmowie, do której chmurny jedynak wcale się nie mieszał. Babiński siedział, jak zwykle, przy swej żonie, oczekując rozkazów i podtrzymując rozmowę umiejętnem bardzo chrząkaniem w porę. Pani Burzymowa choć źle, mówiła jednak po polsku i wysilała się na to, aby Babińskiego, który po francuzku nie umiał, od rozmowy nie usuwać. Zaczęto mówić o pogodzie, słocie, gradzie który spadł przed kilku dniami, zbliżającym się księgosuszu i cenie wełny! Prezes tymczasem wstał i ujął pod rękę Mieczysława, wyprowadzając go w ganek. Tu siedli pod laurowemi drzewami, okalającemi wystawę.
— Mów-że mi, kochany panie Mieczysławie, o sobie — odezwał się się prezes — rad słuchać będę jak ci tam idzie? Czy ci już medycyna nie naprzykrzyła się, bo to nauka bardzo piękna i kształcąca człowieka, ale za katy trudna i nie wonna...
— Ze wszystkiem się przecież oswoić można — rozśmiał się Mieczysław. — Jeszcze parę lat a nowicyat ten przejdę i spodziewam się gdzieś osiedlić, jeśli przy uniwersytecie miejsca nie znajdę.
Prezes mimo uśmiechu dostrzegł chmurki na czole i dorozumiał się co je sprowadzić mogło... nie śmiał tylko badać...
— Zdrów-że jesteś? — spytał.
— Muszę nim być, chorować nie mam czasu.
— Jakże znalazłeś siostrę po tych kilku miesiącach?
Na to pytanie Mieczysław odpowiedział tylko znaczącem wejrzeniem, które prezes doskonale zrozumiał... Wstał zaraz i spojrzał w ogród. — Przejdziemy się może? — rzekł cicho.
— Bardzo chętnie.
Gdy kilkanaście kroków odeszli, prezes się obejrzał.
— Pewny jestem — rzekł — że się o siostrę frasować musisz. Hm? Nie może jej tu być bardzo dobrze. Zacna zresztą pani Babińska, ciotka wasza, jest trochę kwaśna i gderliwa, pochodzi to ze zdrowia, a więc nie łatwo zmienić się może. Dla młodej osoby ten moralny ucisk, ta atmosfera ciasna... nie są zdrowe, należałoby, panie Mieczysławie, pomyśleć o tem.
— A! właśnie myślę — zawołał Mieczysław — i mamli prawdę wyznać, to mnie tak niepokoi. Przed kilku godzinami powzięłem nawet niezmienne postanowienie.
— Wolno spytać jakie?
— Zabiorę Lusię z sobą... jak będzie to będzie, damy sobie radę, bo musiemy...
— Ale domu nie masz? — rzekł prezes.
— Stworzyć go muszę — odparł Mieczysław — nie mam i środków dostatecznych po temu, jednak mnie to nie przeraża. Ubodzy, zastosujemy się do położenia. Pierwszemu prezesowi zwierzam się z tego nagłego postanowienia, i proszę o czasową tajemnicę, aby siostrze kilku tygodni nie zatruć.
Prezes głową skinął, a po chwili rzekł:
— No, ale jakże stworzycie ten dom? masz-że więc pan zapas?
— Bardzo szczupły — odezwał się Mieczysław — lecz i potrzeby nie są wielkie. Z rodzicielskiego jeszcze domu pozostała stara sługa... choć stara... będzie nam pomocą. Para izdebek nie kosztuje wiele... gospodarstwo poprowadzą kobiety.
Burzym pokiwał głową.
— Zastanów się dobrze — rzekł zwolna. — Zdaje ci się to może łatwiejszem, niż jest. Do domu potrzeba rzeczy mnóstwo, a choć one są drobne, będą kosztowne dosyć. Jakież masz dochody na to?
— Z lekcyj kilku.
Prezes ręką machnął.
