Rzym (Zola)/Część pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Nazajutrz, Narcyz Habert przyszedł z miną zakłopotaną zawiadomić Piotra, że monsignor Gamba del Zoppo, przyboczny kamerier papieża, twierdzi że jest chory, a skutkiem tego, dopiero za kilka dni będzie mógł przyjąć u siebie autora oskarżonej książki, by z nim pomówić o krokach, jakie należało przedsięwziąść dla pozyskania audyencyi. Wiadomość ta odbierała Piotrowi możność natychmiastowego działania. Rozpocząwszy bowiem starać się o audyencyę za pośrednictwem monsignora Gamba del Zoppo, nie śmiał zwracać się w inną stronę, lękając się wpaść w którą z tych zdradliwych zasadzek, jakie podejrzewał, strwożony słyszanemi opowiadaniami o krzyżujących się intrygach dokoła Watykanu. Dla zabicia swobodnego czasu, postanowił zwiedzić ciekawości Rzymu.
Najpierw więc poszedł zobaczyć starożytne zwaliska na Monte Palatino. O godzinie ósmej z rana, w poranek pogodny i jasny, stanął u wejścia przy ulicy św. Teodora. Po obu stronach okratowanej furty, w pawilonach, zamieszkiwali stróże pilnujący odkopanych ruin pałaców dawnych cesarzów rzymskich. Jeden ze stróżów zbliżył się do Piotra, ofiarując mu się za przewodnika. Byłby wolał samotnie błądzić wśród zwalisk i marzyć bez świadków, lecz przykro mu było zawieść oczekiwanie stojącego przed nim człowieka. Okazało się, że był to stary żołnierz, wybornie mówiący po francuzku. Mały, krępy, o kwadratowej, czerwonej twarzy, przeciętej obfitemi siwemi wąsami, uśmiechał się przyjaźnie. Idąc obok Piotra, rzekł:
— Jest tu niemało do widzenia... wszystko panu pokażę... Zaraz poznałem w panu księdza francuzkiego.. Ja, bo jestem piemontczykiem i znam się dobrze z francuzami... byłem z nimi pod Solferino... Tak, tak, byłem tam z nimi... a chociaż wiele się od tego czasu zmieniło, wszakże nie zapomina się dawnego braterstwa... Jeżeli pan zechce, to pójdziemy dróżką na prawo...
Podniósłszy oczy na szczyt pagórka, Piotr ujrzał szereg cyprysów rosnących tam od strony Tybru. Zapamiętał ciemną ich linię widzianą z Monte Gianicolo w pierwszej godzinie swego przyjazdu. Ciemne te drzewa, rysując się na delikatnych niebieskich tonach powietrza, wyglądały jak czarna frendzla. Oko mimowoli zatrzymywało się na nich, bo cały spadek wzgórza przedstawiał się monotonnie, jak szare rumowisko, gdzieniegdzie przesiane małemi krzewami, lub zrębem sterczącego muru. Przykry i smutny był to widok. Tego rodzaju wertepy, powstające skutkiem archeologicznych poszukiwań pięknemi są tylko dla uczonych.
Przewodnik mówił:
— Tam w górze napotkamy domy Tyberyusza, Kaliguli, Flawiuszów.. Lecz pokazujemy je na zakończenie... tymczasem obejdziemy tutaj wszystko do koła.
Zboczywszy trochę na lewo, zatrzymał się przed otworem jamy wydrążonej, czy też naturalnej groty w ścianie pagórka, objaśniając:
— Jest to wilcza jama, tutaj wilczyca karmiła własnem mlekiem Romulusa i Remusa. Przed laty rosło tutaj figowe drzewo, pod którem bliźnięta się bawiły.
