Sfinks lodowy/W drodze ku wyspom Falklandzkim

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Sfinks lodowy
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. D.
Tytuł orygin. Le Sphinx des glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W drodze ku wyspom Falklandzkim.

Wieczorem dnia 8-go września pożegnałem „Jego Excelencyę generalnego gubernatora archipelagu Tristan d’Acunha”, albo raczej byłego kaprala, bowiem tytuł powyższy pan Glass samowolnie tylko sobie nadawał.
Nazajutrz Halbran rozwinął żagle i niebawem skromne domki Ansiedlung zginęły w głębi Falmouth-bay. Jednakże minął jeszcze dzień cały, zanim szczyt wysokiego wulkanu wyspy zatonął w dali, w mgłach wieczornych.
Podróż obecna miała nas sprowadzić znacznie ku południowi, bowiem z 38 równoleżnika trzeba nam było zejść aż pod 55-ty na którym leżą ziemie Falklandu.
Ponieważ następnie celem podróży kapitana Len Guy była wyspa Tsalal, leżąca w głębi morza antarktycznego, najstosowniejsza przeto nadchodzi pora przedstawienia czytelnikom kolejno wszystkich usiłowań, jakie do owej chwili podejmowali sławni żeglarze dla zbadania tych stron globu ziemskiego.
Przedewszystkiem jednak zaznaczyć mi wypada, że ogólna nazwa morza antarktycznego, odnosi się do przestrzeni poza 60-tym ° szerokości południowej.
Pierwszy raz zatem w styczniu 1772 r. kapitan Cook i Furneaux dopłynęli z wielkim trudem i niebezpieczeństwem, wśród istotnego labiryntu gór lodowych, do 67° 15’ szerokości południowej, poczem zmuszeni byli nawrócić z powrotem.
Następnego roku Cook przedsięwziął drugą wyprawę, w której walcząc ze straszliwemi mrozami i gwałtownym huraganem, znalazł pod 70° zaporę olbrzymich gór lodowych, dochodzących 300 stóp wysokości, a tworzących u spodu jednę olbrzymią spiętrzoną masę, niemożliwą w żaden sposób do przebycia.
W 30 lat później, kapitanowie Kruzeustern i Lisiański nie zdołali posunąć się poza 70°.
W 1818 Wiliam Smith, i niezależnie od niego Barnesfield odkryli południowe Shetlandy, a w 1820 r. Botwell stanął przy południowych arkadach, Palmer zaś i kilku innych rybaków zaznaczyli wyspy św. Trójcy.
W 1819 r. Bellingshauzen i Łazarew poznawszy wyspę Gergię, opłynęli Sandwich, a następnie odkryli wyspy Piotra I-go i Aleksandra I-go, które sądzili bliskiemi ziem, zaznaczonych przez Amerykanina Palmera.
W 1822 r. kapitan Jan Weddell z marynarki angielskiej, dosięgnął, jeśli możemy dać mu wiarę, 74° 15’ szerokości południowej, co go upoważniło do przeczenia istnieniu stałego lądu podbiegunowego.
Wspomnieć mi tu należy, że droga przez niego zakreślona, była tą samą jaką w sześć lat później przebył Orion Wiliama Guy.
W 1823 r. Benjarnin Marrell, znany podróżnik amerykański, dopłynął w miesiącu marcu pod 70° 15’ na morzu zupełnie wolnem od lodowców, przy temperaturze bardzo umiarkowanej. Mógł był zatem posunąć się jeszcze dalej; na nieszczęście jednak brak żywności zmusił go do odwrotu. Następna wyprawa jego podjęta 1829 r. uwieńczoną została odkryciem południowej Grenlandyi, a równocześnie z podróżą Wiliama Guy i Artura Pryma, Anglicy: Forster i Kendal jakkolwiek nie przekroczyli 64°, jednakże poczynili ważne naukowe spostrzeżenia.
W 1830 r. Jan Biscoë odkrył pod 65° 57’ ziemię, którą nazwał Anderby, w następnej zaś wyprawie zaznaczył istnienie Ziemi Grahama, co upoważniło towarzystwo geograficzne w Londynie do wniosków, że między 66° a 67° szerokości południowej, znajduje się obszerny ląd stały.
Okazało się wszakże, że Artur Prym miał słuszność, przecząc temu domysłowi, ponieważ poprzednio już Weddell, a w kilka lat później Wiliam Guy, znaleźli na tych przestrzeniach wolne zupełnie morze.
