Rzym (Zola)/Część pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Powstrzymany w swej chęci działania, Piotr postanowił zużyć czas swobodny na zwiedzanie Rzymu, lecz przedewszystkiem chciał złożyć wizytę, ku której serce go ciągnęło. Zaraz po wydaniu swej książki otrzymał z Rzymu list niezmiernie ciekawej i wzruszającej treści, od starego hrabiego Orlando Prada, jednego z bohaterów jedności i niepodległości Włoch. Orlando Prada nie znał autora książki, i zaraz po przeczytaniu jej napisał list do niego na czterech stronicach, wypowiadających płomienny okrzyk patryotycznego uznania dla przewodniej idei dzieła, skarżąc się zarazem, że autor pominął znaczenie Włoch. Rzym nowy, Rzym odrodzony, powinien być przedewszystkiem stolicą zjednoczonych i wyswobodzonych Włoch. Wynikła z tego powodu ożywiona korespondencya. Piotr nie ustępował, uważając Rzym za stolicę świata odrodzonego dzięki neo-katolicyzmowi, lecz pokochał tego starca pisującego listy tchnące przedewszystkiem gorącą miłością ojczyzny. Zawiadomił go więc o zamierzonej podróży do Rzymu i o wizycie, jak mu złoży. Obecnie zaś, przyjąwszy gościnne zaprosiny w pałacu Boccanera, Piotr czuł się skrępowany. Jakże pójdzie on z wizytą do ojca człowieka, który unieszczęśliwił Benedettę?... Należało ją o tem uprzedzić. Zwłaszcza że Orlando Prada zamieszkiwał wraz z synem. Świeżo zbudowany ich pałacyk wznosił się w najwyżej położonej części ulicy Dwudziestego września.
Piotr wiedział od wice-hrabiego Filiberta de la Choue, iż Benedetta czule się przywiązała do ojca swego męża. Kochała go jak córka, podziwiając go zarazem jako bohatera. Zaraz więc po śniadaniu, Piotr opowiedział Benedecie o zamierzonej przez siebie wizycie, pytając: czy nic nie będzie miała przeciwko temu.
— Nie tylko się temu nie sprzeciwiam — zawołała z żywością — lecz rada jestem, że pan poznasz naszego starego Orlando. Niechaj się pan nie dziwi, że go tak poufale nazwałam, lecz całe Włochy tak go zowią przez pieszczotę i głęboką wdzięczność. Jest on jednym z ukochanych bohaterów... Ja wychowałam się wśród osób, które go nienawidziły, uważano go za coś w rodzaju szatana. Lecz później, poznawszy go, pokochałam serdecznie... Jest to najlepszy, najłagodniejszy, najsprawiedliwszy człowiek na świecie!
Benedetta uśmiechała się słodko, lecz oczy jej zaszły łzami. Zapewne wspomniała na ów rok przebyty w domu męża, rok ciężkich prób i udręczeń, gdy jedyną jej opiekę i obronę stanowił stary Orlando Prada. Przy boku tego starca spędziła wiele chwil miłych i spokojnych. Zniżywszy głos, rzekła ze wzruszeniem:
— Proszę, powiedz mu pan odemnie, że zawsze go bardzo kocham i najserdeczniej wspominam i że zawsze tak będzie, jakiekolwiekby były dalsze moje losy.
Jadąc na ulicę Dwudziestego września, Piotr rozpamiętywał szczegóły życia starego bohatera. Dokonywane przez niego czyny w imię wiary, miłości ojczyzny, osobistego zrzeczenia się, miały w sobie coś heroicznego i nieprawdopodobnego w naszej epoce.
Orlando Prada pochodził ze szlacheckiej rodziny medyolańskiej. Od lat chłopięcych pałał nienawiścią względem najezdzców swej ojczyzny i mając lat piętnaście zaciągnął się do tajnego, patryotycznego stowarzyszenia, mającego te same cele co słynny niegdyś karbonaryzm. Nienawiść włochów dla austryaków przechodziła z pokolenia w pokolenie, podniecana rosnącą ilością nadużyć, krwawych wspomnień i tajnych spisków, które się zawiązywały w dzikich, odległych lasach, w okopconych dymem szałasach. Łącznością marzeń i usiłowań była myśl odbudowania wielkości Włoch, postawienia ich w rzędzie pierwszorzędnych mocarstw, zgodnie z tradycyą kraju pochodzącego od władców świata starożytnego. Ach, jakże ciążyło sercom patryotów poniżenie tej wiekopomnie sławnej ziemi ich praojców! Jakże okrutny był szereg wieków dla nieszczęsnej ich ojczyzny, podzielonej, prześladowanej przez panujących nad nią książąt, będących tyranami swych poddanych. Prócz tego ziemia ta ulegała bezustannym najazdom obcokrajowców i przez nich była, pożądaną i łupioną bezlitośnie. Wyrwać ją więc pragnęli z poniżenia, otoczyć chwałą dawniejszą, opromienić własnem męztwem i czcią majestatu wolności. Chcieli wypędzić wrogów, usunąć tyranów, rozbudzić samowiedzę ludu cierpiącego nędzę, żyjącego w niewoli. Marzyli o jedności Włoch o wyswobodzeniu Włoch — i to było jedynym celem życia całej inteligentniejszej młodzieży, gorejącej zapałem ugasić się niedającym żadną siłą prześladowania. Serce młodego Orlando przepełnione było temi uczuciami. Całą swą młodość spędził w świętem oburzeniu przeciwko uciskowi, wyczekując chwili, by oddać się cały sprawie odkupienia, walce za wolność, za ojczyznę. Zwyciężyć lub zginąć — było hasłem tego młodzika pragnącego dać swą krew i życie dla urzeczywistnienia swoich marzeń.
Pragnienia te długo nie znajdowały czynnego pola działalności. Zżymając się na ucisk, zagrzewając innych do nienawiści względem wrogów, Orlando Prada zamieszkiwał w Medyolanie w staroświeckiej siedzibie swego rodu. Mając lat dwadzieścia pięć, ożenił się a prawie równocześnie nadeszły wiadomości o rewolucji w Rzymie i ucieczce papieża Piusa IX. Opuścił natychmiast Medyolan, żonę, rodzinę i podążył do Rzymu, jakby wezwany głosem swego przeznaczenia. Nadszedł więc bój oczekiwany, walka o niepodległość! Jakże śpiesznie tam się wyrywał, nie przeczuwając, że w przyszłości tylokrotnie stawiać się będzie na podobne wołanie... Lecz zawsze biegł z równie młodzieńczą gotowością, nigdy niesyty walki dla dobra swej ziemi.
W Rzymie poznał się z Mazzinim i stał się gorącym zwolennikiem tego mistyka, marzącego o europejskich stanach zjednoczonych. Będąc zagorzałym propagatorem tej idei odnośnie do Włoch, przyjął dewizę stronników Mazzini’ego: „Dio e popolo“. Podczas tego pierwszego pobytu w Rzymie, brał udział we wszystkich manifestacyach, należał do słynnej procesyi odbytej po mieście przez tryumfujących patryotów. Jakże wielkie żywiono wtedy nadzieje! Żądano przewrotu formy rządu, pragnąc zarazem religijnego odnowienia. Wyczekiwano pojawienia się drugiego Chrystusa, któryby znów świat zbawił i odrodzone wskazał kierunki.
Naraz, ogólna uwaga zwróciła się na Garibaldiego. Postać to była już promienna sławą. Upatrywano w nim wodza, opowiadano o nim niezliczone legendy epicznego zakroju. Orlando Prada zaciągnął się pod jego sztandar i z marzyciela stał się żołnierzem, by walczyć za niepodległość i jedność włoskiej ziemi. Orlando pokochał swego wodza jak boga. Bił się przy jego boku jak bohater. Brał udział w zwycięztwie nad neapolitańczykami pod Rieti, towarzyszył mu w wycieczce do Wenecyi zagrożonej przez nieprzyjaciół, opuścił z nim południowe Włochy, gdy armia francuzka pod wodzą generała Oudinot weszła do Rzymu, przywracając Piusowi IX stolicę Państwa Kościelnego. Jakże szalonej odwagi czyny przepełniały tę wyprawę do Wenecyi. Tej Wenecyi będącej rzecząpospolitą, dzięki takiemu męczennikowi a zarazem bohaterowi jak Manin, który wyrwał miasto jęczące pod jarzmem austryackiem, by obdarzyć je swobodą i natchnąć najwznioślejszym patryotyzmem! Duchem tym owiana Wenecya przez całe miesiące dzielnie się broniła przed austryakami. Garibaldi przybył jej na pomoc z garstką wojowników a chcąc się przeprawić ku zagrożonemu miastu, wynajął trzynaście łodzi rybackich. Z tych osiem wpadło ręce nieprzyjaciela. Znów Garibaldi wraca na wybrzeże rzymskie, tam umiera mu żona Anita a pogrzebawszy ją, chroni się do Ameryki, gdzie już raz wyczekiwał wezwania ze stron ojczystych. Ach, jakże srogie wstrząśnienia przebywała ta ziemia włoska wydająca z siebie zastępy synów pragnących ją okupić krwią i życiem! Ileż w tych ludziach było woli i wiary! Niezmożeni niepowodzeniami, przycichali chwilowo, by podjąć znów świętą swoją sprawę i doprowadzić do celu, do ostatecznego tryumfu.
Po wyjeździe Garibaldiego do Ameryki, po pierwszych niepowodzeniach będących zarazem brzaskiem wschodzących nadziei, Orlando powrócił do Medyolanu. Przez całe dwa lata żyjąc w domu przy młodej swej żonie, wyczekiwał jutra, mającego go powołać na pole dalszego ciągu rozpoczętej walki. W tym właśnie okresie domowego wypoczynku, spotkała go wielka radość, urodził mu się syn, którego pragnął niezmiernie. Lecz radość tę zmąciła ciężka żałoba. Wkrótce po urodzeniu syna, któremu dano na imię Luigi, zmarła młoda jego matka. Orlando, prześladowany przez policyę, znękany nieszczęściami domowemi, sprzedał posiadaną w Medyolanie ojcowiznę i przeniósł się do Turynu, gdzie mieszkała ciotka jego żony. Jej opiece powierzył małego swego syna.
W Turynie, hrabia Cavour, wielki polityk a zarazem gorący patryota, pracował z całem oddaniem nad przygotowaniem Piemontu do przewodniej roli, jaką następnie odegrał w sprawie wyzwolenia i zjednoczenia ojczyzny włoskiej. W owej to epoce, król Wiktor-Emanuel, chętnie witał gromadzących się w Turynie patryotów, nadciągających z całej przestrzeni Włoch. Uprzejmym był nawet dla republikanów, dla zbiegów i prześladowanych za rewolucyjne spiski. Idea wyswobodzenia Włoch, pracowania w tym celu, pierwszorzędne, jedyne miała znaczenie w oczach króla patryoty, wychowanego w tych zasadach i podtrzymującego tradycye dzielnego domu Sabaudzkiego.
Orlando wiedział, jakiemu panu przyszedł służyć. Wiedział, że w Turynie marzono o zjednoczeniu Włoch pod rządami monarchii Piemonckiej. Lecz Orlando był przedewszystkiem patryotą a dopiero na drugim stawiał planie swe cele republikańskie. Przytem, obeznawszy się bliżej z masą naród składającą, przestał wierzyć w możność odbudowania Włoch w imię rzeczypospolitej i to rzeczypospolitej pod opieką papieża liberalnego, jak tego przez czas jakiś pragnął Mazzini. Po cóż obstawać przy chimerze mogącej zagubić kilka pokoleń, wobec możności urzeczywistnienia się celu?... Zrzekał się więc rzeczypospolitej a pragnął zjednoczenia ojczyzny, pragnął Rzymu jako stolicy.
Tym duchem będąc ożywiony, Orlando z szałem radości zaciągnął się do wojska w roku 1859 a serce mu rozsadzało pierś, gdy po zwycięztwie pod Magentą, wszedł do Medyolanu wraz z armią francuzką, darzącą Włochy wolnością. Wszak przed ośmiu laty uciekał z Medyolanu, jako prześladowany wygnaniec i zrozpaczony patryota! Po bitwie pod Solferino nastąpił traktat zawarty w Villafranca. Nie przyniósł on całości spodziewanych korzyści. Włosi z goryczą patrzeć musieli na pozostającą w niewoli Wenecyę. Do zjednoczenia przystąpiła Toskania, księztwo Parmy, Modeny i pozyskany na austryakach Medyolan z częścią Lombardyi. Więc jądro Piemontu zwiększyło się, przyszłość ojczyzny była zapewnioną, początek zjednoczenia był dokonany.
Zaraz w następnym roku Orlando znów wstępuje w szranki epopei. Garibaldi, powróciwszy z Ameryki, gdzie dokonywał cudów waleczności w urugwajskich pampasach i legendarną po sobie zostawił pamięć skutkiem swej przeprawy morskiej do Limy, stanął teraz na ziemi włoskiej i, uprzedzając działalność armii francuzkiej, zajął miasta Bergamo, Brescia, Come, rozgromiwszy część armii austryackiej pod dowództwem jednego z marszałków. Nagle wieść się rozchodzi, iż najniespodziewaniej Garibaldi ukazał się w Sycylii, gdzie wylądował w mieście Marsala i zgromadził tysiąc wyborowych żołnierzy. W tym słynnym „marsalskim“ tysiącu walecznych był i Orlando. Na czele tej garstki Garibaldi wszedł do Palermo po trzydniowym ataku. Orlando był wtedy adjutantem i zaufanym pomocnikiem wielkiego bohatera włoskiego. Pomógł mu do zorganizowania rządu w Sycylii a następnie przeprawił się z nim przez cieśninę, wziął udział w tryumfalnym pochodzie do Neapolu, zkąd przerażony król uciekł. To śmiałe zagarnięcie państwa Obojga Sycylii powodowało powtórzenie nieskończonej ilości cudownych opowiadań o nadludzkich przymiotach Garibaldiego. Mówiono, że żadną bronią nie może być raniony a czerwona koszula, w jaką zwykle był ubrany, chroni jego ciało lepiej niż najhartowniejszy pancerz, że błysk jego oręża wywołuje postrach i zmusza do ucieczki nieprzyjacielskie hufce, bo wódz ten jest potężny jak z nieba zesłany archanioł, zbrojny mieczem ognistym.
