Strona:Juliusz Verne-Sfinks lodowy.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
— 82 —

zresztą potrzeby przyspieszać tej chwili, gdyż tym razem podróż nasza miała dłużej potrwać, aniżeli obliczonem było. Po dziesięciodniowej bowiem pięknej i sprzyjającej żegludze pogodzie, nastąpiła zupełna cisza, w czasie której żaglowiec prawie nie ruszał się z miejsca, poczem nagle podniósł się gwałtowny wicher, zupełnie przeciwny kierunkowi, w jakim miał podążać nasz Halbran. Mimo więc prawdziwie zdumiewającej umiejętności, której dowody złożył Jem West w tak trudnem dla żeglarza położeniu, zboczyliśmy o tyle z drogi, że prześladowałem już bosmana udaną obawą, iż wkrótce znajdziemy się u brzegów Patagonii.
Wreszcie 4 października stan powietrza uległ pożądanej zmianie; silny wicher zmieniwszy się nagle na północno-zachodni, cichł powoli; wzburzone morze poczęło się uspokajać, a pod pogodnem sklepieniem niebios, Halbran mógł znowu rozwinąć swe skrzydła do równego i prawidłowego lotu.
W kilka dni potem ciesząc się ustaloną wreszcie pogodą, siedziałem właśnie na pokładzie, gdy kapitan Len Guy zbliżył się do mnie, siadł obok na ławce i przemówił głosem mniej przyciszonym jak zwykle:
— Już od dłuższego czasu nie miałem przyjemność pomówienia z panem...
— Rzeczywiście, kapitanie, miałbym prawu skarżyć się na to — odpowiedziałem, na wpół żartem, wpół seryo.
— Proszę mi wybaczyć! Tyle trosk, tyle obowiązków spadło na mnie. Ułożyć cały plan podróży, nic nie zaniedbać, wszystko przewidzieć. Przyznasz pan, że było nad czem pracować przez te parę tygodni...
— Rozumiem to dobrze, kapitanie, i w gruncie rzeczy nie mam urazy żadnej...
— Bardzo mię to cieszy, bo odkąd miałem sposobność poznać pana i ocenić, mogę sobie tylko powinszować, że byłeś pasażerem na mym statku.