— Lusia pracować chce także i musi.
— Wszystko to bardzo piękne, ale w praktyce — wtrącił prezes — będzie może bardzo trudnem.
— Nie przeczę, zawsze dla siostry jeszcze to lepsze, niż taka niewola dusząca przy cioci, która w najlepszych chęciach bywa czasem ciężką.
Nie śmiał wyznać, że i Martynian wpływał na to postanowienie; prezes się zadumał.
— Przecież — rzekł — po rodzicach wam coś, acz niewielkiego, zostać musiało?
— Nic a nic — odpowiedział Mieczysław. — Byliśmy dziećmi, nikt nie miał interesu dopilnować zbyt gorliwie naszej sprawy, dziedzic miał pretensyą z dzierżawy... nie zostało nam nic a nic...
— Przyjaciele ojca i rodziny — szepnął Burzym — chętnieby przyszli w pomoc.
— Nic a nic! — przerwał chłopak — niech nas Bóg od tego uchowa, pomocby nas popsuła, trzeba się dźwigać o własnej sile... Ja się nie lękam...
— Ani ja — dorzucił stary — lecz gdyby się wam ułatwiło i oszczędziło zachodu o troski..
Mieczysław przerwał rozmowę, nadchodził bowiem Babiński, który zaczął park pokazywać. Z drugiej strony Adolfina z Lusią przyszły po Mieczysława, bo siostra chciała korzystać z każdej zręczności, ażeby być z bratem. Zabrały go z sobą do ogrodu, na co z dala zazdrośnie poglądał tylko Martynian, gdyż surowe matki spojrzenie oddalić mu się nie dozwoliło. Adolfina, przyjaciółka Lusi, była razem w skrytości serca prawie rozkochaną w Mieczysławie, który się tego ani śmiał, ani mógł domyśleć. Cały zajęty nauką, przyszłością, życiem surowo pojętem, nie miał czasu i swobody, by na chwilę popłynął z marzeniami w niedostępne światy. Cenił on Adolfinę, był jej nieskończenie wdzięcznym za czułą przyjaźń do Lusi, ale zuchwałą myślą nie śmiałby był przekroczyć przestrzeni, jaka go od niej dzieliła.
Po raz pierwszy tego dnia spotkawszy uśmiech jej i wejrzenie słodyczy pełne, uczuł się poruszonym i zaniepokojonym. Wydała mu się tak jakoś podobną do anioła, że się dziwił że skrzydeł nie ma. Z taką powagą spokojną, z taką łagodnością świętą, niezmąconą niczem, szła Adolfina trzymając rękę Lusi... tak były śliczne obie z kontrastem swych twarzy i harmonią ich wyrazu. Adolfina miała to w sobie, co jej pewną wyższość nad Lusią dawało, iż umiała być wesołą i żartobliwą. Czasem nawet Lusia nazywała ją złośliwą, choć w żartach tych nie było najmniejszej żółci.
— Jakżeś nas znalazł, panie Mieczysławie — zaczęła Adolfina — czyśmy postarzały?
— Czy to wyzwanie do komplimentu?
— A nie! nie! to niezręczność! szło mi o to, byś pan siostrze oddał co jej należy. Nieprawda że godną jest stanąć w pierwszym planie w obrazie Gnida lub Caraccia?
— Ale koniecznie trzymając panią za rękę — dodał Micio.
— Dziękuję, zasłużyłam na tę grzeczność mojem niezdarnem pytaniem, zemściłeś się pan tym komunałem, dosyć. Co do pana, chybabyś w jakiej ilustracyi Byrona mógł się pomieścić; tragicznie pan wyglądasz.
— Jakże pani chcesz? mam ciągle z nieboszczykami do czynienia! — westchnął Micio.
— Ale to doprawdy może być niezdrowem i szkodliwem?
— Czasem i żywi nie są znośniejsi od umarłych — prędko poprawił się Micio.