Piemontczycy, rozbiwszy generała Lamoricière’a pod Castelfidardo, opanowali Państwo Kościelne, poczem Garibaldi, zrzekłszy się władzy dyktatorskiej, podpisał dekret, przyłączający królestwo Obojga Sycylii do korony włoskiej. Orlando, jako nieodstępny towarzysz Garibaldiego, we wszystkich potyczkach brał czynny udział, należąc całą duszą do tych, którzy wołali: „Rzym albo śmierć“! Był także pod Aspromonte, widział koniec świetnie rozpoczętej kampanii, bolał nad ostatecznem rozbiciem dzielnej armii, do której należał, doczekał się smutnego dnia, gdy Garibaldi, ranny i pojmany, został odstawiony na samotną wyspę Caprerę, gdzie z naczelnego wodza stał się rolnikiem.
Podczas sześcioletniego oczekiwania, które potem nastąpiło, Orlando zamieszkiwał w Turynie, pozostał tam nawet po wyborze Florencyi na stolicę nowego państwa Włoskiego. Senat ogłosił królem Włoch zjednoczonych Wiktora Emanuela i rzeczywiście zjednoczenie państw włoskich było faktem dokonanym, brakowało jedynie Rzymu i Wenecyi. Epoka walk o niepodległość zdawała się być skończoną, era epopei zamkniętą. Nastąpił rok 1866. Włosi, korzystając z wojny austryacko-pruskiej, zajęli Wenecyę. Lecz wkrótce doznali niepowodzenia na lądzie i morzu. Orlando w nieszczęśliwej bitwie pod Custozzą otrzymał dwie rany, srożej wszakże cierpiało jego serce, bolejące nad tryumfem Austryi. Prawie równocześnie poniosła ona klęskę pod Sadową. Skutkiem tej przegranej Wenecya przywróconą została Włochom i w kilka miesięcy później Orlando towarzyszył królowi Wiktorowi-Emanuelowi w dniu tryumfalnego jego wejścia do dawnej stolicy dożów. Pozostawał już tylko Rzym dla uzupełnienia całości zjednoczenia. Lecz Rzym wolą Francyi pozostawał własnością papieża. Pomijając zobowiązania przyjęte względem Francyi przez króla, Garibaldi, idąc za popędem pragnień narodu włoskiego, zaślepiony patryotycznem uniesieniem, podstąpił pod Rzym na czele garstki zapaleńców. I w tej wyprawie Garibaldiego Orlando brał czynny udział. Lecz heroizm pułku wiedzionego przez Garibaldiego nie zdołał się oprzeć przemożnej sile żuawów papiezkich, wspartych korpusem francuzkim stojącym w Rzymie dla zabezpieczenia władzy papieża. Pod Mentoną Garibaldi został rozbity a Orlando ciężko ranny, prawie umierający, powrócił do Turynu. Doznane niepowodzenie goryczą przepełniało serca patryotów włoskich, zmuszonych do chwilowego zrzeczenia się podboju upragnionej stolicy.
Naraz, z szybkością gromu rozeszła się wiadomość o klęsce pod Sedanem. Pogrom, doznany przez Francyę, otwierał Włochom drogę do Rzymu. Żuawi papiezcy pod wodzą generała Kanzler, dekoracyjny tylko stawiwszy opór, ustąpili z pola bitwy. Orlando, jako żołnierz armii regularnej Wiktora-Emanuela, jeden z pierwszych wpadł do Rzymu przez wyszczerbione mury przy Porta Pia. Ach, jakże pamiętnym stał się dla niego ten dzień dwudziestego września! Dzień najżywszej jego radości, dzień upojenia i tryumfu, spełnienia marzeń, dotarcia do celu po tylu latach wyczekiwania, kosztem tylu cierpień i walk, dla którego poświęcił spokój, majątek, siły i krew własną!
Następnie przez lat dziesięć żył szczęśliwie w zdobytym odzyskanym Rzymie, nasycając się posiadaniem tego upragnionego miasta, pożądanego jak ubóstwiana kochanka. Orlando wszystkie swe nadzieje złożył w posiadaniu Rzymu, od niego spodziewając się odrodzenia ducha całego narodu. Rzym miał być łącznikiem miłości pełnym, ogniwem spajającem rozpadłe przez tak długo krainy włoskie, duchem ożywczym z letargu powstającego narodu!
Orlando, ten szczery republikanin, pobudziciel wyswobodzenia, zapalczywy żołnierz w tylu rewolucyach, uczynił zrzeczenie się i stanąwszy po stronie króla, przyjął ofiarowane miejsce w senacie. Wszak ubóstwiany jego wódz Garibaldi uznał za konieczne toż samo uczynić. Zasiadał w parlamencie i bywał częstym gościem w pałacu królewskim. Jeden tylko Mazzini nie odstąpił od swych zasad, gardząc jednością Włoch, jeżeli nie będą one skonfederowaną rzeczpospolitą.
Luigi, syn Orlanda, miał lat osiemnaście w epoce zajęcia Rzymu przez wojsko Wiktora-Emanuela. Orlando, zadawalniając się okruchami dawnego swego majątku, w zamian marzył o najświetniejszym losie dla syna, którego namiętnie ukochał. Czując, że epoka czasów bohaterskich jest już skończona, pragnął, by Luigi był wielkim politykiem, mężem stanu, człowiekiem pożytecznym dla młodego społeczeństwa włoskiego. Ojcowskie te marzenia były główną przyczyną, dla której Orlando zgodził się przyjąć krzesło w senacie, jako nagrodę za długoletnie wysługiwanie się narodowej sprawie. Zdawało mu się, że łatwiej mu będzie kierować przyszłością syna i pchnąć go na drogę użytecznej pracy społecznej. Wreszcie wszak nie był jeszcze zgrzybiałym starcem i mógł się na coś przydać w organizacyi kraju, tak jak przydał się w czasach podboju. Dostrzegłszy w swym synu niezwykłe zdolności i bystrość pojmowania najzawilszych spraw ekonomicznych, umieścił go w ministeryum finansów. Wybór ten uczynił może kierowany instynktem, odgadując, że walka toczy się teraz będzie na tem właśnie polu. Orlando żył znowu zapatrzony w swe marzenia, rojąc plany przyszłej wielkości Włoch, wielbiąc Rzym i z radością patrząc na szybki wzrost miasta, które w przeciągu kilku lat zdwoiło liczbę swych mieszkańców i rozrosło się nowemi dzielnicami. Orlando patrzał na Rzym oczyma kochanka. Podziwiał jego piękność, jego odrodzenie i już wielbił w nim przyszłą stolicę świata.
Wtem, niespodziewane dotknęło go nieszczęście. Schodząc ze schodów, poczuł ciężkość w nogach, które wymówiły mu posłuszeństwo i zmarły sparaliżowane. Wniesiono go napowrót na górę i już nigdy odtąd nie wyszedł ze swego mieszkania. Od tego dnia minęło lat czternaście. Orlando przebył je przykuty do swojego fotela, nieruchomo w nim siedząc, on, niestrudzony żołnierz, który w szybkich pochodach tyle razy przebiegł całe Włochy. Serce pękało z żalu, patrząc na to zniedołężnienie bohaterskiego wojaka. Pokój, w którym zamieszkiwał, był jakby jego więzieniem, lecz Orlando srożej jeszcze cierpiał wewnętrznym bólem, pochodzącym ze zwątpienia w najdroższe swe nadzieje. Lękać się on poczynał o przyszłość i to go napełniało coraz cięższym smutkiem, dochodzącym do melancholii. Gdy wraz z ubezwładnieniem nóg przycichła w nim gorączka działalności, Orlando pozyskał zadziwiającą trzeźwość myślenia i sądu. Całemi zaś dniami rozmyślając w przymusowej bezczynności, doszedł do wyników napełniających go trwogą i goryczą. Te Włochy, których wielkości tak żarliwie pożądał, te Włochy wreszcie zjednoczone i wolne, tryumfujące od lat dziesiątka, biegły teraz ku własnej swej zgubie, ku ohydnemu bankructwu. Ten Rzym upragniony, ta marzona stolica, to miasto niezrównanej chwały, nie dotrzymał pokładanych w nim nadziei, nie stał się ożywczym duchem narodu, nowożytną stolicą Włoch odrodzonych. Był jeszcze martwy, jeszcze spowity w swym grobie przeszłości. Tymczasowo Rzym był tylko ciężarem dla budzącego się do życia narodu włoskiego.
Orlando cierpiał także z powodu swojego syna. Rzucił się na Rzym jak na zdobycz sobie należną, nie pomnąc na przestrogi ojca, na jego błaganie. Luigi porzucił służbę w ministeryum finansów i spekulował, zakupując grunta, budując domy, wznosząc i odprzedając całe dzielnice. Orlando nie przestał kochać syna, lecz z niechęcią patrzał na jego spekulacyjne afery, chociaż Luigi wychodził z nich zawsze zwycięzko, gromadząc miliony tam, gdzie tylu traciło nietylko obliczone zyski, lecz osobiste swe majątki. Zrozpaczony, zniechęcony, Orlando przestał napominać syna, widząc całą tego bezskuteczność, lecz uparł się i nie chciał korzystać z jego bogactwa. W pałacyku przy ulicy Dwudziestego września, Orlando zamieszkiwał skromny pokój na najwyższem piętrze, obsługiwał go dawny jego żołnierz, przytem liczył się ściśle, by mu wystarczył skromny, jaki miał od swego kapitału.
Ulica Dwudziestego września wytkniętą została wzdłuż Monte Viminale i jest otwartą z jednego boku dla piękności roztaczającego się ztąd widoku. Piotr patrzał z ciekawością na nowo wzniesione jej pałace, czyniąc spostrzeżenie, iż zamiłowanie do ogromu pozostało w potomkach starożytnych rzymian. Dzień był dziś gorący a popołudniowe słońce purpurowo złociło szeroką, tryumfalną ulicę o wspaniałych fasadach. Dumnie wznoszące się mury pałaców świadczyły o roszczeniach nowego Rzymu, chcącego manifestować swą świeżo zdobytą władzę i prawa nowożywotnej stolicy. Zwłaszcza ogromny gmach ministeryum finansów zadziwił Piotra. Był to sześcian o murach potężnych, jakby nie przez ludzi, lecz cyklopów zbudowany. Kolumny, balkony, frontony, rzeźby — obiegały gmach cały, krzyżując się, nagromadzając, chaotyczne czyniąc wrażenie. W tem przeładowaniu ozdób było coś dziecinnego, jakieś szaleństwo chęci popisania się z nadmiarem bogactwa. Nieco wyżej jeszcze, prawie naprzeciwko, niedaleko villi Bonaparte, stał pałacyk hrabiego Prada.
Piotr wysiadł z dorożki, zapłacił woźnicy i stał przez chwilę nieco zakłopotany. Brama pałacyku była otwarta, więc wszedł, lecz nie znalazł ani odźwiernego, ani też nikogo mogącego mu wskazać drogę. Zdecydował się wejść na schody; były monumentalnych rozmiarów i chociaż znacznie mniejsze, lecz przypominały wspaniały obszar schodów pałacu Boccanera. Też same miały marmurowe poręcze, zimną nagość ścian, tylko tutaj stopnie były wybite dywanem a przy drzwiach zwieszały się czerwone portyery, jaskrawo się odcinając od białości stiuków. Przez uchylone drzwi, Piotr ujrzał kilka bogatych salonów o pięciometrowej wysokości i nowożytnem umeblowaniu. Przepełnione sprzętami odbijającemi się w olbrzymich lustrach o złoconych ramach, połyskiwały jedwabnemi, aksamitnemi obiciami i firankami. Piotr znów przystanął, próżno czekając, by któśkolwiek wyszedł na jego spotkanie. Dom był jakby pusty, czuć było iż nie rządzi tutaj kobieta. Już chciał wyjść i zadzwonić na dole, gdy wreszcie nadszedł domowy służący.
— Czy mogę się widzieć z hrabią Prada?
Służący popatrzył badawczo na tego księdza o cudzoziemskim wyglądzie a po chwili zapytał:
— Z którym?... Z ojcem czy z synem?...
— Z ojcem, z panem Orlando Prada.
— W takim razie proszę iść na trzecie piętro.
Już Piotr wchodził na schody, gdy raczył dodać objaśnienie:
— Na trzeciem piętrze, małe drzwi na prawo. Proszę mocno stukać, bo inaczej tam nie otworzą.
Rzeczywiście tak było, bo Piotr parę razy zastukał, nim drzwi się uchyliły i stanął w nich mały, chudy staruszek, dawny żołnierz hrabiego. Ujrzawszy Piotra, zaczął przepraszać, że nie zaraz otworzył, lecz nie mógł tego uczynić, bo był zajęty przewijaniem chorych nóg swojego pana. Co rzekłszy, natychmiast gościa zameldował. Piotr, przeszedłszy wązki, ciemny przedpokój, znalazł się w pokoju, stanowiącym całe mieszkanie hrabiego. Pokój był niewielki, wyklejony białym papierem w niebieskie kwiatki. Za parawanem stało żelazne łóżko, proste jak obozowe posłanie, w pobliżu okna fotel, na którym sparaliżowany stary wojak przepędzał teraz życie, obok fotela mały, czarny stolik założony książkami i dziennikami, pod jedną ze ścian, stały dwa słomą wyplatane krzesełka dla gości a kilka półek zbitych z desek, zastępowało szafę do książek. Lecz skromny, ubogi ten pokój, miał okno wielkie, jasne, bez firanek i wychodzące na wspaniale piękną panoramę Rzymu.