Piotr nie mógł powstrzymać uśmiechu, zwłaszcza, że stary żołnierz mówił z wielką powagą i z siłą niezłomnego przekonania. Znać było w nim dumę spadkobiercy tylu historycznych wspomnień. Tuż obok pokazał resztki obwodowych murów pierwotnego Rzymu, Roma quadrata. Dopiero na ich widok, Piotr doznał pierwszego wzruszenia. Wielkie te łomy kamieni ciosanych i żadnym cementem z sobą niespojonych, nie były piękne i same przez się nie mogły wzbudzać podziwu, lecz wywoływały one wspomnienia, sięgające wstecz o dwadzieścia siedem wieków i przez to nabierały niezrównanej doniosłości. Wszak zczerniałe, zdruzgotane te kamienie widziały początek najpotężniejszego z mocarstw, państwa świata, władcy ludów. Wielkość dziejów z niemi złączonych, otaczała je głębokością niewypowiedzianego majestatu.
Zawróciwszy ztąd, znów szli ciągle na prawo, okrążając podnóże pagórka. Zabudowania pałaców musiały się niegdyś spuszczać aż dotąd. Wzdłuż nierównej ścieżki, jaką przebywali, widać było zwaliska portyków, zawalone sale, kolumny i fryzy odkopane i napowrót wzniesione. Wszystkie te szczątki dawnej świetności pałaców wyrastały obecnie z chwastów i traw jak grobowce na starym opuszczonym cmentarzu. Przewodnik z codzienną wprawą od lat dziesiątka nabytą, opowiadał najnieprawdopodobniejsze szczegóły o tych murach, każdy złem oznaczał mianem, urozmaicał anegdotyczną baśnią a głoszone hypotezy uważał za stwierdzoną prawdę.
Przechodząc mimo zawalonych do połowy dołów, rzekł, wskazując je ręką:
— Dom Augusta!
Piotr, nie widząc nic zgoła, prócz rozkopanej ziemi, nieśmiało zapytał:
— Gdzie?...
— Podobno, że nie dalej jak sto lat temu jeszcze można było widzieć reszty fasady... Wchód był od strony via Sacra. A po tej stronie ciągnęły się balkony, z których można było patrzeć na igrzyska w cyrku Maksyma, będącego ot tam, poniżej... Główna część pałacu jeszcze nie jest odkopana... znajduje się pod ogrodami willi Mills. Gdy zbiorą się potrzebne pieniądze, zaraz zaczną się roboty i pałac okaże się w całości... a prócz pałacu odkopaną zostanie świątynia Apolina i świątynia Vesty... bo są tuż obok, jak to dobrze każdemu wiadomo...
Skręcili na lewo i weszli do Stadio, cyrku przeznaczonego do pieszych wyścigów, a ciągnącego się wzdłuż pałacu Augusta. Teraz dopiero Piotr zaczynał się rozciekawiać. Pozostałe zwaliska po starożytnym cyrku, zachowały swe monumentalne proporcye, chociaż żadna kolumna nie ostała się na miejscu i tylko lewe skrzydło murów wznosiło się prawie w całości. Lecz odnaleziono słupy po obu końcach areny, miejsce kolosalnych rozmiarów loży cesarskiej i portyk okrążający całą przestrzeń cyrku.
Przewodnik mówił bez przerwy, mnożąc opisy szczegółów, zapewniając o ich ścisłości i powołując się w tem na dyrektorów przewodniczących w odkopywaniu tych dawnych zwalisk. Utrzymywał, że ci panowie odtworzyli plan cyrku z oznaczeniem porządku kolumn, ilością posągów w niszach. Wiedzą oni nawet, jakie marmury wykładały taką lub inną część murów.
Zadowolniony z działalności dyrekcyi, podziwiając jej pracowitą czynność i mądrość, rzekł:
— O ci panowie wiedzą, co robią i nikt im w mądrości nie zrówna!... Oni nikogo tu niedopuszczą obcego!... Niemcyby chcieli się tutaj dostać, ale pójdą sobie z kwitkiem... już i tak za wiele sobie pozwalają, przewracając wszystko na Forum, toż tam nikt się nie może rozpoznać, takie poczynili spustoszenia w imię tej swojej nauki...