— Pfe! jaka rozmowa nieprzyzwoita! — zawołała Adolfina — czyżbyśmy już do innej nie znaleźli materyału? Ja go mam, tylko się użyć boję.
Spojrzała na Micia i zarumieniła się, tak spotkane wejrzenie jego nowem i dziwnie się jej przejmującem wydało. Zmięszała się nieco. Mieczysław spuścił oczy.
— Zresztą trzeba się odważyć — zawołała Adolfina, ośmielając. Mówmy otwarcie. — Lucia mi powiedziała, że jedzie z panem do W... przyznam się panu, żem przeczuwała to nieszczęście dla siebie, które mnie najlepszej przyjaciółki pozbawia, alebym uczyniła chętną ofiarę z siebie, gdybym się o państwa młode gospodarstwo nie obawiała. O ile znam Lucię, pewną jestem że utonie w książkach, że uwięźnie przy fortepianie, pan będziesz siedział nad temi kośćmi nieboszczyków, a... obiad i wieczerza.
— A od czegoż nieoceniona Orchowska? przerwała Lusia, jedzie przecież z nami.
— Prawda, uśmiechając się, dorzuciła Adolfina, po to, żebyście wy ją pielęgnowali; ona ma przeszło sześćdziesiąt lat.
— A! damy sobie radę — zawołała Lusia.
— Nie dacie, moi państwo, wtrąciła przyjaciółka. Ja mam daleko lepszy projekt. Lusia musi ztąd wyjechać, bo jej tu wyżyć trudno, ale pojechać do nas.
— To niepodobna! — zawołał z kolei Micio — niepodobna.
— Dlaczego?
— Dlatego, że my musimy zawczasu nauczyć się sami sobie radzić i pracować na siebie. Dobroć wasza by nas popsuła, a nam się zepsuć nięwolno.
— Mów pan prawdę — dodała Adolfina po cichu, sądzę że i Martynian byłby zablizko.
Mieczysław milczał.
— Ja to sobie tak ślicznie już ułożyłam na prędce.
— Niestety! rzekł Mieczysław. — Życie ma swe ciężkie wymagania, od których wyłamywać się nie godzi, bo się ono później mści za to.
— Pan bo jesteś stary, smutnie wtrąciła Adolfina.
— Muszę nim być, jako opiekun Ludwiki i swój własny, bo komuś z nas starym być potrzeba.
— No — to nie mówmy o tem, a później się to jeszcze może przemieni.
— Lecz kiedy jeszcze nie wiemy, wtrącił Mieczysław, dodam dwa słowa. — Państwo dla nas uczyniliście tyle, daliście nam takie dowody przyjaźni i życzliwości, iż chciejcie wierzyć, Lusia i ja nie zapomniemy nigdy cośmy państwu winni, w sercach naszych zostaniecie nazawsze.
Adolfina zarumieniona zapomniawszy się na chwilę, chwyciła z naiwnością dziecięcą rękę Mieczysława.
— Biorę pana za słowo — nie zasłużyliśmy na żadną wdzięczność, ale przyjaźń dajemy wam szczerą i dopominamy się za nią waszej pamięci. Ona nam drogą jest i będzie.
Mieczysław wyciągniętą rękę poniósł do ust z uczuciem i oboje zadrżeli, jakby raz pierwszy przejęci jakiemś wzruszeniem, które nową epokę w ich życiu stanowić miało. Lusia, która była świadkiem tej sceny, zdawała się w niej współuczestniczyć. Miłość dla brata i Adolfiny wtajemniczyła ją w ich uczucie. Zarumieniła się za ich dwoje.
Zamilkli wszyscy i mimowolnie jakoś zwrócili się ku dworowi. Już też wysłany po nich guwerner Martynianka pan Paczoski kroczył z powagą pedagoga prosić na herbatę.