Piotr wpatrzył się ze wzruszeniem w postać starego Orlanda. Był to posiwiały lew, jeszcze wspaniały, silny i wielki. Gęste, srebrne włosy jeżyły mu się na potężnej głowie. Usta miał grube, nos wielki i jakby nieco spłaszczony, oczy czarne, wyraziste, błyszczące. Długa, biała broda kręciła się w zwoje jak na starożytnych posągach bogów. Wyraz tej twarzy świadczył o burzach, jakie huczeć musiały w życiu tego człowieka, lecz wszystkie one, czy to zmysłowej czy też intelektualnej natury, podporządkowane były namiętnemu patryotycznemu uczuciu, które go pchnęło ku czynom bohaterskiej odwagi i nieokiełznanej żądzy niepodległości. Wspaniale piękną była ta głowa bohatera złożonego niemocą. Dumnie osadzona na karku, spoglądała wyniośle. Orlando Prada siedział prosto w swoim fotelu, cały korpus jego ciała był silny i zdrowy a tylko nogi były martwe. Zniedołężniałe te nogi były owinięte i zakryte czarną, sukienną derką. Ręce i ramiona miał bardzo ruchliwe i giestami dopełniające żywość oczu i słowa.
Orlando, zwróciwszy się do służącego, rzekł łagodnie:
— Batista, możesz teraz wyjść... Wróć za jakie dwie godziny.
A spojrzawszy Piotrowi prosto w oczy, zawołał głosem czystym bardzo donośnym, zwłaszcza jak na siedemdziesięcioletniego starca:
— Wreszcie pana poznaję, kochany panie, i nadarza się sposobność pomówienia z tobą osobiście... Proszę, niechaj pan weźmie krzesło i siądzie blizko, naprzeciwko mojego fotela...
Spostrzegłszy, że Piotr mimowoli obejrzał się po skromnej komnatce, dodał wesoło:
— Niechaj pan wybaczy skromność mojej celi... Żyję tutaj jak mnich w klasztorze, albo jak stary żołnierz nawykły do obozowej prostoty... i niczego już pożądać niemogący... Mój syn nieprzestaje mnie namawiać, bym zamieszkał w którym z pokojów na dole, lecz po cóż mi ten przepych?... Nie lubię tego, słomiane meble są mi aż nadto dogodne, dla mnie, przywykłego sypiać na gołej ziemi... Tu, z mego okna, mam widok na Rzym i to mi wystarcza... Patrz pan... Rzym cały stoi przed mojem oknem... podchodzi ku mnie, bo ja ku niemu już iść nie mogę...
Ruchem ręki ukazywał okno, kryjąc w ten sposób zmięszanie, jakiego doznawał za każdym razem, gdy tłomaczył się przed nieznajomymi z ubóstwa swego otoczenia, nie chciał on, by zarzut z tego czyniono jego synowi, a także nie chciał wyłuszczać rzeczywistych przyczyn, pochodzących z prawości osobistej, niedozwalającej mu korzystać z bogactwa pozyskanego przez syna za pomocą spekulacyi.
— Ależ tu ślicznie; widok jest rzeczywiście wspaniały! — rzekł Piotr, chcąc mu zrobić przyjemność. — Jakże jestem szczęśliwy, że mogę pana widzieć, że mogę uścisnąć dłoń, która tyle dokonała dla dobra swego kraju!...
Orlando wzniósł ramiona, jakby chcąc zakryć minioną przeszłość.
— Dawne to dzieje, już wszystko to skończone.. i dla mnie pogrzebane!... Mówmy lepiej o panu... Pan jesteś młody... jesteś teraźniejszością... mówmy o twojej książce, która jest przyszłością... Ach, ta twoja książka! Ten twój „Nowy Rzym“! W jakąż ja zrazu wpadłem wściekłość, gdym to przeczytał:
Śmiał się teraz, mówiąc o swoim gniewie i wziąwszy książkę napisaną przez Piotra a znajdującą się właśnie tuż na stole, uderzył po okładce szeroką, silną ręką:
— Tak, pan nie możesz sobie wyobrazić, jak dalece byłem oburzony, jak protestowałem... Papież... i znów papież i zawsze papież!... „Nowy Rzym“ miał się odrodzić dla papieża i przez papieża!... Rzym miał tryumfować z łaski papieża, oddać się pod pieczę papieża i chwałą Rzymu, miała być chwała papieża!... A my... my włosi... kraj nasz... a miliony przez nas włożone, by Rzym postawić na stopie odpowiedniej, przynależnej stolicy wielkiego nowożytnego państwa?... Doprawdy, tylko francuz mógł napisać taką książkę i to francuz urodzony i wychowany w Paryżu... Może pan dotychczas o tem nie wiesz, że Rzym jest przedewszystkiem stolicą Włoch, rezydencyą rządzącego nami króla Humberta i że my, włosi, stanowimy liczny naród, pragnący mieć Rzym dla siebie, nasz Rzym ukochany, promienny wiekopomną chwałą, a teraz odrodzony dzięki usiłowaniom wspólnych sił naszych!
Orlando mówił z młodzieńczem uniesieniem i zapałem a Piotr, uśmiechnąwszy się, odrzekł:
— Wiem to wszystko! Pan mi to raczyłeś napisać i wytłomaczyć w swoich listach. Lecz to niewiele ma wspólnego z założeniem postawionem w mojej książce. Włochy są tylko pojedynczym krajem, cząstką ziemi tego dziedzictwa ludzkiej naszej rasy a ja pragnę braterstwa wszystkich narodów, zgody pomiędzy ludźmi, ogólnego i wspólnego ich szczęścia, odrodzenia ich wierzeń. Cóż mnie może obchodzić forma rządu! Niechaj będzie monarchia albo rzeczpospolita, byle cel został osiągnięty. Nie zależy mi na szczegółach pojęć i przekonań, o tem czem jest ojczyzna, czem jest niepodległość, bo chcę, aby był jeden tylko naród z całej ludzkości, złączony, naród wolny i żądny prawdy, sprawiedliwości.
Orlando, najbaczniejszą uwagę zwróciwszy na słowo rzeczpospolita, rzekł z cicha i z zamyśleniem:
— Rzeczpospolita! Jakże ja jej pragnąłem w latach młodzieńczych! Biłem się za tę ideę, spiskowałem wraz z Mazzinim, a był to człowiek święty, wierzący, lecz rozbił się o absolut! Nie można było uczynić inaczej, jak zrobiliśmy... trzeba było się zastosować do rzeczy możliwej w praktyce... i najzagorzalsi ustąpili i stanęli przy królu... Pytanie, czy z rzecząpospolitą bylibyśmy potężniejszymi... wreszcie forma republikańskiego rządu w niczem, prawie w niczem się nie różni od systemu parlamentarnego, który przyjęliśmy, uznając władzę króla... Porównaj pan naszą konstytucyę do francuzkiej... mała zachodzi różnica... Więc pocóż mieliśmy ryzykować wszystko, wzdragając się przyjęcia jedynej możliwej formy rządu w dzisiejszych Włoszech?... Chcąc uniknąć króla, bylibyśmy mogli kraj zgubić, wystawiając go na łup najskrajniejszego stronnictwa... na łup anarchistów... Ulękliśmy się podobnych następstw i zgodzili na to co dziś mamy... Wiem, że dość licznymi są stronnicy Włoch skonfederowanych, to jest autonomicznie rządzących się oddzielnych prowincyj, pod centralnym nadzorem władzy rezydującej w Rzymie. Przypuszczam, że Watykan sporoby skorzystał z podobnego obrotu rzeczy... Nie wiem o ile Watykan podtrzymuje te usiłowania, lecz wiem na pewno, że byłby rad gdyby to mogło się urzeczywistnić... Ale to marzenia... tylko marzenia!
Orlando mówił teraz swobodnie, prawie wesoło, z lekkiem ironicznem zacięciem:
— Czy też pan się domyślasz z jakiego powodu twoja książka bardzo mi się podobała? bo pomimo moich oburzeń i protestu, przeczytałem ją po raz drugi... Oto podobała mi się, bo jest ona jakby stworzona przez Mazziniego. Tak, czytając ją, przypomniałem sobie całą moją młodość... gdy gorącym będąc wielbicielem Mazziniego, wierzyłem w religię Chrystusa, w odrodzenie się świata za pomocą Ewangelii... Czy pan wiedziałeś o tem, że Mazzini na długie lata przed pańskiem urodzeniem się, marzył o odrodzeniu się katolickiego kościoła?... Usuwając dogmaty, chciał zachować stronę moralną katolickiej religii. W ten sposób widział on odrodzenie się Kościoła, Nowy Rzym, Rzym należący do ludu a zarazem odgrywający rolę stolicy wszystkich chrześciańskich Kościołów. Ukochał on Rzym, wieczyste miasto, rodzicielskie gniazdo narodów świata, wyznaczone na królowanie po nad nimi, odradzające się siłą pożądań swoich, skierowanych ku odnalezieniu formy zapewniającej szczęśliwość całej ludzkości. Nie jestże to rzeczą dziwną, iż teraźniejsze, najnowsze dążenia, ten rodzący się neo-katolicyzm, mający zapewnić wszelakie zadowolnienia ludziom spragnionym odrodzenia się starych wierzeń, nie jest czem innem, jak powrotem mistycznych, humanitarnych idei z roku 1848?... Tu i tam też same widzimy aspiracye, nieokreślone spirytualistyczne marzenia, chęć powrotu do samorządu gminy, chrześciańskie pojmowanie miłosierdzia... Niestety, widziałem już to wszystko! Wierzyłem w to niegdyś i w imię tego walczyłem... lecz wiem, do jakich błędnych manowców dotarliśmy w ten sposob! Jak ułudnemi są te wybujałe ku niebu nadzieje i pragnienia! Brałem udział w tych uniesieniach nad pięknem rzeczy nadprzyrodzonych i brać je za osnowę rzeczywistości uważam za zbyteczne... już one nigdy nie pozyskają mojej ufności...
Piotr byłby chciał przerwać mówiącemu, by dać swoje odpowiedzi, lecz Orlando zatrzymał go:
— Pozwól dokończyć... Chcę, byś wiedział jak nieodzownem stało się dla nas posiadanie Rzymu i ustanowienie w nim naczelnej władzy na kraj cały... Bez Rzymu, Włochy nie mogłyby być tem, czem są obecnie... Rzym był ostatecznym celem naszych pożądań... Rzym chcieliśmy zdobyć dla wywalczonej jedności włoskiej, bo Rzym dzięki niezrównanej swej przeszłości, posiada życiodajną siłę, rozbudza gorączkowy zapał pięknością swych dziejów, chwałą swą pociąga i na świat cały promienieje. Rzym w pośrodku naszego kraju wznoszący swe mury, jest sercem narodu... Rzym więc pozyskać, Rzym posiąść jako koronę walk naszych, było to zapewnić życie dokonanemu przez nas dziełu. Rzym zbudzić z długiego snu, w który legł od tylu wieków, było to wlać siłę i wiarę w lękliwsze umysły niepewnych o przyszłe losy świeżo złączonego i utworzonego włoskiego narodu. Ileż lat z drżeniem niecierpliwości wyczekiwaliśmy chwili zawładnięcia tem upragnionem miastem! Pożądałem Rzymu, jak nigdy niepożądałem żadnej kobiety! Krew mi się paliła z nadmiaru żądzy! Bałem się starości i śmierci, by mnie nie zaskoczyły przed upragnioną chwilą zdobyczy! A gdyśmy się stali szczęśliwcami Rzym dzierżącymi w naszych objęciach — ach, jakże szaloną była nasza radość i jak szalonemi stały się nasze pragnienia uświetnienia piękności naszej stolicy! Zniszczone, rozpadające się w gruzy miasto, chcieliśmy zaraz przekształcić na wzór wspaniałych miast świata... Rzym, nasz Rzym, nasza stolica, niechajże piękniejszą będzie od złączonej piękności Berlina, Paryża, Londynu... O Rzymie, ty jedyna miłości moja, jedyne ty pocieszenie moje! Patrzę na ciebie, chociaż martwym już jestem, lecz pozostały mi oczy, by wielbić niezrównane piękności twoje!
Orlando wyciągnął ramiona w kierunku okna i pałającym wzrokiem ogarniał panoramę Rzymu. Miasto ciągnęło się w nieskończoność, całe purpurowo ozłocone bogactwem skośnych, słonecznych promieni. Het daleko, Monte Gianicolo zamykało horyzont pasem zielonych drzew, jasnych przejrzystą zielonością szmaragdów, a na lewo, kopuła bazyliki św. Piotra, mieniła się lazurami szafiru, muskana światłem zbyt jaskrawem. Po nad rzeką słało się miasto o starych, zrudziałych, słońcem przepieczonych dachach. Rozmaitość tych szarawych tonów, słodką była dla oczów, a piękną wielorakością wspomnień złączonych z tym chaosem dachów, szczytów, wieżyc, kopuł i dzwonnic. Tuż poniżej okna ciągnęły się nowe dzielnice Rzymu, dzielnice wzniesione w przeciągu ostatnich lat dwudziestu pięciu. Świeżość tych gmachów odzierała je z piękna. Były to kolosalnych wymiarów sześciany kredowej barwy, jeszcze niewsławione żadną legendą, niezharmonizowane w barwie przez czas i przez słońce. Rażącym był zwłaszcza, obszerny jak step, płaski dach ministeryum finansów. Siny, brzydki, narzucający się swym ogromem.