Rozciekawienie Piotra ciągle się wzmagało. Przebywali teraz mosty drewniane i schody rzucone wśród olbrzymich zwalisk pałacu Septyma Sewera. Pałac wznosił się na południowej krawędzi wzgórza, po nad via Apia, z widokiem na dalekie, rozległe równiny rzymskiej Kampanii. Ze starożytnego gmachu pozostały tylko podziemne sklepienia, tworzące olbrzymie sale, których część odsłoniętą została pomiędzy arkadami podtrzymującemi sztuczne tarasy, jakie zbudowano dla rozszerzenia, dla zdobycia więcej miejsca pod sam pałac. O monumentalnych jego rozmiarach, można było najśmielsze czynić przypuszczenia, patrząc na pozostałe po nim fundamenty. Zadziwiały one nietylko swą rozległością, lecz także i mocą murów, których tyle wieków nie zdołało nadwyrężyć. Tutaj wznosiło się sławne septizonium, wieża siedmiopiętrowa, zburzona dopiero w czternastym wieku. Z dzisiejszego jej tarasu podtrzymanego cyklopskiemi arkadami, widok jest cudnej piękności. Po za tem, ze wspaniałego pałacu pozostało już tylko olbrzymie nagromadzenie murów w pół rozwalonych, otwartych przepaści poniżej sufitów częściami lub zupełnie zapadłych, długich krużganków, korytarzy i sal nieznanego pożytku i przeznaczenia. Wszystkie te ruiny, starannie oczyszczone, odarte z dziko wyrastającej roślinności, podtrzymane i pielęgnowane przez ustanowiony przez miasto zarząd, straciły dawny romantyczny, rozczochrany wygląd, ale natomiast posiadają wyraz dumnej i ponurej wielkości. Złote promienie słońca życiem swem ogrzewają starożytne mury, które przez setki lat wilgotniały pod nasypem ziemi. Najciemniejsze zakątki zwalisk, opromienia przenikające przez czeluść światło dnia a w jasnych jego smugach igrają złote pyły, rozweselające melancholię tego grobowiska zmarłej potęgi możnowładnych cezarów. Starożytne ozdoby, drogocenne marmury opadły ze ścian tych potężnych murów... Rude rdzą starości, pokazują swą nagość ulepioną z cegieł i cementu, lecz słońce, niewyczerpane w swem bogactwie słońce, okrywa je purpurą swych promieni jak płaszczem niezrównanej wspaniałości i najwyższej chwały.
Już od półtorej godziny Piotr chodził, rozglądając się wśród zwalisk, małą ich cząstkę dopiero zwiedziwszy. Pozostawała bowiem do obejrzenia cała masa pałaców na płaskowzgórzu i na stokach północnym i wschodnim.
— Teraz musimy zawrócić — powiedział przewodnik. — Willa Mills i klasztor św. Bonawentury, zagradzają nam drogę. Zczasem, gdy roboty pójdą żwawiej, cała ta część zostanie zwalona i odsłoni się przejście. Lecz i tak wiele już zrobiono. Piędziesiąt lat temu, na Monte-Palatino były tylko winnice, ogródki przy wiejskich domach, płoty i zagrody — słowem wieś zupełna... Ani się domyślano, że tyle pałaców kryje się pod ziemią...
