Sfinks lodowy/Wyspy Tristan d’Acunha

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Sfinks lodowy
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. D.
Tytuł orygin. Le Sphinx des glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wyspy Tristan d’Acunha.

Tak jest, przyznaję szczerze, mimo że rozum mój burzy się jeszcze przeciw uznaniu za prawdziwe tego, com nie dalej jak wczoraj nazywał wybrykiem fantazyi, posuniętym aż do granic nieprawdopodobieństwa — pogrzebałem jednak w głębiach oceanu resztę mych wątpliwości wraz z ciałem nieszczęsnego Watersona, któremu tę żałobną usługę oddał Jan West, wobec zgromadzonej na pokładzie załogi Halbrana.
Teraz też dopiero zrozumiałem, że nie chorobliwy stan umysłu, lecz serdeczna miłość braterska, kazała kapitanowi Len Guy błądzić po wodach mórz południowych, na których wytrwale spodziewał się znaleść jakąkolwiek wskazówkę odnośnie do losu zaginionych.

I nie dziwiło mię już wcale, że niepewny gdzie mu nieprzewidziane i nagłe wypadki każą się zwrócić, niechętnie godził się na zabranie obcego pasażera, bo gdyby nie zbyt ważne przeszkody, których w żaden sposób lekceważyć nie mógł, pewny jestem, żeby bez straty jednej chwili skierował się ku południowi. Lecz byliśmy zaledwie w pierwszym tygodniu września, a wiedziano nawet już w owym czasie, że dopiero w porze od połowy lutego aż do końca marca, śmiałe próby przebycia lodowego łańcucha gór podbiegunowych, mogą jedynie być uwieńczone pożądanem powodzeniem. Z łagodniejszą
Wyspa Tristan d’Acunha.
bowiem już wtenczas, zatem nie tyle trudną do zniesienia temperaturą, oraz mniej groźnemi burzami, wśród powstałych na wodach oceanu wolnych przejść, w skutek topniejących, a unoszonych prądem lodowców, wreszcie przy trwającej bez przerwy jasności dnia, przedstawiają się żeglarzom łatwiejsze do zwalczenia warunki.

Jedynie więc dzięki konieczności przeczekania do tej pory, podążaliśmy dalej ku wyspom Tristan d’Acunha, gdzie wedle dawnego planu pozostać zamierzałem, do chwili przybycia innego statku, któryby mię zawiózł na stały ląd Ameryki — podczas gdy Halbran po krótkim tylko spoczynku skierować się miał do Falklandu, w którego porcie w czasie kilkotygodniowego pobytu, poczynićby mógł odpowiednie przygotowania, jakich wymagała postanowiona podróż aż po za linię koła biegunowego.
Upłynęło też zaledwie trzy doby od wypadku, który poruszył nas do głębi, gdy przednia straż oznajmiła ukazanie się w dali wysokiego wulkanu wyspy Tristan, o której mi bosman nie omieszkał udzielić wiadomości, jakich tylko osobiste poznanie miejsca dać może. Wiedziałem więc, że klimat wyspy jest łagodny, wilgotny i mglisty; temperatura nie spada tu nigdy niżej 4° i nie podnosi się nad 20° Celsyusza, zaś stale wiejące prądy wiatru są północno-zachodnie, a tylko zimą przez sierpień i wrzesień południowe.
W 1811 r. wyspa została po raz pierwszy zamieszkaną przez amerykańskich rybaków, przynęconych bogatym połowem fok i wielorybów; następnie przybyli tu żołnierze angielscy, obowiązani czuwać nad więźniem z wyspy św. Heleny, i opuścili tę ziemię dopiero w 1821 r., to jest po śmierci Napoleona.
W dwadzieścia lat później ludność miejscowa dość już liczna, a składająca się z Europejczyków, Amerykanów i Holendrów przybyłych z Przylądka, utworzyła republikę z patryarchą na czele, która to dostojność przyznawaną była przez dłuższy przeciąg czasu, ojcu posiadającemu najliczniejszą rodzinę.
Uznanie przez kolonistów obecnego zwierzchnictwa Anglii, nastąpiło dopiero po roku 1839, w którym właśnie po raz pierwszy miałem zwiedzić te ziemie i przekonać się, że nie przedstawiały one bynajmniej zbyt łakomego kąska, jakkolwiek jeszcze w XVII wieku „ziemią życia” nazwane zostały.