Orlando patrzał z lubością na miasto, wreszcie oczy jego padły na najbliższe plany i boleść skryta zmąciła wejrzenie starego wojaka i Rzymu kochanka. Zamilkł. Piotr odczuł chłód jaki powiał mu po sercu, a chcąc uszanować głębokość tajonego smutku, nie śmiał się odezwać. Po dłuższej chwili, Orlando rzekł:
— Najmocniej pana przepraszam, żeśmy odstąpili od właściwego tematu naszej rozmowy... Lecz prawdę powiedziawszy, zdaje mi się, że z korzyścią pomówimy o książce dopiero później, gdy pan dobrze poznasz Rzym i nieco się z nim zżyjesz... Zdaje mi się, żeś pan dopiero wczoraj przyjechał?... Więc staraj się poznać miasto, przypatruj mu się, rozpytuj o wszystko a zobaczysz, że najniezawodniej zmienisz dużo z przywiezionych z sobą teoretycznych poglądów... Jestem niezmiernie ciekawy twoich przyszłych wywodów... twoich wrażeń... zwłaszcza o Watykanie... Bo przecież głównie przyjechałeś z powodu Watykanu a raczej z powodu papieża... by obronić książkę przed napaściami kongregacyi Indeksu... Więc lepiej poczekajmy z naszą rozmową... Po cóż bowiem mamy dziś z sobą wieść dysputy, które z konieczności inny będą miały charakter, inną doniosłość, gdy poznajomisz się z Rzymem i z tutejszemi stosunkami... Zobaczysz, że to wiele w tobie zmieni... i zmieni radykalniej aniżeli wszystko co mógłbym ci powiedzieć, nawet krasomówczym będąc oratorem... A więc rzecz ułożona... wrócisz innym razem dla pomówienia o twojej książce... będzie wtedy łatwiej porozumieć się wzajemnie... i może będziemy mieli więcej wspólności w poglądach...
— I owszem... dziękuję za tak pochlebne zwrócenie uwagi na książkę przezemnie napisaną... Dziś przyszedłem, by szanownego pana poznać, powitać i wyrazić moją cześć dla jednego z najsłynniejszych bohaterów sprawy zjednoczenia Włoch...
Orlando, zadumany i wpatrzony w widok Rzymu, prawie nie słyszał słów Piotra. Niby nie chciał już mówić a jednak uniesiony skrycie trapiącemi go myślami, przyciszonym głosem począł jakby spowiedź:
— Tak, niezaprzeczenie, zbyt szybko chcieliśmy dobiedz do upragnionej mety. Lecz były też olbrzymie a nieodzowne wydatki na wytknięcie dróg, budowę linii kolei żelaznej, pogłębienie portów. Trzeba było zorganizować i uzbroić armię... i wyznaję, że w pierwszych czasach nie ganiłem tych wszystkich nakładanych na kraj ciężarów. Ale stopniowo zwiększający się budżet wydatków państwa przygniótł nas... zwłaszcza budżet wojny... tej wojny wciąż spodziewanej i odkładanej... tak, to kosztowne wyczekiwanie pod bronią zrujnowało nas... Byłem i jestem gorącym przyjacielem Francyi, lecz dlaczegoż nas tam nie chciano zrozumieć?... Dlaczego nie uwzględniono, że przymierze nasze z cesarstwem Niemieckiem było koniecznością... kwestyą życia... Ach a ten miliard wydany przez nas na odbudowanie Rzymu! To grzech nasz najcięższy, grzech spełniony w chwili szalonego entuzyazmu i dumy! Żyjąc na uboczu w mojej samotnej celi, wcześnie przeczułem przepaść, w jaką nas może wtrącić kryzys finansowy, straszliwy deficyt, grożący nam coraz natarczywiej. W porywach rozpaczy ostrzegałem mojego syna i wszystkich, którym warto było wypowiadać prawdę o niebezpieczeństwie naszego położenia. Lecz wołania moje były próżne! Nikt mnie nie słuchał. Z zaślepieniem spekulowali wszyscy, kupując, sprzedając, budując, podbijając ceny, bogacąc się, to znów rujnując na aggio, pędząc za rojonemi chimerami... Nam tego nie wolno... nas nie stać na takie wybryki... My nie mamy tej zamożnej, oszczędnej, pracowitej ludności wiejskiej, jaką szczycić się może Francya... Tam, każda finansowa katastrofa mija, ledwie że bliznę pozostawiając po sobie, dzięki zasobności składowej masy narodu... U nas... u nas lud jeszcze jest w uśpieniu... jeszcze się nie przyczynia do wytwarzania bogactwa, nie wyrastają z niego mężowie podporę ojczyzny stanowić mogący... lud nie zmięszał jeszcze krwi swojej z naszą, nie odnowił krzepnących w nas sił, starganych wiekami wysiłków... nasz lud jest nieświadomy, pogrążony w nędzy, ciemny i głodny... Tak, bieda jest u nas ogólna, przerażająca. Ludzie posiadający trochę mienia wolą mieszkać po miastach, skąpić sobie wszelkiego dobrobytu, byle nie wkładać pieniędzy w rolnictwo, które uważają u nas za stracone i niewarte podniesienia. Ziemia nasza uprawia się w tenże sam barbarzyński sposób, jak przed dwoma tysiącami lat. Przemysł nie wiele lepiej się nam wiedzie. Fabryki są nieliczne a nikt nie ma odwagi racyonalny nadać im ster, włożyć w nie kapitał, bez którego przemysłowy ruch istnieć nie jest w stanie... Ach, Rzym, ten Rzym przez nas ukochany, pożądany, zdobyty i stolicą państwa ustanowiony, jakimże on jest ciężarem! Ileż poświęceń nie przestajemy dla niego czynić a wszak on jest tylko ozdobą, wspaniałą dekoracją, symbolem chwały lat tysięcy! Tak, Rzym nic nam nie daje, prócz uciechy naszej narodowej dumy! Rzym zbyt długo był własnością papieży. Do szaleństwa ukochałem to miasto, więc nie żałuję że w niem jestem, że nasycam oczy jego widokiem... Lecz Rzym nas pożera, Rzym dusi nas tryumfalnym swym czarem i pięknością, Rzym wysysa z nas siłę żywotną, kosztując nas miliony, padamy pod ciężarem wymagań złota, jakiego od nas pożąda!... Patrz, patrz!
I przy ostatnich słowach, Orlando wskazał na złowrogo sine i olbrzymie dachy ministeryum finansów. Starzec patrzał na ten kolosalny gmach jak na potwora grożącego śmiercią i łzy bólu zabłysły mu w oczach. Twarz jego jeszcze wypiękniała głębokością tragizmu. Zawiedzione nadzieje, trwoga o przyszłość — malowały się na obliczu tego posiwiałego bohatera, dotkniętego teraz niemocą, przykutego do fotela w tej ubogiej celi, której surowa prostota była jakby protestem przeciwko nadmiarowi bogactwa widniejącego na pałacach całej tej nowej dzielnicy miasta. Więc taki był rezultat patryotycznych usiłowań całych pokoleń i jemu współczesnych towarzyszów! Okupiona ich krwią wolność, takie wydawała owoce! Orlando bolał za nich wszystkich i konał z rozpaczy, że nie może dać okupu ze swego życia i duszy, by kraj swój zbawić i pewniejszą przyszłość mu zapewnić.
— Ach, kiedyś, za lat dawnych — zawołał rozdzierającym z bólu głosem — oddawano ojczyźnie wszystko, serce i głowę, życie i całe jestestwo swoje, lecz było to dla wywalczenia niezależności, dla zjednoczenia rozpadłych ziem kraju! A dziś, gdy to stało się rzeczywistością, gdy ten cel święty został osiągnięty, jakąż siłą, jakiem słowem, jakimże czynem rozbudzićby można entuzyazm dla zreorganizowania finansów! To nie ideał! Ta rzecz sucha nie roznieci zapału! W tem leży przyczyna zła. Bohaterowie wymierają, bo pole ich działania skończone...
Zamilkł a po chwili, jakby przepraszając Piotra za swoje wyspowiadanie się przed nim, rzekł z uśmiechem:
— Wybacz mi, drogi panie, ale jestem niepoprawny i zawszebym mówił tylko o tem, co mnie tak boli... Spostrzegłem się, że zbyt długo zatrzymałem się nad tem wszystkiem. Nie mówmy już o tem. Więc gdy przyjdziesz do mnie po raz drugi, pomówimy o twojej książce... Tymczasem zapoznaj się z Rzymem...
Piotr chciał się pożegnać, lecz Orlando zatrzymał go i w zachowaniu swem tak był serdeczny, iż naprowadziło to Piotra na myśl, że chciał zagłuszyć złe wrażenie; jakie mogły wywrzeć słowa wyrażające rozpacz nad teraźniejszem położeniem kraju. Orlando zaklinał Piotra, by pozostał przez dłuższy czas w Rzymie, bo, sądząc go pobieżnie, mógł nabrać mylnego przekonania o włoskiej stolicy. Zapewniał o trwającej miłości Włoch dla Francyi i z pewnym niepokojem badał, jaki jest odwrotny tego stosunek w Paryżu. Piotr czuł, iż kładziono tutaj nacisk zmuszający go do wypowiadania francuzkich sympatyj, oraz chciano w nim rozbudzić miłość i uwielbienie dla Włoch i Rzymu. Nacisk w tym kierunku już wczorajszego wieczoru dał mu się uczuć w salonie donny Serafiny. Włochy, jak niepewna swych wdzięków kobieta, pożądały słyszeć pochwałę i zapewnienie o wzbudzanej miłości.
Gdy Orlando się dowiedział, że Piotr jest gościem przyjmowanym w Rzymie przez rodzinę Boccanera, chciał coś rzec, lecz właśnie w tej chwili zastukano do drzwi. Więc niezadowolniony, że ktoś przerywa rozmowę, zawołał z niechęcią:
— Proszę wejść!...
A zwróciwszy się w stronę Piotra, dodał:
— Niechaj pan zostanie, chcę jeszcze z panem pomówić.
Do pokoju weszła dama mogąca mieć lat przeszło czterdzieści, lecz jeszcze ładna, pulchna, z twarzą okrągłą, o rysach drobnych, jakby zatopionych w tłuszczu. Uśmiechała się z wdziękiem i dość wytwornie była ubrana w suknię koloru rezedowego. Włosy miała jasne, oczy zielone, otwarcie patrzące. Wrażenie sprawiała dodatnie i pociągała dobrym tonem swojego ułożenia.
— Ach, to ty, Stefanio! Cóż u ciebie słychać?... Pocałuj mnie na przywitanie...
— I owszem, drogi mój wuju. Przechodziłam tędy, więc wstąpiłam, by cię uściskać i dowiedzieć się o zdrowie...
Była to pani Sacco, siostrzenica Orlanda, córka jego siostry, która przeniosła się z Medyolanu do Neapolu, wyszedłszy zamąż za tamtejszego bankiera. Gdy Stefania dorosła, rodzice stracili majątek i skutkiem tego pozwolili jej wyjść za mąż za Sacco, młodego, biednego urzędnika w administracyi poczt państwa. Sacco chciał podnieść z upadku dom bankierski swego teścia. W tym celu wdał się w prowadzenie pieniężnych interesów bardzo zawiłych i podejrzanych. Wkrótce, obrotnością swą sprawił, że został wybrany posłem do Izby deputowanych. Państwo Sacco zamieszkiwali odtąd w Rzymie, prowadząc dom otwarty, Sacco bowiem, chcąc dojść do wybitnego stanowiska, żądał, by żona dopomagała mu w tem wrodzoną swą uprzejmością i licznemi stosunkami towarzyskiemi. Pani Sacco wybornie się nadawała do roli wyznaczonej jej przez męża. Była przytem bardzo dobrą i oszczędną gospodynią, roztropną kobietą, ostrożną za siebie i za niego. Wszystkie te przymioty odziedziczyła po matce, przedstawiającej typ północnej włoszki. Sacco zaś przeciwnie, był typem włoskiego południowca. Skłonny do uniesień, niedbały i nadmiernie chciwy wszelkiej korzystnej zdobyczy.
Orlando pogardzał mężem swojej siostrzenicy, lecz ją lubił, odnajdując w niej przymioty swojej rodziny. Zaraz po przywitaniu, zaczął mówić o pogłoskach zawartych w dzisiejszych dziennikach a dotyczących deputowanego Sacco. Posądzał bowiem, że Stefania została przysłana przez swego męża, ciekawego wiedzieć jego zdanie.
— Więc twój mąż ma zostać ministrem?
Stefania, siadłszy na krześle, spojrzała na dzienniki leżące dokoła wuja.
— O nie mamy jeszcze żadnej pewności, dzienniki zbyt szybko załatwiają różne sprawy. Mój mąż został tylko zawezwany przez prezesa gabinetu ministrów i rozmawiał z nim w tej kwestyi. Wacha się, bo nie wie czy podoła zadaniu... Z pewnościąby się nie wachał, gdyby mu ofiarowano posadę ministra finansów, lecz ministeryum rolnictwa bynajmniej mu się nie uśmiecha... Wreszcie na jego decyzyę ty, mój wuju, zechcesz wpłynąć... On pragnie, byś wypowiedział swoje zdanie... Co o tem sądzisz, drogi wuju?...
Machnąwszy ręką, Orlando rzekł szorstko:
— Dajmy temu pokój... ja się do tego nie mięszam!
Wybór Sacco na deputowanego już niegdyś oburzył starego Orlando, teraz zaś oburzenie jego jeszcze się wzmogło. Jakto! Więc tacy podejrzani spekulanci jak Sacco mają rządzić narodem?... Myślą wspomniał o synu. Prawda że Luigi martwił go bardzo, lecz o ileż był zdolniejszym i godniejszym ministeryalnej posady! A jednak niczem jeszcze nie był w znaczeniu przywódcy narodu, podczas gdy ten awanturnik Sacco, ten wyuzdany i wiecznie zgłodniały chciwiec, wcisnął się do Izby a teraz sięga po tekę ministra! Przed oczyma Orlanda przesunęła się postać tego Sacco, tego małego, czarniawego człowieczka o wystających policzkach, wielkich, okrągłych, wyłupiastych oczach, brodzie wystającej, rękach wymachujących. Gadatliwy, ruchliwy, głos miał tylko za sobą, głos piękny, donośny i giętki, łagodny i pieszczotliwy na zawołanie. Z powodu tego głosu był jeszcze niebezpieczniejszy, umiał nim zyskiwać zwolenników, przekonywać chwiejnych i kierować tłumem.