Przeszli znów koło domu Augusta, by zwiedzić dom Flawiuszów. Był on dopiero w części odkopany, reszta zaś unosiła na sobie grubą warstwę ziemi, na której rosły drzewa należące do ogrodu jakiejś willi. Ilość odsłoniętych sal była znaczna. Bardzo się one różniły wymiarami i budową, były pomiędzy niemi wielkie sale a były także i bardzo małe. Do czego służyły — trudno było dociec i uczeni najrozmaitsze wypowiadali zdania, spierając się o nie pomiędzy sobą. Wszakże kilka można było nazwać nieledwie że na pewno: salą tronową, perystylem. Reszta zaś oznaczeń była fantazyjną, zwłaszcza odnośnie do mniejszych komnat, które prawdopodobnie wchodziły w skład prywatnych apartamentów. W pałacu Flawiuszów wszystkie mury były zdruzgotane, pozostały tylko fundamenty lekko wystające ponad ziemią, lecz dokładnie rysujące całość planu budowy. Jakby cudem ocalał dom Liwii, położony nieco niżej i z boku olbrzymiego pałacu. Trzy sale w niewielkim domu Liwii pozostały nietknięte, nawet malowidła na ścianach przechowały się wybornie, zachowując całą świeżość kolorytu. Przedstawiały one różne sceny mitologiczne, owoce i kwiaty. Pałac Tyberyusza pozostaje dotąd nieodkopany. Cały spoczywa pod prześlicznym, publicznym ogrodem, który się łączy ze starodawnym ogrodem willi Farnese. Od strony Forum leżącego poniżej, był pałac Kaliguli, lecz pozostałe po nim szczątki nie dają pojęcia o całości. Pałac Kaliguli, tak jak pałac Septyma Sewera jest olbrzymią ruiną, nagromadzeniem murów, skarp, arkad, tarasów, które unosiły liczne może piętra, lecz dziś pozostały tylko podziemia. W nich mieściła się niegdyś służba i poczty żołnierzy, wiecznie tu ucztujących. Na szczycie pagórka królującego nad miastem, nic już teraz nie pozostało z najwspanialszych cesarskich pałaców. Wśród rozkopalisk sterczał tu lub owdzie skrawek potężnie grubego muru, reszta zaś gruntu szarzała nagością obszaru wciąż poruszanego, odwracanego niecierpliwą ręką badaczów. Trzeba było wysiłku woli i wyobraźni, by módz sobie odtworzyć pojęcie o wspaniałości starożytnych siedzib cezarów; tylko biegli erudyci mogli widzieć i w marzeniach podziwiać bogactwo i przepych tych nieistniejących już przybytków.
Wszakże przewodnik mówił w dalszym ciągu i, ukazując ręką puste przestrzenie, spokojnie objaśniał znaczenie gmachów, jakby się one jeszcze wznosiły, jakby je widział tuż przed sobą.
— Jesteśmy obecnie na placu Palatyńskim. Na prawo mamy fasadę pałacu Kaliguli a na lewo fasadę pałacu Domicyana. Obróciwszy się, będziesz pan miał przed sobą świątynię Jowisza Statora... Od tego placu rozpoczynała się via Sacra, spuszczająca się aż do Porta Mugonia, jednej z trzech bram pierwotnego Rzymu.
Przestał na chwilę mówić a ukazawszy ręką północno-zachodnią część wzgórza, rzekł:
— Musiałeś pan zauważyć, że cezarowie nie wynosili gmachów po tej stronie. Szanowali bowiem istniejące już świątynie i pamiątki, czczone przez lud. Tam była starodawna świątynia Zwycięztwa, zbudowana przez Ewandra i jego arkadyjczyków, tam była również Wilcza jama, którą panu pokazałem i chata Romulusa, ulepiona z ziemi i trzciny... Tak, tak, to wszystko zostało odkryte i widziane, chociaż niemcy temu zaprzeczają.. ale niemcy nie mają racyi...
Znów zamilkł, lecz prawie natychmiast, jak człowiek, który nagle przypomni sobie coś ważnego, zawołał:
— Na zakończenie pokażę panu podziemny korytarz, w którym Kaligula został zamordowany.