W 1835 roku, kapitan Kemp, Anglik z pochodzenia, wypłynąwszy od wysp Kerguelen znalazł pod 66° wybrzeże, które należało prawdopodobnie do ziemi Enderby.
Wreszcie w 1639 roku Balleny, właściciel rybackiego statku, odkrył ląd, który nazwał Sahrina, a równocześnie, gdy Halbran zmierzał w tamte strony, Karol Wilkes, członek marynarki Stanów Zjednoczonych, postawił sobie za cel życia zwiedzić, o ile się da dokładnie i naukowo te okolice bieguna południowego, z których wedle obliczenia, pozostawało jeszcze w owym czasie zupełnie nieznanych około 5 milionów mil kwadratowych.
Gdym wiadomości powyższe czerpał z wielkiem zajęciem z dzieł dostarczanych mi z biblioteki Len Guy i Jem Westa, budziło się w mej myśli coraz żywsze pragnienie towarzyszenia dalej wyprawie mego kapitana, pragnienie, które wreszcie doszło do niezmiennego postanowienia. Bo w rzeczy samej, cóż mogło mi zależeć na tem, kiedy wrócę do Ameryki? Kilka miesięcy wcześniej lub później, nie stanowiło różnicy żadnej wobec kwestyi odbycia tak ze wszech miar ciekawej podróży.
Pozostawało mi jedynie porozumieć się z kapitanem, ku czemu odpowiedniej tylko czekałem sposobności. Nie było zresztą potrzeby przyspieszać tej chwili, gdyż tym razem podróż nasza miała dłużej potrwać, aniżeli obliczonem było. Po dziesięciodniowej bowiem pięknej i sprzyjającej żegludze pogodzie, nastąpiła zupełna cisza, w czasie której żaglowiec prawie nie ruszał się z miejsca, poczem nagle podniósł się gwałtowny wicher, zupełnie przeciwny kierunkowi, w jakim miał podążać nasz Halbran. Mimo więc prawdziwie zdumiewającej umiejętności, której dowody złożył Jem West w tak trudnem dla żeglarza położeniu, zboczyliśmy o tyle z drogi, że prześladowałem już bosmana udaną obawą, iż wkrótce znajdziemy się u brzegów Patagonii.
Wreszcie 4 października stan powietrza uległ pożądanej zmianie; silny wicher zmieniwszy się nagle na północno-zachodni, cichł powoli; wzburzone morze poczęło się uspokajać, a pod pogodnem sklepieniem niebios, Halbran mógł znowu rozwinąć swe skrzydła do równego i prawidłowego lotu.
W kilka dni potem ciesząc się ustaloną wreszcie pogodą, siedziałem właśnie na pokładzie, gdy kapitan Len Guy zbliżył się do mnie, siadł obok na ławce i przemówił głosem mniej przyciszonym jak zwykle:
— Już od dłuższego czasu nie miałem przyjemność pomówienia z panem...
— Rzeczywiście, kapitanie, miałbym prawu skarżyć się na to — odpowiedziałem, na wpół żartem, wpół seryo.
— Proszę mi wybaczyć! Tyle trosk, tyle obowiązków spadło na mnie. Ułożyć cały plan podróży, nic nie zaniedbać, wszystko przewidzieć. Przyznasz pan, że było nad czem pracować przez te parę tygodni...
— Rozumiem to dobrze, kapitanie, i w gruncie rzeczy nie mam urazy żadnej...
— Bardzo mię to cieszy, bo odkąd miałem sposobność poznać pana i ocenić, mogę sobie tylko powinszować, że byłeś pasażerem na mym statku.
— Wdzięczny jestem za to, co uczyniłeś pan dla mnie, a słowa pańskie zachęcają mię...
Sądziłem, że chwila była sposobną do wyjawienia kapitanowi mego zamiaru. Len Guy wszakże zagadnął mię w tejże chwili.
— Więc masz już teraz, panie Jeorling, ustalone zdanie co do podróży Oriona i dzieła Edgara Poë?...
— Bezwątpienia, kapitanie! Dawno uznałem wszystko za zupełnie prawdziwe, i życzyć tylko mogę, aby ci niebo pobłogosławiło w odszukaniu biednych rozbitków.
— Jest to jedynem pragnieniem mej duszy, oraz celem najtrudniejszych w życiu zabiegów — i, jak Bóg wielki, muszę tego dokazać! — zawołał z wielkiem przejęciem Len Guy.