— Jeżeli chcesz koniecznie, bym dał ci moją radę, to wiedz, że wolałbym, aby twój mąż znów objął dawną swoją posadę w zarządzie poczt. Był to urząd skromny i może tam byłby mógł oddać jakiekolwiek usługi...
Orlando spochmurniał, oburzony myślą, że taki człowiek, jak Sacco, może zająć w Rzymie stanowisko tak wybitne. Ten Sacco, ten opryszek Rzym rabujący, Rzym ukochane i pełne chwały miasto, którego posiadanie było marzeniem tylu najszlachetniejszych ludzi! Który tyle wysiłków i krwi kosztował! Otóż teraz panem i zdobywcą tego Rzymu jest Sacco! Kradnie go prawym posiadaczom, rabuje go dla nasycenia najnędzniejszych swych instynktów, dla wyniesienia się własnego i zadowolnienia swej chęci rządzenia! Wszak ten człowiek o słodkim głosie, jest zdolnym do każdego bezeceństwa! Ach ten Rzym! Wszak zaraz po wyrwaniu go z rąk papieża, po ustaleniu królewskiej władzy, rzucił się na miasto rój niecnych oprawców żądnych osobistych zdobyczy. Północne Włochy poniosły ofiary i stworzyły ojczyznę a południowe Włochy rzuciły się na nią, szarpiąc ją i rozrywając, żrąc jej ciało, pijąc jej krew. Gniew i oburzenie Orlanda zwłaszcza w tej niesprawiedliwości dopatrywały się zbrodni. Był to przejawiający się w nim antagonizm północy i południa. Północni włosi, pracowici, oszczędni, zdolni politycy, uczeni, roznamiętniali się do szlachetnych, wielkich idei, szli zgodnie z postępem czasu. Południowcy zaś byli leniwi, ciemni, żyjący z dnia na dzień, lekkomyślni i dziecinni w czynach, żądni dogadzania swym namiętnościom, wygadani i upajający się czczością donośnych frazesów.
Stefania popatrzała na Piotra stojącego przy oknie, uśmiechnęła się swobodnie do wuja i rzekła z przymileniem:
— Niby to się gniewasz, drogi wuju, lecz ja wiem, że pomimo to kochasz nas serdecznie... przecież niejednokrotnie miałam tego dowody... nieraz dawałeś mi różne rady i zawsze dobrze mi było gdy ci byłam posłuszną... Chociażby z powodu Attilio...
Tu Stefania zaczęła mówić o swoim synu, poruczniku, i jego wielkiej miłości dla Celii Buongiovanni, co od jakiegoś czasu stanowiło znaczną część wątku rozmów w salonach watykańskiego i kwirynalskiego stronnictwa.
— Attilio, to co innego! — zawołał Orlando. — Tego chłopca lubię, to moja krew! Attilio przypomina mi własną moją młodość. Tak, twój syn jest zupełnie do mnie podobny... jak byłem w jego wieku, byłem równie śmiały, piękny i zapalczywy!... Jak widzisz, nie szczędzę sobie słodkich słówek... Lecz żart na stronę, Attilio jest dzielnym chłopakiem, kocham go i chciałbym, aby cała nasza młodzież była do niego podobna.. Tak, miałbym wtedy mniej czarne przeczucia o naszej przyszłości... Więc cóż... jakże stoją jego miłosne sprawy?...
— Przyczyniają nam mnóstwa kłopotów! Ile razy mówię ci o tem, drogi wuju, to ruszasz ramionami, oświadczając, że rodzice nie powinni się mięszać w sprawy miłosne swoich dzieci... że zakochani sami potrafią sobą rozrządzić... A jednak czyż my możemy obojętnie patrzeć na tę miłość naszego syna?... Ludzie gotowi nas posądzić, że go popychamy w tym kierunku... że chcemy, aby wykradł księżniczkę Buongiovanni, dla ożenienia się z nią, bo jest bogata i utytułowana...
Orlando głośno i szczerze się roześmiał.
— Podziwiam delikatną drażliwość waszego sumienia! To zapewne twój mąż cię nauczył, byś mi przedstawiła tę rzecz z tej strony?... Sacco pragnie, by uwierzono w jego nieskazitelność chociażby w tym wypadku... Otóż powiadam ci, że gdybym miał takiego syna jak twój, to pozwoliłbym mu się żenić z kimby chciał i kiedyby chciał... Co zaś do rodziny Buongiovanni, to chociaż mają książęcy tytuł i milionową fortunę, nie widzę dla czego ci państwo nie mieliby się cieszyć z takiego zięcia jak Attilio?... Jest dobry, dzielny, szczerze zakochany w ich córce, piękny, więc pragnąć powinni tego związku, który zaszczyt im przynieść może...
Twarz Stefanii wypogodziła się, czuła się szczęśliwą. Zdawało się, że przyszła do wuja, by usłyszeć te słowa.
— Powtórzę to mojemu mężowi... bo chociaż jesteś, mój wuju, niesprawiedliwie surowy dla niego, on ciebie wielbi i zdanie twoje szczerze poważa. Co do owego ministeryum... jeszcze nic nie wiemy... mąż mój postąpi stosownie do okoliczności... Gdy będzie coś nowego, przybiegnę uwiadomić cię, drogi wuju...
Wstała i, serdecznie ucałowawszy Orlanda, zaczęła się żegnać, szczebiocząc że ślicznie wygląda, że jeszcze jest piękny i że się wcale nie dziwi pewnej damie, kochającej się w nim oddawma... Orlando się uśmiechał, dopytując się kto jest ową damą a Stefania, odkłoniwszy się na ukłon Piotra, wyszła z pokoju zadowolniona, przybrawszy znów swój wyraz pogodny i roztropny.
Po jej wyjściu Orlando milczał czas jakiś, spoglądając na drzwi, za któremi znikła a smutek jaki się malował na jego obliczu, świadczył, że znów się zamyślił o świetnej, bohaterskiej przeszłości i porównywał ją z dzisiejszym stanem umysłów, żądnych nie tyle chwały, ile materyalnych korzyści. Wtem, przypomniawszy sobie o Piotrze, szybko się obrócił w jego stronę, mówiąc:
— Więc zamieszkujesz w pałacu Boccanera?... Ach, ileż bólu przypomina mi to nazwisko!...
Piotr powtórzył mu rozmowę mianą z Benedettą, przytaczając wypowiedziane przez nią zdanie o przywiązaniu, jakie zachowała dla starego Orlando. Słysząc to, starzec się rozrzewnił, zwłaszcza nad zapewnieniem Benedetty, że nigdy nie zapomni jego wielkiej dobroci i wdzięczną mu pozostanie na zawsze, jakikolwiek obrót wezmą sprawy ich dzielące.
Drżącym od wzruszenia głosem, rzekł:
— Ona szlachetną ma duszę i dobrą jest... Lecz jakże mnie to wszystko boli... jaka szkoda, że ona nie kocha mojego syna... może Luigi był nieco popędliwy... Mówię ci o tem tak otwarcie, bo wszyscy w Rzymie znają szczegóły domowego pożycia mojego syna... ach, jakie to bolesne, niemiłe...
Orlando opowiadał wspomnienia dotyczące małżeństwa swego syna z Benedettą. Cieszył się tem niegdyś. Radością go przejmowała myśl, że Benedetta będzie przybraną jego córką i że pięknością oraz dobrocią swoją, osłodzi mu ostatnie dni życia. Orlando był namiętnym wielbicielem kobiecej piękności i gdyby miłość ojczyzny nie była zagarnęła całego jego jestestwa, byłby życie spędził na modleniu się do niewieściego wdzięku i piękna. Benedetta rzeczywiście pokochała ojca swego męża i co chwila przybiegała na górę do jego celi, napełniając ją swą młodością i czarem przedziwnej swej urody. Orlando promieniał i młodniał, ogrzany czułością jej głosu, jej widoku, jej tkliwych pieszczot i dbałości. Lecz szczęście to przeszył grom niesnasek pomiędzy małżonkami. Serce Orlanda krwawiło się z bólu, nie znajdując sposobu pogodzenia ich, nie mógł bowiem ganić swego syna, pragnącego być mężem kobiety, którą poślubił. W pierwszych czasach po pamiętnej nocy ślubnej, będącej dramatem dla obojga małżonków, Orlando przypuszczał, że zdoła pozyskać Benedettę dla syna, że zdoła ją namówić, by nie odpychała rozkochanego Luigi. Lecz Benedetta otworzyła przed nim swe serce i opowiedziała o swej stałej i dawnej miłości dla swego kuzyna Dario Boccanera, mówiąc, że ślubowała jemu pozostać wierną i tylko jemu mogłaby się oddać. Orlando zrozumiał, że wszelkie usiłowania pozostaną próżne... Przez cały rok pobytu Benedetty w pałacu Prada, Orlando żył myślą w dolnych, zbytkownie urządzonych pokojach, gdzie zamiast cichego, domowego szczęścia, trwał bolesny dramat i burzliwe utarczki. Ileż razy byłby pragnął tam iść i uśmierzyć niezgodę! Zdawało mu się chwilami, że dolatują go gniewne głosy, tych których tak gorąco kochał, nic wszakże nie mogąc uczynić dla ich szczęścia. Syn milczał przed ojcem i wiedzieć coś mógł Orlando tylko od Benedetty, gdy rozdrażniona i zrozpaczona, tuliła swój smutek na piersi dobrego starca. Tak więc to małżeństwo mające symbolizować przymierze pomiędzy starym a nowym Rzymem zamiast radości, wniosło rozpacz, bo spełnionem było tylko pozornie. Orlando upatrywał w tem szersze znaczenie, bolejąc nad niespełnionem małżeństwem syna, jak nad niespełnionemi swemi nadziejami. Wszak życie swe spędził marząc o Rzymie, o posiadaniu tego najpiękniejszego miasta, o złączeniu go z Włochami i uczynieniu zeń stolicy. Dziś marzenia te pozornie spełnione, bólem mu były i rozpaczą, bo Rzym nie był życiodawczem sercem narodu!
Przykry stosunek pomiędzy Luigim i Benedettą, przedłużając się, rozgoryczał ich wszystkich troje. Orlando zaczął utrwalać się w przekonaniu, że tylko rozwód może położyć temu koniec.
— Ach, ileż ja wtedy przecierpiałem — mówił ze smutkiem. — Ileż ja godzin spędziłem nad rozmyślaniem o tym dziwnym antagonizmie serca i rozumu! O tej fatalności, która sprawia, że człowiek nawet najszlachetniejszemi obdarzony przymiotami, może zakłócić szczęście drugiego, nie mniej zacnego od siebie!
Drzwi się znów otworzyły i bez zastukania wszedł do pokoju hrabia Prada. Powitawszy skinieniem głowy Piotra, który powstał na powitanie, Prada ujął czule ręce swego ojca, chcąc się przekonać, czy nie są zbyt gorące, lub zbyt chłodne.
— W tej chwili przyjechałem z Frascati... musiałem tam nocować, bo mam wiele kłopotów z temi domami, które musiałem przestać budować... Mówiono mi na dole, żeś źle spał dzisiejszej nocy... cóż ci było, mój ojcze?...
— Nic... naprawdę nic...
— O ja, wiem że mi nie powiesz... Ale dla czego ty upierasz się, ojcze, i nie chcesz wygodniej urządzić sobie życia?... Doprawdy miałbyś prawo dogadzania sobie na starość... Ty, coś sobie wszystkiego zawsze odmawiał... Ach, mój ojcze, jakże byłbym szczęśliwy, gdybyś chciał się ztąd przenieść i obrać sobie który z dolnych pokojów!...
— Nie... nie... ja wiem, że ty mnie kochasz, wiem że chciałbyś rozpieszczać starego ojca... Ale mnie tutaj jest dobrze... pozwól, abym tutaj pozostał... wiesz, że nie lubię gdy się kto sprzeciwia moim zachciankom...
Piotr ze wzruszeniem patrzył na ojca i syna, którzy z nieograniczoną czułością przemawiali do siebie serdecznie, tkliwie, chociaż tyle rzeczy ich różniło, takie przepaście pojęć ich dzieliły.
Piotr na nich patrzył i porównywał ich pomiędzy sobą. Hrabia Prada był krępy i barczystszy od ojca, lecz twarz miał zupełnie do niego podobną, równie energiczną, wymowną, czuprynę czarną, rozwiewającą się, cerę jasną i bujne wąsy. Oczy jego patrzały z równą jak u ojca szczerością, lecz chwilami miały dzikie przebłyski. Usta miał inne, żarłoczne, łakome, namiętne, zęby jak u wilka, zawsze gotowe rozszarpać napotkaną zdobycz. Gdy kto ze znających go osób chwalił jego oczy, zaraz znajdował się ktoś drugi z inną o nim uwagą: „Nie przeczę, lecz nie lubię ust tego rodzaju“. Ręce i nogi miał wielkie, szerokie, a pomimo to kształtne.
Piotr takim a nie innym wyobrażał sobie hrabiego Prada. Był to syn korzystający z podboju uczynionego bohaterskim orężem ojca. Syn zwyrodniały, u którego cnoty ojca przekształciły się w wady. Bohaterska energia i bezinteresowność stały się namiętnością użycia, rycerskość — chciwością. Wraz z szałem patryotycznych uniesień, walk w imię najwznioślejszych idei — pierzchły i minęły oderwane uczucia. Synowie rozsiedli się wśród nagromadzonych zdobyczy, łakomie je rozchwytując, pożerając i każdy swej części broniąc. Orlando czuł i widział że tak było, lecz cóż mógł uczynić?... W jaki sposób zapobiedz, będąc już tylko zbolałym, sparaliżowanym starcem?
Orlando przedstawił Piotra synowi.
— Ksiądz Piotr Fromont, o którym ci nieraz mówiłem, autor książki, którą z mej namowy przeczytałeś.