Flora miejscowa bardzo jest skąpa, ogranicza się bowiem jedynie na różnych gatunkach mchów, widłaków i porostów, pokrywających spadzistości górskie, u których podnóża rozkładają się liściaste paprocie, oraz drobne i większe krzewy. Jedyne drzewo jakie wyspa posiada, jest szakłak, dorastający najwyżej 20 stóp wysokości. Z warzyw uprawiane bywają dowiezione tu przez kolonistów: kartofle, kapusta, buraki, marchew, cebula i dynie; z owoców: gruszki, brzoskwinie i wino, dość miernej zresztą wartości.
Brak na miejscu drzewa opałowego, wynagradza fala, wyrzucająca często na niskie brzegi szczątki rozbitych okrętów.
Amator ptactwa zmuszonym byłby zadowolnić się tu jedynie: mewą, petrelem, pingwinem i albatrosem, gdyż ornitologia wyspy nie posiada innych nad te okazów, prócz domowego drobiu. Świat zaś czworonogi przedstawiają woły, owce, i trzoda chlewna, stanowiąca całe bogactwo mieszkańców. W zamian jednak nie spotkałem na Tristanie ani jednego płazu lub gadu; ani jeden owad nie naprzykrzy się tam ludziom.
Dnia 6 września Halbran omijając daleko w morze rozgałęzione sploty roślin wodnych, które niby zdradliwie zastawione sieci, tamowały przystęp do brzegów, zarzucił kotwicę w zatoce Falmouth, czyli u największej z grupy wysp Tristan d’Acunha, do której należą jeszcze: Inaccessible i Nithingale.
Całość tego archipelagu rozciąga się na 37°8’ szerokości południowej i 12°8’ długości zachodniej. Nazwę zaś swą otrzymały wyspy od Portugalczyka tegoż imienia, który w początkach XVII stulecia pierwszy tutaj zawinął.
Tristan d’Acunha, widziana z morza, kształtem swym przypomina rozpięty parasol chiński; bowiem wulkanicznego pochodzenia grunt jej, zakreślając brzegami równe prawie koło o 15-to milowym obwodzie, wznosi się skalisto coraz wyżej ku środkowi, aż do krateru czynnego jeszcze wulkanu.
Ponieważ kapitan Len Guy od chwili pogrzebu Watersona, unikając wszelkiej styczności z ludźmi, pogrążył się wyłącznie w studyach nad mapami i dziełami dotyczącemi różnych podróży odbytych poprzednio w tak mało znane strony antarktycznego świata — przeto nie uważałem za stosowne narzucać się mu swoją osobą, tem więcej że nawet Jem West trzymał się zdala. Mimo tego pewny byłem, że nadejdzie chwila w której sam zechce podzielić się ze mną tem, co postanowił przedsiębrać dla odszukania swego brata Wiliama.
Tymczasem, mimo że Halbran spoczął już dawno na kotwicy, kapitan pozostał niewidzialny, a tylko oficer jego traktował wszelkie kwestye sprzedaży i kupna z dostojnym panem Glass, byłym kapralem wojsk angielskich, który od lat wielu tu osiadły, zdobył sobie powoli stanowisko wybitne, zarządzając w zupełnej niezależności kolonią z kilkudziesięciu ludzi i wzbogacając się każdego roku zręcznie prowadzonym handlem.
Jak każdy dorobkiewicz lubił pan Glass pochlebne słówka dla swej osoby, a nadewszystko cenił oddawany mu przez niektórych tytuł gubernatora wyspy. Będąc jednak na wskroś kupcem, stawał się uprzedzającym dla swych klientów, co następnie kazał sowicie wynagradzać sobie w wysokich cenach sprzedawanego towaru.
Ponieważ dla przygotowania statku do dalekiej i niebezpiecznej podróży, najodpowiedniejsze miejsce przedstawiały wyspy Falkland, przeto Jem West zostawiając panu Glass przywieziony ładunek cyny i miedzi, ograniczył się tu jedynie na zabraniu dostatecznej ilości żywego drobiu, solonego mięsa i przeróżnego warzywa, a nadewszystko na zapełnieniu beczek świeżą słodką wodą, czego Falkland nie posiadała w takiej obfitości.