— Mam wszelką nadzieję, a nawet pewność, że usiłowania pańskie nie będą próżne i jeśli się pan zgodzisz?...
— Czy nie miałeś pan wypadkiem sposobności, rozmawiania na Tristan z niejakim Glassem, ex-kapralem, który nazywa się chętnie gubernatorem wyspy? — zagadnął kapitan, przerywając mi po raz wtóry rozpoczęte zdanie.
— Poznałem go rzeczywiście — odparłem — i to, co mi opowiedział ten człowiek, przyczyniło się niemało do rozproszenia reszty wątpliwości, odnośnie do faktów opisanych przez Artura Pryma.
— A o czemże on panu mówił?
— Glass przypomina sobie najdokładniej Oriona, gdy jedenaście lat temu zatrzymał się w przystani.
— Więc znał może i mego brata?
— Wspominał o nim z wielkiem uznaniem.
— Może utrzymywał z Orionem stosunki handlowe?
— Tak samo, zdaje się, jak obecnie z Halbranem.
— To Orion stał wtenczas w przystani Falmouth-bey?
— Podobno właśnie na tem samem miejescu, które zajmował niedawno twój żaglowiec, kapitanie.
— I kogoż więcej z załogi znał jeszcze Glass, oprócz mego brata?
— Mówił mi o Arturze Prymie i Dick Petersie. Utrzymywał, że Prym był śmiałym, gotowym się ważyć na wszystko, awanturnikiem.
— Powiedz pan raczej, szaleńcem, niebezpiecznym szaleńcem! — zawołał kapitan. — Bo czyż to nie on właśnie pchnął mego brata w tę nieszczęsną podróż?
— Możemy powziąć to przekonanie, sądząc z własnych słów jego.
— I nie zapomnieć o tem nigdy! — dorzucił Len Guy silnie wzburzony. — Czy mówiłeś pan byłemu kapralowi co się z nim stało?
— Nadmieniłem o jego tajemniczej śmierci. Ten Glass znał również Watersona, jako starszego oficera na Orionie.
— Zacny to był człowiek, serce złote, doskonały, wypróbowanej odwagi, marynarz! Był on duszą całą oddany memu bratu...
— Jak Jem West oddany jest tobie, kapitanie.
— Dla czegoż trzeba nam było znaleźć jego martwe już zwłoki na tym lodowcu! — rzekł z głębokiem westchnieniem Len Guy. — A czy Glass wie, jaki jest los pozostałych — zapytał po chwili milczenia.
— Powiedziałem mu historyę całą, wspomniałem również, że niezawodnie pospieszysz im pan z pomocą.
— Chciałem cię zapytać, panie Jeorling, czy sądzisz, że wszystko jest dokładne i nie podlegające kwestyi żadnej, co Artur Prym opisuje?
— Zdaje mi się — rzekłem po chwili namysłu — że biorąc w rachunek szczególne usposobienie autora, można niejedne fakta podać w wątpliwość pewną. Pisze on np. że cała załoga Oriona zginęła w dolinie Klock-Klock, gdy...
— Ależ on tego nie twierdzi, on przypuszcza tylko, że tak być mogło, że tak być musiało, sądząc ze skutków katastrofy. A o taką pomyłkę nie możemy mieć do Pryma pretensyi żadnej, sam to pan przyznać musisz.
— Rzeczywiście, wszelkie pozory mogły go na taki domysł wprowadzić.
— Lecz mamy teraz pewność z notatek Watersona, że brat mój i pięciu jego towarzyszy uszło szczęśliwie śmierci.
— Tak jest, kapitanie, mamy tę pewność, jakkolwiek Waterson nie wspomina nic w jakich warunkach oni tam żyją, ani jakim sposobem on sam uniesiony został na lodowcu.
— O tem dowiemy się kiedyś, panie Jeorling, tak jest, dowiemy się niezadługo, skoro tylko mamy raz już to przeświadczenie, że oni tam na wyspie Tsalal żyją jeszcze...
— Kapitanie — zagadnąłem wreszcie — czy przyjmujesz mię za towarzysza, aż do końca zamierzonej twej wyprawy po wodach antraktycznych?
Len Guy objął mię bystrym swym wzrokiem, jakby mię na wskroś chciał przejrzeć. Nie zdawał się jednak bynajmniej zdziwionym przedstawioną sobie propozycyą, przeciwnie, sądzić mogłem, że raczej spodziewał się jej nawet. Po krótkiej też chwili rzekł tylko to jedno słowo:
— Jak najchętniej!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Michalina Daniszewska.