Prada, zacząwszy mówić z wielką życzliwością o książce, zwrócił rozmowę na rozpoczęte w Rzymie roboty, mające go uczynić podobnym do innych wielkich stolic. Chwalił Paryż przekształcony, upiększony za czasów drugiego cesarstwa, unosił się nad zmianami zaszłemi na korzyść stolicy niemieckiej, mogącej sobie pozwolić na wydatki po szczęśliwie zakończonej wojnie 1870 roku. Rzym musi pójść śladem tych dwóch stolic, musi przybrać charakter współczesny, inaczej bowiem zginie, runie znów w gruzy. Tak, Rzym niechaj będzie rodzajem zapylonego muzeum starożytności, albo też odrodzonem, ludnem i handlowem miastem.
Piotr słuchał go z zajęciem, uniesiony wymową, logicznością dowodzeń, ogniem przekonań. Prada złożył dowody niezwykłego sprytu i zręczności w sprawie rozparcelowania gruntów po wyciętym parku willi Montefiori. Zarobił miliony, wcześnie przewidując czas sprzedaży, uchwyciwszy najkorzystniejszą dla siebie chwilę szalonego agio, do jakiego skłonność wiedzie włochów ku bezustannym finansowym katastrofom.
Na twarzy hrabiego Prada znać było przedwczesne znurzenie. Usta miał obwisłe, zmarszczki okrążały mu oczy, wyglądał jak człowiek wyczerpany walką, zniechęcony do niej przesytem a także obawą, by ostateczny jej wynik nie przyniósł porażki. Wszak tyle zdarza się wypadków, że najsilniej ugruntowane fortuny padają, pochłonięte zdradliwem zachwianiem się w posadach. Mówiono, że Prada przebywał ciężkie próby pod tym względem. Nigdy niczego nie można być pewnym, a pieniężne obroty niezawsze dają się ściśle obliczyć i przewidzieć, zwłaszcza w kraju zagrożonym kryzysem ekonomicznym.
Prada, ten potomek rasy północnej, marniał fizycznie i moralnie pod wpływem niewłaściwej dla siebie, gorącej i lubieżnej atmosfery rzymskiej. Początkowo był nią podniecony, upojony, i rzucił się tem łapczywiej na zdobywanie rozkoszy, pieniędzy i kobiet. Orlando, widząc to przedwczesne zużycie się i wyczerpanie syna, porównywał go myślą z Sacco, tym krzepkim południowcem, któremu klimat służył, bo był jego klimatem. Sacco może uległby takiemu jak Prada rozkładowi, gdyby został ztąd przeniesiony w obcą swej naturze atmosferę. Tutaj zaś oddychał swobodnie żarem i pyłem, rozrastał się bujnie na gruncie przesiąkłym zbrodniami zapisanemi w historyi, był on bowiem naturalnym produktem tej ziemi a dążył ku zostaniu jej panem, posiadaczem jej bogactw, władcą mniej rączych jej synów.
Orlando wspomniał synowi o wizycie Stefanii i obadwaj, spojrzawszy na siebie znacząco, uśmiechnęli się. Obiegały pogłoski, że zmarły minister rolnictwa niezaraz będzie miał następcę, że ktoś go zastąpi tylko czasowo, wybór zaś będzie wstrzymany aż do otwarcia posiedzeń Izby.
Zaczęto potem mówić o mieszkańcach pałacu Bcccanera. Hrabia Prada, zwróciwszy się w stronę Piotra, rzekł:
— Więc pan zamieszkujesz w pałacu Boccanera! Cały stary Rzym drzemie tam w ciszy i w zapomnieniu!...
Z niespodziewaną przez Piotra swobodą mówił o kardynale a nawet o Benedecie, nazywając ją hrabiną. Starał się mówić z wielkim spokojem, bez żalu i gniewu. Lecz znać było, że spokój ten był sztuczny, był tylko przybraną maską. Prada był przedewszystkiem człowiekiem namiętnym, żądnym zaspakajać swój apetyt doraźnie. Gwałtowność jego miłosnych szałów wybuchała niepohamowanie, kobieta, której pożądał, musiała mu uledz, opór zaś doprowadzał go do pasyi huczącej burzą nienawiści. Znów i w tym razie przebijał się charakter ojca, lecz w formie zwyrodniałej cnoty. Ojciec bowiem był entuzyastą, pragnącym czynem urzeczywistniać cele zrodzone w marzeniu.
Pożądając Benedetty, zerwał Prada swój długoletni miłosny stosunek z księżną Flawią i całym wysiłkiem woli zapragnął czemprędzej posiąść tę cudnie piękną dziewczynę, godząc się na małżeństwo, pomijając brak miłości z jej strony, ryzykując nieszczęście swego i jej życia. Byłby Rzym cały zburzył, spalił, byle mieć ją wyłącznie dla siebie. Jakże też srogą była dla niego rana wspomnień z pożycia z Benedettą! Była to rana ciągle zajątrzona i nigdy zagoić się nie dająca, czuł się upokorzony, wściekły na myśl, że poślubił tę ubóstwianą dziewczynę, mógł nazywać ją swoją żoną, lecz w rzeczywistości nigdy nią ona nie była. Nigdy jej tego nie przebaczy, nie zapomni, bo ciężar znoszonej ztąd katuszy prześladuje go bezustannie. Uspokoił się tylko pozornie, zaś w głębi serca był do nieprzytomności zbolały, zazdrośny, mściwy i gotów dopuścić się chociażby zbrodni.
— Ksiądz Piotr wie o wszystkiem — szepnął smutnie Orlando.
Prada machnął ręką, jakby chcąc powiedzieć, że wszyscy, że świat cały zna historyę nieszczęsnego jego małżeństwa.
— Ach, mój ojcze, tylko przez miłość dla ciebie, przez posłuszeństwo względem twojej woli, zgodziłem się na proces mający unieważnić to małżeństwo. Wszak mogłem zmusić hrabinę do powrotu pod dach małżeński... a wtedy nie mogłaby drwić ze mnie... urągać mi, mieszkając razem z kochankiem... z tym książątkiem... z kuzynkiem...
Orlando chciał go powstrzymać, lecz Prada mówił dalej:
— Dlaczego mam udawać, że niewiem?... Przecież nie dla czego innego ztąd uciekła! Pilno jej było połączyć się z kochankiem... bezwstydnie z nim żyć u siebie! Doprawdy, że pałac przy ulicy Giulia jest ciekawie zamieszkanym pałacem! I to wszystko pod zasłoną pobożnego kardynała, opiekuna spraw tego rodzaju...
Takie zdania Prada rozsiewał po całem mieście, głośno oskarżając swoją żonę o publiczny skandal, o bezwstydny, cudzołożny związek z młodym księciem Dario. Szerząc te pogłoski, był nieszczery; najmocniej bowiem był przekonany, że Benedetta żyje w najzupełniejszej czystości obyczajów. Znał mistyczne i zabobonne jej poglądy, wiedział o złożonej przez nią przysiędze, iż należeć będzie do ukochanego, lecz dopiero gdy Kościół pobłogosławi ten nowy związek małżeński. Rzucanie potwarzy uważał za rodzaj godziwej zemsty, za bolesną ulgę a zarazem dobrą broń mogącą zaciążyć w sprawie procesu.
Gorzko się roześmiał, a po chwili dodał:
— Czy wiesz, ojcze?... Otrzymałem już zawiadomienie o memoryale, spisanym przez pana Morano... rzeczy tak stoją: akt małżeństwa nie został dokonany z powodu niemocy męża!...
Znów się głośno roześmiał, chcąc dowieść, że podobny zarzut wydaje mu się niezmiernie komiczny. Ale bladość jego twarzy, usta wykrzywione gniewem i rozpaczą — świadczyły o gwałtowności odczuwanej urazy. Wszak to fałszywe oskarżenie o niemoc jego męzkości popchnęło go do wyznaczenia obrońcy w rozpoczętym przez Benedettę procesie, inaczej nie byłby zważał na papiery, redagowane przez panów prawników. Lecz wyrządzonej obelgi nie mogąc przenieść, stanął do procesu z żoną, pokładając nadzieję, że nie dopuści, by miała pozyskać unieważnienie małżeństwa. Nie przestając się śmiać okrutnym swym śmiechem, Prada mówił teraz z cynizmem, komentując akt oskarżenia, opowiadając jak trudno jest posiąść kobietę, która się temu opiera, drapiąc, gryząc, a jednak pomimo to wszystko, niewiadomo o ile świadectwo panieństwa hrabiny jest zgodne z rzeczywistością... W każdym razie, można będzie zażądać próby, sądu bożego. I myśl o spełnieniu małżeńskiego aktu wobec zebranych kardynałów, chcących sumienie swe oświecić przed wydaniem wyroku, doprowadzała teraz Prada do szału wesołości, sypał dowcipami, jaskrawo uprzytomniającemi tę scenę.
— Luigi, Luigi, uspokój się! — prosił Orlando, wskazując oczyma Piotra.
— Tak, masz racyę, mój ojcze... lepiej o tem milczeć... Lecz nie mogłem się powstrzymać, takie to wstrętne i dziwaczne... Przypomina mi się dowcip Lizbety... wiesz ojcze jaki...
Orlando znów był niezadowolony, nie lubił bowiem gdy syn w obecności osób obcych, mówił tak swobodnie o swym stosunku z Lizbetą.
Lizbeta Kauffman była młodą, trzydziestoletnią, wdową, należącą do cudzoziemskiej kolonii chętnie przemieszkującej w Rzymie. Przed dwoma laty straciła męża, który przybył tu z rozkazu doktorów wysyłających do Włoch ludzi chorych na suchoty. Jasnowłosa, różowa, zawsze wesoła, Lizbeta pozostała w Rzymie, upodobawszy sobie to miasto, jako zadawalniające jej zamiłowanie do piękna, bawiła się bowiem w malowanie obrazów. Posiadając znaczny osobisty majątek, kupiła pałacyk przy ulicy Księcia-Amadeusza, w nowej dzielnicy Rzymu. Drugie piętro pałacyku zamieniła w malarską pracownię, pełną kwitnących kwiatów, starych makat i wytwornych mebli. Prowadziła dom otwarty i powszechnie była lubioną za swą nieustającą wesołość. Ubierała się oryginalnie, w powłóczyste bluzy, sypała dowcipami, śmiała się, nie licząc się ze słowami, lecz zachowując ton dobrze wychowanej kobiety. Dotychczas, Prada był jedynym jej kochankiem. Nie kryła się ze swoją miłością dla niego i oddała mu się w kilka miesięcy po ucieczce Benedetty z domu męża. Od siedmiu miesięcy była w ciąży, mówiła o tem swobodnie, z miną rozpromienioną, szczęśliwą i może skutkiem tej otwartości sprawiła, iż nikt ze znajomych nie zerwał z nią stosunków, przyjmując do wiadomości fakt spełniony i nie gorsząc się tem bynajmniej. Lizbeta korzystała ze swobody istniejącej w wielkich kosmopolitycznych miastach. Zajście w ciążę Lizbety uszczęśliwiało hrabiego Prada. Uważał on to za wyborny argument dowodzący niesłuszności oskarżenia ciążącego na nim w sprawie procesu. Po za tem zadowoleniem, stosunek z Lizbetą nie przynosił mu ulgi, serce jego pozostawało wierne miłości ku tej, która go odepchnęła, jej tylko pożądał, ją tylko pragnął ukarać za wyrządzoną sobie krzywdę. Posiadanie Lizbety bawiło go i pochlebiało jego miłości własnej, lecz kochał tylko Benedettę.
Piotr nie znał tych szczegółów, więc nie zrozumiał znaczenia słów przytoczonych przez hrabiego. Chcąc nie krępować rozmowy ojca z synem, zbliżył się do stołu i wziął wielką leżącą na nim księgę. Zadziwił się, przekonawszy się, że było to klasyczne dzieło w języku francuzkim, szkolny podręcznik zawierający streszczenie przedmiotów wymaganych przy zdawaniu egzaminu na profesora. Księga ta, jako podręcznik, była wyborną, lecz z konieczności swego założenia, nie wyczerpywała traktowanych przedmiotów, wszakże w streszczeniu była obrazem przyswojenia zdobytych już wiadomości w dziedzinie nauk ścisłych, fizyki, chemii, nauk przyrodniczych.
Orlando, zadowolniony iż może rozmowę zwrócić w innym kierunku, zawołał:
— Jest to szacowna praca mojego przyjaciela Teofila Morin... Czy wiesz, księże Piotrze, coś ze szczegółów życia Teofila Morin?... On był z nami... należał do sławnego „Tysiąca z Marsali“... zdobyliśmy razem Sycylię, Neapol... Prawdziwy bohater! ... Po skończonej wojnie wrócił do Francyi i znów zajął swą profesorską katedrę... wiem że pomimo trzydziestu lat uciążliwej pracy nie dorobił się majątku... Chcąc sobie zapewnić utrzymanie na stare lata, napisał tę księgę... i podobno rozchodzi się jej sporo po świecie. Przyszła mu myśl przetłomaczenia jej na język włoski... i w ten sposób rozszerzenia sprzedaży. Otóż uważając mnie za przyjaciela i słusznie, bo kocham go jak brata, przysłał mi swoją książkę, licząc że moja protekcya może się na coś przydać... Ale sąd to mylny... nie przypuszczam, bym miał jakie wpływy w ministeryum oświaty...
Prada, uspokoiwszy się nieco, zaczął teraz mówić ze sceptyczną werwą o swoich współczesnych, którzy, pozostawiając wiedzę na boku, pragnęli wszystko w nieruchomości pozostawić, by ciągnąć tem większe zyski z mas nieoświeconych, bezwiednych.
— Dla nich zawsze książki są zbyteczne! Po co książki... już tego i tak za wiele!...