Wraz z porucznikiem pospieszyłem również na ląd, ciekawy go poznać z naukowego punktu widzenia. Błądząc tu i owdzie w celu zbadania geologicznej formacyi gruntu, napotkałem byłego kaprala, który mimo swych 60 lat trzymał się krzepko i zachował wrodzoną bystrość, obok pewnej przebiegłości w charakterze.
— Łatwy do rozmowy, gadatliwy niemal, ofiarował mi uprzejmy gubernator pomoc swą w osobie przewodnika w głąb wyspy.
— Chętnie przyjmuję ten dowód uprzejmości pańskiej — odpowiedziałem — tem więcej, że Halbran kilka dni tylko ma zatrzymać się w przystani.
— Uważam, iż kapitanowi waszemu spieszno bardzo w dalszą podróż — rzekł pan Glass. Pułkownik jego nie zakupuje nawet tym razem ani skór fok, ani tłuszczu wielorybiego.
— Bo zbyteczny byłby nam wszelki ładunek, oprócz świeżej żywności i słodkiej wody — objaśniłem.
— Ha, trudna rada! Czego jednak nie zabierze Halbran, zabiorą inne statki — odpowiedział ze źle ukrywanem niezadowoleniem nowy mój znajomy. — Ale w jakie właściwie strony macie zwrócić się obecnie?
— Zapewne do wysp Falkland, gdzie statek ma być cały wyrestaurowany.
— Pan jednak jesteś tylko pasażerem statku, jeśli się nie mylę?
— Tak, panie, i nawet pierwotnie miałem zamiar pozostać tutaj parę tygodni. Ostatecznie jednak zdecydowałem się jechać dalej jeszcze.
— Żałuję bardzo, że tracę przez to miłą sposobność ofiarowania panu gościny w mym domu — pospieszył zapewnić pan Glass.
— Jestem panu szczerze wdzięcznym, lecz tym razem już korzystać nie będę z uprzejmości pańskiej — rzekłem, uchylając kapelusza.
W samej rzeczy, w ostatnich zaledwie chwilach przed wylądowaniem, postanowiłem dojechać jeszcze Halbranem do wysp Falkland, a stamtąd dopiero wrócić do Ameryki. I jakkolwiek jeszcze w tej kwestyi nie zdążyłem mówić z kapitanem, pewny jednak byłem jego zezwolenia.
— Dziwna rzecz, że dotąd nie miałem sposobności poznać osobiście waszego kapitana — zauważył były kapral.
— Zdaje się, że nie ma zamiaru opuścić swego statku — objaśniłem.
— Czyżby był chory? — zapytał.
— Nie sądzę; zresztą zapewne nie robi to panu różnicy żadnej, skoro w zupełności porucznik go zastępuje.
— Nie zbyt to rozmowny człowiek! Na szczęście jednak, piastry łatwiej płyną z jego kieszeni, aniżeli słowa z ust jego.
— Otóż to właśnie rzecz najważniejsza w interesie, prawda panie Glass?
— Bezwątpienia! — Z kimże jednak mam przyjemność? — zagadnął go po chwili.
— Jeorling z Connecticut — odpowiedziałem.
— Miły mi zaszczyt poznania pana. Proszę jednak wyobrazić sobie, panie Jeorling, że dotąd nie znam również nazwiska kapitana Halbranu.
— Nazywa się Guy, Len Guy...
— I jest Anglikiem zapewne.
— Tak jest, panie.
— W takim razie sądzę, że mógłby zadać sobie odrobinę trudu i odwiedzić mię, jako swego ziomka. Ale pozwól pan! Nazwisko kapitana nie jest mi zupełnie obcem... Tak jest, Guy — Guy...
— Wiliam Guy — dopomogłem spiesznie, żywo zainteresowany.
— Otóż to! Wiliam Guy, pamiętam dobrze!
— Który dowodził żaglowcem Orion.
— Rzeczywiście, taka była nazwa statku.
— A który ostatni raz zatrzymał się u brzegów Tristan, jest temu lat jedenaście.
— Zapewne będzie już tyle. Siedm lat właśnie mijało wtenczas od chwili mego tu osiedlenia, przypominam sobie najdokładniej! Dzielny to był człowiek ten Wiliam Guy! Szczery, przystępny, prawdziwy gentleman; może trochę dumny, ale poczciwa natura.