Zeszli w rodzaj długiej, sklepionej galeryi. Przez szczeliny popękanego w górze muru, wciskały się gdzieniegdzie wesołe promienie słońca. Na ścianach, miejscami, pozostały resztki dawnych stiuków i kawałki mozajki. Podziemny ten korytarz ponury był, rozległy i pusty, jak przystało miejscu gdzie została popełniona krwawa i straszna zbrodnia. Przewodnik mówił teraz przyciszonym, tragicznym głosem o cesarzu Kaliguli, który po skończonych igrzyskach palatyńskich, chciał się jeszcze nasycić widokiem świętych tańców, wykonywanych w tem podziemiu przez młodych tancerzy sprowadzonych z Azyi. Dogadzając swej fantazyi, przyszedł tu sam jeden, a Kereas, przywódca sprzysiężonych, rzucił się na niego i, pchnął go żelazem w brzuch. Cesarz chciał uciekać, rycząc z bólu. Lecz obstąpili go inni spiskowcy, złożeni z najbliższych jego ulubieńców i obaliwszy go na ziemię, kłóli bez upamiętania. Obłąkany, wściekły z bólu, Kaligula wił się, tarzał po ziemi, wyjąc jak katowana bestya. Wreszcie krzyk ustał, zapadła cisza, a mordercy, przerażeni, uciekli.
Klasyczne zwiedzanie ruin na Monte Palatino nareszcie się skończyło. Piotr pragnął pozbyć się obecności przewodnika, by módz samotnie pozostać wśród ogrodu na szczycie pagórka i w ciszy, bez świadków, nacieszyć się widokiem na Rzym i na wszystko co tu zobaczył. Przechadzka w towarzystwie przewodnika bezustannie i monotonnie mówiącego, trwała blizko trzy godziny; w uszach brzmiał mu ten basowy głos poczciwca opowiadającego dzieje każdego zrębu muru, każdego kamienia. Teraz, gdy już wszystko pokazał, zaczął mówić o swej przyjaźni dla Francyi, o swej służbie wojskowej, o bitwie pod Magentą. Z dobrodusznym uśmiechem przyjął srebrną monetę, którą mu Piotr podał i w dowód wdzięczności, rozpoczął szczegółowe opowiadanie bitwy pod Solferino. Mogło się to było przedłużyć w nieskończoność, lecz szczęśliwy traf zrządził, że jakaś pani, błądząc wśród ogrodu, zbliżyła się i zapytała o drogę. Przewodnik natychmiast ofiarował jej swoje usługi, grzecznie żegnając Piotra:
— Już panu nie jestem potrzebny... A gdy zechce pan wyjść, to najlepiej spuścić się przez pałac Kaliguli... Z tego pałacu wychodziły tajemne schody wiodące do świątyni westalek, tam w dole, na Forum. Świątyni tej jeszcze nie odnaleziono, ale ona tam jest, jest na pewno...
Jakże swobodnie Piotr odetchnął, pozostawszy wreszcie sam! By odpocząć po kilkogodzinnem chodzeniu wśród ruin, usiadł na jednej z marmurowych ławek. Ogród był niewielki, składał się z kilku rozrzuconych klombów drzew, przeważnie cyprysów, palm i bukszpanu. Ławka, na której siadł, stała pod dębami roztaczającemi gęsty cień, pełen rozkosznego chłodu. Uroczo tu było w tem pustkowiu, pobudzającem do marzeń, w ciszy, drżącej ulatującemi z ziemi wspomnieniami dziejów, tych dziejów najgłośniejszych, jakie kiedykolwiek historya rozniosła po świecie. Blask ich posiadał w sobie nadludzką dumę i niezrównaną siłę. Ogród, w którym Piotr się znajdował, należał niegdyś do willi Farnese, część zabudowań dotąd przetrwała, waląc się wszakże w gruzy. Cała ta strona pagórka była przed laty pięknym ogrodem a epoka Odrodzenia, wycisnąwszy tu swoje piętno, przypominała się wraz z każdym powiewem muskającym zielone, lśniące liście dębów. Wszystko tu mówiło o przeszłości, od najodleglejszej poczynając. Krążyły jej widma, dyszał oddech niezliczonych pokoleń, drzemiących pod murawą tego historycznego pagórka.