— Wstrętni mi są oni z podobnem gadaniem! — zawołał Orlando z oburzeniem. — Książek nigdy nie będzie za wiele... im więcej ich mieć będziemy, tem lepiej będzie na świecie... Książką a nie orężem ludzkość dojdzie do upragnionej szczęśliwości... Książka zwalczy kłamstwo, niesprawiedliwość, zło, książka ludziom przyniesie ostateczne zadowolenie i spokój wyniknąć mogący z ogólnego braterstwa... Wiem, że wy, młodzi, śmiejecie się z tego rodzaju entuzyazmu... nazywacie go przestarzałym ideałem z roku 1848... Lecz ja przy mojem obstaję... i pewnie aż do śmierci wierny tym zasadom pozostanę... I naród nasz zmarnieje, zginie, jeżeli nie zwrócimy się ku pracy nad ludem, ku oświecaniu mas naszego chłopstwa, którego ciemnota jest wprost przerażająca. Im naród ma więcej szkół, tem jest potężniejszy, bo szkoła chroni od zagłady umysły dające się rozbudzić, wytwarza ludzi świadomych, uczy ich myśleć, stawia ich na nogi, krzepi i sposobi do pożytecznej pracy... Państwo Włoskie już istnieje, lecz brak w niem włochów umiejących czytać.. Książek nam potrzeba, szkół dla ludu trzeba żądać... szkół coraz lepszych, wyższych, ludzi ojczyzna się domaga... Potrzeba nam wiedzy, jasnej, czystej wiedzy, bo chcemy żyć, chcemy zdrowia, dobra, siły, a to wszystko dać nam może tylko książka, tylko nauka, wiedza!...
Orlando, uniesiony zapałem, mówił dobitnie, z ogniem przekonania, z iskrzącym się wzrokiem a wspaniała jego głowa otoczona srebrem włosów, jeszcze wypiękniała szlachetnością porywu. Piotr z uwielbieniem patrzał na tego starca żyjącego w dobrowolnem ubóstwie i głoszącego z młodzieńczą wiarą swoje przepowiednie przyszłości. Mimowoli przypomniał sobie inną, zupełnie odmienną, lecz niemniej piękną w swym heroizmie postać kardynała Boccanera, który dumnie wyprostowany w swej czarnej sutannie stał pośród walących się murów swojego pałacu, czekając śmierci w gruzach gmachu wzniesionego ręką poprzednich pokoleń. Jeden i drugi z tych dwóch starców był niezłomnie wierzący, lecz jakże odmienne były akty ich wiary! Ach, jaka piękność, jaka wspaniałość otaczała jednego i drugiego! Ci starcy cześć budzili siłą swych przekonań! Stali oni na wprost przeciwnych sobie krańcach, nie łączyła ich żadna myśl wspólna a jednak niezłomnością wiary byli sobie braćmi. Oni, jakby strażnicy nad starożytnym Rzymem czuwający, protestowali przeciwko teraźniejszości. Postacie ich były wielkie, samotne, nic nie mające wspólnego z nizkością uganiaczy za osobistą korzyścią i zyskiem, widzieć ich nie było dane każdemu i Piotr czuł, że niejednokrotnie zaludniać oni będą godziny jego marzenia.
Prada pochwycił ręce ojca i ściskał je z synowską czułością, chcąc uspokoić nadmiar wzruszenia.
— Ojcze, ojcze, ty masz racyę, ty zawsze masz racyę! Nie gniewaj się na mnie, bo to z mojego powodu tak się uniosłeś! Czy aby nogi ci nie zziębły, bo porozrzucałeś wszystkie kołdry?
Ukląkł przy fotelu i z największą troskliwością owijał i otulał chore nogi ojca a zrobiwszy to, pozostał na ziemi i pomimo swych lat przeszło czterdziestu, spoglądał na starca z chłopięcą pieszczotliwością. Orlando, już uspokojony, rozrzewniony, gładził go po głowie z wyrazem nieograniczonego przywiązania.
Spędziwszy blizko dwie godziny, Piotr pożegnał się bardzo wzruszony i tknięty wszystkiem co tu widział i słyszał. Wyszedł, złożywszy obietnicę, że niezadługo powróci, by znów dłużej pogawędzić wspólnie. Znalazłszy się na ulicy, postanowił iść bez celu. Czwarta godzina dopiero co wybiła, miał więc czas przejść się po nieznanem mieście, nie obierając sobie żadnego ścisłego kierunku, korzystając z piękności pogody i mniej już skwarnego słońca. Powietrze było orzeźwiająco świeże i niezrównane. Prawie natychmiast znalazł się na ulicy Narodowej, którą wczoraj spuszczał się w dorożce z dworca kolei żelaznej ku miastu, ku Tybrowi. Poznał olbrzymi gmach Banku, zielone, pnące się ku górze ogrody Kwirynału i wielką, parasolowatą pinię przy willi Aldobrandini. Na jednym z zakrętów zatrzymał się, by popatrzeć na kolumnę Trajana. Zarysowywała się teraz ciemnym słupem wśród nizko położonego placu wypełnionego szarawem światłem. Wtem jakiś powóz nagle przystanął i Piotr z wielkiem ździwieniem usłyszał uprzejme wołanie:
— Panie Fromont, panie Fromont!
Był to młody książe Dario Boccanera, jadący na codzienny spacer po Corso. Nie posiadając osobistego majątku, utrzymywał się z łaski stryja, kardynała Boccanera i zawsze był bez grosza, lecz jako prawowity rzymianin, byłby wolał żyć o chlebie i wodzie, byle mieć swój powóz, konia i stangreta. W Rzymie bowiem jest cała kategorya ludzi niemogąca sobie wyobrazić, jak można się obejść bez własnego powozu.
— Panie Fromont, zechciej pan wsiąść, pojedziemy razem na spacer... pokażę panu jedną z ciekawości naszego miasta. Dario okazywał tę uprzejmość dla Piotra, chcąc się przypodobać Benedecie. Prócz tego, w bezczynnem życiu, jakie pędził, stanowiło to pewną rozmaitość, cieszył się myślą pokazania się znajomym w towarzystwie tego francuzkiego księdza, o którym słyszał jako o człowieku niezwykle inteligentnym. Zapragnął pokazać mu stronę życia w Rzymie, którą uważał za najprzyjemniejszą i niedającą się porównać z niczem.
Piotr przyjął uczynioną sobie propozycyę, chociaż byłby wolał samotną przechadzkę. Wszakże Dario Boccanera żywo go interesował jako ostatni przedstawiciel przeżytej już rasy. Czuł, że ten człowiek nie jest zdolny do samodzielnego myślenia i czynu. Był tylko wytwornie ponętny, dumny ze swego rodu i próżniactwo uważał za rodzaj przynależnej sobie konieczności. Patryotyzm swój ograniczał wyłącznie do Rzymu i nigdy nie powstała w nim myśl zaciągnięcia się do jakiegokolwiekbądź politycznego stronnictwa. Zadowolniony z życia, trzymał się na boku, rozkoszując się bezczynnością. Jeżeli miał jakie żądze, panował nad niemi, powodowany wrodzoną praktycznością, był rozsądny jak większość jego rówieśników znajdujących się w podobnem położeniu, to jest pozbawionych materyalnych środków, nieodzownie potrzebnych na hulanki. Wreszcie pociąg ku temu był w tej młodzieży więcej pozorny, aniżeli prawdziwy.
Gdy powóz, przebywszy Piazza di Venezia, wjechał na Corso, Dario z dziecinnem uniesieniem dumy, spojrzał na Piotra i ruchem ręki wskazując ulicę, rzekł:
— Corso!
W tem słowie mieściło się podług niego wszystko, co stanowić może rozkosz życia po za domem, życia sztucznego, wesołego, pod pięknem, uśmiechniętem niebem.
Corso, ta osławiona ulica Rzymu, takie same wywołała ździwienie w Piotrze, jak wczoraj, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Długa i wązka, kończyła się Piazza del Popolo zalanym jasnością słonecznych promieni. Wczorajszego poranku, lewa strona ulicy stała w słońcu a prawa była w cieniu, dziś zaś, w popołudniowych godzinacnh było odwrotnie. Więc ten wązki przekop w połowie ciemny i stłoczony pomiędzy wysokiemi kamienicami, był owem Corso... najsłynniejszem spacerowem miejscem wykwintnej arystokracyi rzymskiej?... Ta szosa po której zaledwie trzy powozy mogły jechać obok siebie?... Nie było tu ani spodziewanej przestrzeni, ani powietrza, ani dalekiego horyzontu a przedewszystkiem czuć się dawał brak zieloności. Cóż więc było urokiem tej ulicy? Czy sklepiki wystawiające w swych oknach błyskotliwą tandetę?... Czy też tłum cisnących się powozów i publiczności na wązkieh chodnikach?... Duszno tu było a błękitne niebo widniejące pod nad domami, niedość szerokim jaśniało pasem.
Dario, nie domyślając się rozczarowań Piotra, wymieniał mu historyczne pałace, około których jechali: Pałac Bonaparte... pałac Doria... pałac Odescalchi... pałac Sciarra... pałac Chigi... Piazza Colonna, ze wspaniałą kolumną Marka-Aureliusza. Jest to punkt najruchliwszy w stolicy, zalega go bezustannie tłum ludzi spacerujących i bawiących się głośną rozmową. Aż do Piazza del Popolo, Dario bezustannie zwracał uwagę Piotra na pałace, na poprzecznie biegnące ulice, na kościoły. Jeden z nich, Santa Trinita dei Monti, na końcu ulicy Condotti, ukazał się na wyżynie tryumfalnych schodów, cały ozłocony bogactwem zachodzącego słońca. Po za tym, pełnym piękności widokiem, nic nie wzbudziło podziwu Piotra. Corso było wązką, pozbawioną powietrza, ciasną ulicą, pałace podobne były do szpitali lub koszar, plac Colonna raził brakiem zieloności.
Dojechawszy do Piazza del Popolo, powóz zawrócił z powrotem ku Piazza di Venezia, co powtórzyło się jeszcze raz drugi, trzeci, czwarty, bez końca. Dario uśmiechnięty, uszczęśliwiony, wychylał się z powozu, patrzał, kłaniał się znajomym i oddawał powitalne ukłony innych. Na chodnikach, po obu stronach ulicy, defilował zbity tłum pieszo idących. Tysiące oczów zaglądało w głąb powozów, tysiące rąk zamieniało powitalne znaki z jadącymi. Liczba powozów wciąż się mnożyła, już teraz konie tylko stępa iść mogły. Przypatrywano się sobie, dotykano się nieledwie w tych dwóch szeregach pojazdów, których jedna linia wymijała wciąż drugą. Tak zwany cały Rzym był tutaj zgromadzony, zbity, stłoczony i patrzący na siebie. Corso, była to ulica zamieniona w salon pod otwartem niebem, gdzie ludzie znający się osobiście lub tylko z widzenia, mogli się spotykać i oglądać wzajemnie. Ludzi tych dzieliły lub zbliżały towarzyskie stosunki, opinie, pozycya, lecz każdy wiedział, kim jest ten drugi na którego patrzał, którego twarz i ubiór badał, wyciągając ztąd przeróżne wnioski. Piotr nareszcie zrozumiał znaczenie, jakie Corso odgrywa w życiu mieszkańców Rzymu. Spacer po tej ulicy zamienił się u nich w nałóg, bez którego obejść się nie mogli. Właśnie w ciasnocie, w tym tłoku i ścisku znajdowali oni zadowolenie swoje, nasycając swą ciekawość, wyczekując godziny, w której ujrzą się i przenikną wzajemnie. Był to zarazem popis próżności, chęć pokazania się, zaopatrzenie się w drobne spostrzeżenia, dające temat do światowych domysłów i wszędzie uprawianych ploteczek. Pozbawić się tego codziennego spaceru, równoważyło się wycofaniu na pustynię, zerwaniu ze światem. Corso zastępowało czytanie dziennika z bieżącemi wiadomościami miejskiemi. Klimat tutejszy sprzyjał rozwinięciu się życia towarzyskiego w tej właśnie formie. Powietrze było łagodnie ciepłe, spokojne, a nad ciężkiemi fasadami zrudziałych pałaców, ciągnął się wązki pas nieba, zawsze przejrzysty i zawsze niebieski.
Dario bezustannie się uśmiechał i kłaniał, znając tutaj wszystkich. Co chwila wymieniał nazwiska mijanych osób, pomiędzy któremi było niemało potomków starożytnych rodów wsławionych historycznemi czynami. Sylaby tych nazwisk wywoływały jakby odgłos szczęku broni i zgiełku walk wiekopomnych, lub fakta z dziejów Rzymu papieży, gdy wspaniałość władców Kościoła lśniła się purpurą, złotem tiar i ogniem różnobarwnych drogocennych kamieni. Piotr z rodzajem żalu, widział dzisiejszą szpetotę tych obecnych przedstawicieli dawnej świetności. Były to opasłe, niepozorne kobiety, mali, nadęci lub wychudzeni mężczyźni, śmiesznie wyglądający w pospolitych, monotonnych współczesnych ubiorach. Jednakże wśród tłumu wyróżnić można było kilka pięknych kobiet, zwłaszcza pomiędzy bardzo młodemi.
Przejeżdżając wzdłuż olbrzymiej fasady pałacu Buongiovanni, gmachu wzniesionego w siedemnastym wieku, Dario zwrócił uwagę swego towarzysza, wybuchem wesołości:
— Patrz pan, tam na chodniku, naprzeciwko okien... stoi Attilio... wiesz pan... porucznik Sacco.
— Tak... wiem — rzekł Piotr, przypomniawszy sobie dzieje serca porucznika.
Attilio ujął Piotra swoją powierzchownością. Był w mundurze, postać miał młodzieńczą, pełną życia i energii, twarz otwartą i niebieskie, rozkochane oczy, podobne do ładnych oczów swej matki. Postać jego uosabiała wśród tego tłumu młodzieńczy zapał, miłość bezinteresowną, gorącość nadziei pomijających nizkość pieniężnych obliczeń.
— Gdy jechać będziemy z powrotem, zastaniemy go w temże samem miejscu — szepnął Dario — ale pokażę panu wtedy coś jeszcze godniejszego widzenia...