Posłannictwo które spełnił było mu tem milszem iż potajemnie żywił najgorętszą miłość ku pięknej prezesównie, co mu dyktowała najniegodziwsze w święcie wierszydła.
Poczciwy Paczoski był osobliwszym zaprawdę okazem guwernera i od wyjścia z uniwersytetu poczuwszy powołanie do tego stanu, trzeciego już dziedzica wielkich włości wyprowadzał w świat. Miał lat czterdzieści z górą, lecz życie skromne i regularne, temperament łagodny, nie dozwoliły mu się zestarzeć. Wyglądał młodo i serce zachował studenckie, otworzyste, gorące. Pisał poezye z matematyczną ścisłością dopiłowując jeden do drugiego. Że był klasykiem, dodawać nie potrzebujemy. Paczoski wyglądał jak pedagog powinien — czysto, porządnie, sztywnie, a gdy mu się zbierało na gracyą, z którą występował szczególniej dla panny Adolfiny, był niezmiernie ciekawy. Nie udawało mu się być wdzięcznym, ale zato doskonale śmiesznym.
Mówił z wyszukaną poprawnością i ogładą stylu ruszał się w sposób głęboko obmyślany i pełen intencyj nieurzeczywistnionych. Już z dala natchniony obliczem swej muzy, przybrał Paczoski postawę ową odświętną, wymuszoną i zapożyczoną. Na ustach bladawych igrał mu uśmiech majestatyczny, ciało naginało się ruchami jakby posągowemi. Młodzież patrzyła nań i nie mogła się powstrzymać od rozweselenia.
— Jestem wysłanym ażeby państwa prosić na herbatę, odezwał się z ukłonem. Skwapliwie przyjąłem na siebie to miłe posłannictwo, które mnie zbliża choć chwilowo do upragnionego dla mnie ich towarzystwa.
Stanął, spojrzał na Adolfinę i dodał:
— Pani weszłaś nam dziś na horyzont jak gwiazda wieczorna, zaraz świat się wydaje jaśniejszy i weselszy.
— Myli się p. Paczoski. Tym Arcturusem jest przecie p. Mieczysław, nie ja. Mnie widzicie państwo nadto często, nie przynoszę z sobą ani wesela, ani smutku, odpowiedziała Adolfina.
— Bezwątpienia, bezwątpienia serdecznie jesteśmy radzi Arcturusowi, ale Venus wieczorna...
Adolfina zaczęła się śmiać.
— Poganinem pan jesteś! — rzekła.
— Tak pani — nie kryję się z tem że czczę bóstwa w ludzkiej postaci, do których panią zaliczam.
Podobne przesadne grzecznostki prawił zwykle Paczoski gwoli powszechnemu śmiechowi, nie zrażając się bynajmniej tem, że go wywoływał.
— Podjąłeś się pan misyi — przerwała Adolfina — ale główną spuściłeś z oka. Uczeń pański został bez mentora, a sam tak stojąc w ganku, może być narażonym na jakie niebezpieczeństwo. Wszak to biedne dziecię zawsze jeszcze potrzebuje, by je ktoś prowadził na pasku.
— Raczej na paskach, poprawił mimowoli Paczoski. Mylę się, młodzieniec dwudziestoletni, a moje przy nim funkcye ograniczają się do obowiązków przyjaciela. Jest już prawie emancypowanym.
— Prawie emancypowany — to znaczy — nic. — Emancypowanym może być tylko zupełnie.
— Uwaga słuszna — dodał pedagog — ale niewłaściwie użyty wyraz zostawia myśl moje całą i nienaruszoną. Emancypacya trwa, opieka ją tylko od wybryków strzeże.
Tak żartując, doszli do ganku, gdzie już herbata czekała na Lusię, która się do gospodarstwa wzięła z pośpiechem, przy pomocy Adolfiny.
Ciocia Babińska, co było najgorszym w świecie znakiem, siedziała z nogą na nogę założoną.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno był podniosła lub podniósłszy.