— A statek Orion przypominasz pan sobie?
— Jakbym go wczoraj dopiero widział. Stał właśnie na tem samem miejscu, które zajmuje w obecnej chwili Halbran. Żaglowiec jakich mało, mówię panu! Lekki wysmukły, o wązkim, prawie śpiczastym przodzie. Liwerpool był jego stałym portem.
— Tak rzeczywiście być miało.
— Gdzież się on teraz znajduje?
— Mamy wiadomość, że Orion zginął wraz z całą prawie załogą.
— Czy nie wiadomem jest panu jakim sposobem?
— Owszem, panie Glass. Orion opuścił Tristan d’Acunha, aby odszukać wyspy Aurora i inne ziemie, o których krążyły niepewne jeszcze wiadomości.
— Wiadomości te ja sam otrzymałem, od rybaków wracających z łowów na wieloryby. Więc Orion odnalazł te ziemie?
— Przeciwnie, mimo że kapitan Wiliam Guy poświęcił w tym celu kilka tygodni czasu...
— A jednak pewny jestem, że nietylko Aurora, ale i inne zaznaczone tam wyspy, istnieć muszą. Była nawet kwestya nazwania ich mojem imieniem.
— Najsłuszniej w świecie należałoby się to panu — odpowiedziałem grzecznie, choć nie bez pewnej złośliwości. — Gdy jednak kapitan Oriona lądów tych odnaleźć nie mógł, postanowił spełnić oddawna powzięty zamiar, przebycia koła biegunowego południowego, do czego namówił go głównie wypadkowy jego pasażer, rozbitek z okrętu Grampius.
— Pamiętam go — zawołał z ożywieniem pan Glass. — Człowiek ten nazywał się Artur Prym, a towarzysz jego Dick Peters!
— Więc znałeś ich pan osobiście?
— A jakże, panie Jeorling! O! ten Prym, była to ciekawa figura! Smiały awanturnik, zdolny wybrać się w podróż choćby na księżyc! Tam jednak, sądzę że nie dojechał nigdy.
— Na księżyc, zapewne że nie! Lecz wraz z Wiliamem Guy przepłynął koło biegunowe, przebył zaporę lodową i posunął się na południe dalej od wszystkich najsławniejszych dotąd żeglarzy.
— To mi się nazywa podróż wspaniała! — zawołał pan Glass z wielkiem zadowoleniem zacierając ręce.
— Rzeczywiście nadzwyczajna. Na nieszczęście jednak Orion nie powrócił ztamtąd nigdy.
— Więc zginął też i Artur Prym i jego towarzysz, ten siłacz indyjski, którego nie zmogłoby i sześciu barczystych chłopów?
— Przeciwnie, ci właśnie uszli szczęśliwie katastrofy. Zdołali nawet wrócić do Ameryki, chociaż doprawdy pojąć nie mogę, jakim sposobem. Dość, że dopiero przed dwoma laty Prym miał tam zginąć tajemniczą jakąś śmiercią.
— A Wiliam Guy? — badał dalej były kapral.
— Kapitan Wiliam Guy, według wszelkiego prawdopodobieństwa, żyje jeszcze. Właśnie kilka dni temu cudowny prawdziwie wypadek, dał nam o nim pewne wiadomości.
Tu opowiedziałem o spotkaniu lodowca i znalezieniu ważnych notatek przy zwłokach Watersona.
— Ach panie Jeorling, co to za dziwna historya — powtarzał zdumiony kapral. — Ależ tym ludziom trzeba spieszyć z pomocą!
— Właśnie też ma tam podążyć Halbran, skoro tylko stosowna nadejdzie pora i wszystko będzie w pogotowiu. Bo dodać mi jeszcze trzeba, że obadwaj kapitanowie Guy są rodzonymi braćmi.
— W każdym razie muszą usposobieniem różnić się bardzo — zauważył pan Glass, który widocznie nie mógł wybaczyć kapitanowi Halbranu, jego obojętności i braku uznania dla swej osoby.
Len Guy jednakże nie troszczył się bynajmniej o to, co o nim powie nawet rodak jego. Zamknięty ciągle w swej kajucie, siedział pochylony nad stołem, na którym wśród rozłożonych różnych książek, map i notatek, widniało grube dzieło z tytułową kartą: „Przygody Artura Pryma”.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Michalina Daniszewska.