Opanowany chęcią mówienia, Dario, zwróciwszy się w stronę Piotra, zaczął mu opowiadać, w jaki sposób spędzają czas i jak są do życia przygotowane młode rzymskie patrycyuszki. Kształcą się w pensyonatach klasztornych i wychodzą ztamtąd nic nie umiejąc, dalszym ciągiem ich edukacyi trudni się matka, to jest codziennie obwozi je po Corso, resztę zaś dnia spędzają w głuchej ciszy obumarłych pałaców. Jednakże w tych niemych i pozornie pełnych poddania się istotach, ileż jest stanowczej, niezłomnej woli! Ileż one odgadują, chociaż tak mało wiedzą o tem co je otacza! Często się zdarza, że taka młoda dziewczyna dopiero co przybywszy z zamkniętego jak grób klasztoru, oświadcza rodzicom, że tak a nie inaczej postąpi i wyjdzie za mąż za takiego a nie innego człowieka. Chcą one koniecznie same wybierać sobie mężów i najczęściej idą wtedy wbrew woli rodziców i ustawom w święcie przyjętym. Ów ukochany wybraniec ich serca jest zazwyczaj ktoś z młodych ludzi widzianych przez nie podczas przejażdżki po Corso. Oczy go upatrzyły, oczy mu o tem mówią, oczy mu się oddają, wyznając miłość bez słów a także i bez granic. Następnie zakochani pisują do siebie listy, zamieniając je z sobą w kościele lub za pośrednictwem służącej, dopuszczonej do tajemnicy i ułatwiającej widywanie się kochanków. Bardzo często miłostka taka kończy się małżeństwem.
Celia pokochała Attilia od pierwszego razu gdy go ujrzała z okna pałacu Buongiovanni. On właśnie spojrzał w górę przechodząc i oczy się ich spotkały. Dość im było tej jednej chwili, by wypowiedzieć sobie całą siłę miłości, która niemi naraz zawładnęła. W tem jednem spojrzeniu oddali się sobie na zawsze, wzajemnie i całkowicie. Celia żyła odtąd tylko swą miłością. Pokochała Attilia, pożądała go i tylko do niego chciała należeć. Gotową była chociażby dziesiątki lat czekać upragnionej chwili zostania jego żoną, spodziewała się wszakże, iż to rychlej nastąpi, skutkiem upartej woli jaką objawiała względem gniewu swego ojca. Opowiadano o gwałtownych scenach, jakie miewały miejsce w pałacu Buongiovanni, lecz wybuchy szalonego gniewu księcia rozbijały się o stałość miłości Celii. Książe, jako syn amerykanki a mąż angielki, mniej był dbały o czystość krwi patrycyuszowskiej, niż o majątek; pragnął on, by bogactwo wzrastało a nie rozdrabniało się w jego rodzie. Pewnego razu książe uniósł się gniewem na żonę, obwiniając ją, że nie ustrzegła swej córki od zawiązania miłosnego stosunku z porucznikiem, lecz księżna zagroziła mu rozejściem się, pewną będąc, że okupi sobie tym sposobem spokój należny kobiecie, która wniosła mężowi pięć milionów posagu. Czy nie dała mu, prócz tego, pięciorga dzieci?... Rzeczywiście książe przestał jej wyrzucać brak pieczołowitości o Celię i księżna, obojętna na wszystko, co ją wprost nie dotyczyło, mogła znów spokojne pędzić życie, dogadzając egoistycznym swym fantazyom i ubóstwianiu własnej swej osoby.
Gdy powóz miał już dojeżdżać do pałacu Buongiovanni, Dario rzekł:
— Patrz pan, Attilio znów stoi na zwykłem miejscu... A teraz niechaj pan spojrzy w górę, na trzecie okno pierwszego piętra...
Mignęło szybkie i śliczne widzenie. Firanka się uchyliła, ukazując piękną twarz Celii, niewinną jak pączek zakwitnąć mającej lilii. Stanęła nieruchomie, nawet bez uśmiechu na przedziwnie dziewiczych ustach a tylko pełne głębokości oczy zatopione w oczach Attilia, mówiły mu o bezgranicznej miłości. Po chwili firanka się spuściła i widzenie znikło.
— Ach to przeczysta, śnieżna lilijka! — mruknął Dario. Cóż można wiedzieć, co się ukrywa po za czarem jej niewinności!...
Piotr spojrzał na Attilio. Jeszcze stał z głową w górę podniesioną, z twarzą bladą od nadmiaru wzruszenia, usta miał zaciśnięte a w oczach miłość mu pałała. Jakże uroczo piękną była ta para kochanków, miłująca się tak szczerze i otwarcie, uniesiona uczuciem po nad wszystko silniejszem, wiecznie młodem i wiecznie ponętnem!
Dario kazał stangretowi jechać na Monte Pincio. W dni pogodne przejażdżka po Corso kończyła się lub rozpoczynała od ogrodów Pincio. Przecięli więc najpierw Piazza del Popolo, najsymetryczniejszy i najmniej zacieśniony z placów w Rzymie, z obeliskiem pośrodku i dwoma klombami zieloności po bokach. Powóz toczył się po białym bruku ułożonym z drobnych kamieni a minąwszy złotem zachodzącego słońca jarzące się gmachy, skręcił na prawo, na wijącą się w górę ulicę. Wśród bujnej roślinności ogrodu, zewsząd wychylały się posągi, wodotryski, nagromadzone tu w dużej ilości, a mówiące o starożytnej świetności Rzymu. Dojechawszy na szczyt pagórka, Piotr zdziwił się, znalazłszy ogród o wiele mniejszy, aniżeli się spodziewał. Był to rodzaj skweru o czterech alejach, po których powozy rozmijały się i spotykały bez końca. Wzdłuż tych alei ciągnął się nieprzerwany szereg biustów wyobrażających najznakomitszych mężów Włoch wczorajszych i dzisiejszych. Najgodniejszym podziwu w tym ogrodzie jest dobór gatunków drzew o wiecznie zielonych liściach, tak iż latem i zimą w ogrodzie na Pincio, panuje cień a zieloność mieni się wszystkiemi odmianami tonów. Powóz jechał wolno po pięknie utrzymanym ogrodzie, zakręcając kolejno po czterech cienistych alejach, by znów wraz z innemi powozami odbyć tę samą drogę, powtarzając ją niezmordowanie.
W ciemno niebieskim powozie o pięknym zaprzęgu, siedziała młoda, bardzo ładna szatynka o matowej cerze, wielkich, łagodnych oczach; nęciła prostotą wdzięku i wytwornością powierzchowności. Suknię miała jedwabną, ciemno-szarawego koloru i wielki, nieco fantazyjny kapelusz na głowie. Piotr zauważył ją a widząc że Dario śmiało się w nią wpatruje, spytał:
— Kto jest ta piękna pani?...
— O nikt... to la Tonietta, jedna z nielicznych dam półświata w Rzymie.
Ze swobodą, z jaką każdy rzymianin mówi o sprawach dotyczących miłości, Dario opowiadał teraz wszystko, co o niej kiedykolwiek usłyszał: jest ona niewiadomego pochodzenia, jedni mówią że jest córką karczmarza z Tivoli, inni zaś, że jest naturalnem dzieckiem jakiegoś bankiera z Neapolu. W każdym razie, jest to kobieta bardzo inteligentna, wykształcona, ujmująca i z prawdziwie światowem obejściem przyjmuje gości licznie bywających u niej na zebraniach, w pałacyku, który dostała od markiza Manfredi, starca niedawno zmarłego. Unikała skandalicznej wrzawy, ubierała się skromnie, słowem wielkie damy rzymskie uważały ją za kobietę niebezpieczną, zwłaszcza, że przyznawały jej niepospolitą urodę. Naraz miewała tylko jednego kochanka, a czasami, gdy który podobał się jej, nie brała od niego pieniędzy, lecz wymagała, by przez cały czas trwania ich stosunku, ukochany przynosił jej co rano bukiet róż białych. Z tym bukietem w powozie jeździła na codzienny spacer na Corso i do ogrodu na Pincio. A gdy ją widziano czasami przez kilka tygodni z takim białym, jakby ślubnym bukietem, uśmiechano się znacząco i z pobłażliwością szeptano o nowej jej bezinteresownej miłości.
Wtem Dario nagle zamilkł, spostrzegłszy nadjeżdżający wielki powóz, w którym siedziała wspaniale piękna choć już niemłoda kobieta a obok niej młodszy, lecz równie piękny mężczyzna. Dario, ukłoniwszy się z największym szacunkiem owej damie, rzekł:
— Moja matka.
Historyę jej życia Piotr znał przed wyjazdem z Paryża do Rzymu, z ust wicehrabiego Filiberta de la Choue. Wyszła ona powtórnie za mąż, mając lat przeszło piędziesiąt, złowiwszy sobie jak młoda panna ukochanego na Corso. Pomimo lat podeszłych była jeszcze wspaniale piękna i dobrała sobie pięknego, o piętnaście lat młodszego męża. Ów oczami wybrany przez nią człowiek, Juliusz Laporte, dawny podoficer papiezkiego wojska, handlował relikwiami i był skompromitowany w słynnym procesie wytoczonym za fałszowanie relikwij. Obecnie nosił tytuł markiza Montefiori, który wyrobiła mu u papieża, niechcąc mieć męża nieposiadającego odpowiedniego dla niej nazwiska. Markiz miał wygląd szczęśliwego człowieka, legendarnego awanturnika, który, wzbudziwszy miłość w pięknej księżniczce, z pastuszka sam wyrósł na księcia.
Przy powtórnem spotkaniu się powozów, Piotr spojrzał na tę parę małżonków. Markiza była zadziwiająco piękna na swoje lata. Regularne jej rysy czyniły ją podobną do rzymskiej bogini. Ciemna brunetka, cerę miała gładką, matową, tylko puszek zarysowany nad górną wargą zdradliwie świadczył o minionej młodości. Markiz miał minę wojskową, wąsy bujne i rozwiane, mówiono że był wcale niegłupi, wesoły, zręczny i bardzo przez kobiety lubiony. Żona pyszniła się tym młodym i pięknym mężem, wożąc go z sobą po Corso, a pokazując go z dumą rozkochanej dwudziestoletniej kobiety. Żyli w dostatkach, szczęśliwie, a Flawia tak dalece zapomniała o pierwszem swem małżeństwie z księciem Boccanera, iż spotykając na spacerze syna, witała go obojętnym ukłonem, jak kogoś z dalszych znajomych.
— Pojedziemy teraz zobaczyć zachód słońca — rzekł Dario, chcąc się sumiennie wywiązać z zadania polegającego na pokazaniu cudzoziemcowi ciekawości nieznanego miasta.
Powóz przystanął na tarasie, wśród którego grała orkiestra wojskowa, przeraźliwie hałasująca dętemi instrumentami. Dla słuchania tej muzyki, zebrało się mnóstwo powozów, oraz tłum osób pieszo spacerujących.
Z długiego, szerokiego tarasu na Monte Pincio, roztacza się jeden z najwspanialszych widoków na całe miasto. Po za Tybrem i po za szarością nowej, brzydkiej dzielnicy, wzniesionej na Zamkowej-Polanie, pomiędzy dwoma zielonemi pagórkami szeroko rozstąpionemi, widniała bazylika św. Piotra, w całej chwale niezrównanej swej piękności. Na lewo od tarasu, ciągnęła się olbrzymia przestrzeń starego Rzymu o dachach różnej wysokości, falujących jak morze i zanikających gdzieś w oddaleniu. Wzrok wszakże wciąż wracał ku majestatycznej piękności bazylice, królującej w lazurze, pysznej czystością swych linij. Po za nią, w głębokościach nieba, zachodziło słońce, z powolnym spokojem, z oślepiającym przepychem jaskrawego światła.
Gdy stanęli na tarasie, słońce było jeszcze wysoko po nad kopułą św. Piotra. Jaskrawe i olśniewające, zawisło wśród czystego, głębokiego i bez skazy nieba, promieńmi swojemi oblewając kopułę. Wydawało się, że kopuła jest z wrzącego, przelewającego się srebra, podczas gdy dachy poblizkiej dzielnicy zwanej Borgo, żarzyły się jak płonące sztucznie jezioro. W miarę opuszczania się swojego, słońce traciło pierwotną jaskrawość, można już było wytrzymać ją wzrokiem. Z majestatyczną powolnością, słońce skryło się po za kopułę. Wystąpiła ona teraz w ciemno niebieskim tonie na tle gorejącem apoteozą. Po nad nią i po bokach tryskały ognie słonecznych promieni, otaczając ją lśniącą aureolą. Efekt oświetlenia zmieniał się z każdą chwilą. Oto teraz, słońce przeświecało oszkloną galeryę okien pod kopułą i okna te buchały czerwonością jakby płonące ogniska; zdawało się, że kopuła zawisła w powietrzu, uniesiona w górę żarem ognia, do którego lekko dotykała. Okazałość tego widoku trwała nie więcej nad trzy minuty. Tymczasem dachy Borgo zaczęły się zatapiać w mgły fioletowe, a dwa pagórki po bokach bazyliki rozstąpione, zarysowały się wyraźną, czarną linią. Niebo natomiast mieniło się purpurą i złotem, jaśniało czarującem światłem po nad zanikającą w mgłach ziemią. Wreszcie zagasły okna, bladło i zamierało niebo i pozostała tylko coraz to mniej wyraźna sylwetka kopuły św. Piotra; noc zapadała, mrocząc całość szarzejącego i usuwającego się widoku.
Dziwną łącznością myśli, Piotr znów wspomniał o dziś widzianych dwóch potężnych starcach, o kardynale Boccanera i bohaterskim Orlando. Stał każdy z nich na przeciwnym krańcu swego miasta i wpatrywał się w jego zanik, w otchłań pogłębiającą się wraz z nocą. Więc wszystko runie... wszystko przepadnie... wszystko zniknie... zniszczone, rozproszone, zgładzone nieprzepartą siłą czasu, koniecznością następujących po sobie ewolucyj?...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.