U jego podnóża, dokoła leżał Rzym, rozpraszając swe dzielnice aż ku dalekim krańcom horyzontu. Chęć zobaczenia ztąd miasta, tak silnie owładnęła Piotrem, że powstał z ławki i zbliżył się do balustrady jednego z tarasów. Ujrzał poniżej przed sobą Forum, a po za niem wzgórze Kapitolu. Zatopił oczy w tym widoku, chociaż wzgórze Kapitolu wydało mu się nagromadzeniem szarych domów, pozbawionych cech piękna i wspaniałości. Stojąc znacznie od nich wyżej, Piotr widział tylną fasadę pałacu senatu, fasadę nagą, poprzecinaną licznemi oknami. Nad dachem wznosiła się wysoka kwadratowa wieża. Gmach ten, w postaci olbrzymiego zrudziałego muru, zasłaniał kościół Aracoeli, niegdyś świątynię Jowisza, która z wyżyn wzgórza Kapitolińskiego jaśniała niezrównaną chwałą, roztaczając swą opiekę nad miastem. Na lewo, na stokach Caprinus, gdzie w średnich wiekach pasały się stada kóz, piętrzyły się teraz brzydkiej powszedniości piętrowe kamienice, nieopodal zaś, gaje pięknych drzew przy pałacu Caffarelli, zajętym przez angielską ambasadę, pokrywały wyżynę starożytnej skały Tarpejskiej, trudnej do odszukania i ścisłego oznaczenia, z powodu licznych podmurowań, jakie z czasem pododawano dla przytrzymania osuwającej się ziemi. Więc to był ten najsłynniejszy z siedmiu pagórków Rzymu, to był ten głośny w świecie Kapitol, niegdyś forteca, z najwspanialszą świątynią, punkt jaśniejący nad świata ogromem, jądro potęgi niezrównanej, tron żądny panowania nad ludźmi, Piotrowa bazylika starożytnej Romy! Wzgórze przesławne i po nad wszystko ponętne! Wzgórze strome od Forum, prostopadłą ścianą sterczące od strony Marsowego pola, wzgórze, postrach trwogi budzące swym widokiem i mianem! Wzgórze nawiedzane przez pioruny, wzgórze święte swym dębowym lasem Przytułku, wzgórze sięgające pierwocin historycznych podań a temże samem wielkie, wspaniałe, niezrównane i tajemnicze, przesycone tchnieniem tylu pokoleń, wspomnieniami lat tysięcy!
Ze wzrastającą potęgą Rzymu, rosło znaczenie Kapitolu. Tutaj historya wyryła wiekopomne swe daty, tutaj Rzym dyktował swoje prawa. Na szczyt ten, ku jaśniejącej świątyni wjeżdżali tryumfatorowie, tu cesarze zamieniali się w bogów i stawiali sobie marmurowe posągi!...
Piotr dumał zapatrzony, dziwiąc się, jak może się mieścić tyle wspomnień, historyi, chwały, w tak niewielkiej przestrzeni, w tej grudce ziemi, w tej szarzejącej wysepce wyłaniającej się z morza pospolitych, kłębiących się w nierównościach dachów, w tej mieścinie rozłożonej na małem wzgórzu pomiędzy kilku innemi, które jakby na czatach okrążały ją wieńcem.
Niemniejszego ździwienia doznał Piotr, patrząc na Forum, ciągnące się od Kapitolu aż do podnóża pagórka Palatyńskiego. Był to stosunkowo wązki pas ziemi, ścieśniony pomiędzy wzgórzami. Dolinka zbyt ciasna dla rozrastającego się Rzymu, który tutaj gromadził swe gmachy, tłocząc je na małej przestrzeni. Starożytne Forum zaniosły i pokryły warstwy ziemi, długie wieki opadały tu pyłem i popiołami, a gdy nowożytni badacze zapragnęli odsłonić najsłynniejszy plac rzymskiej Rzeczypospolitej, trzeba było kopać pietnaście metrów wgłąb... Po dokonaniu tej roboty, Forum ukazało się oczom jakby wielki, złowrogi rów, pozbawiony spodziewanego majestatu. Przekop ten jest utrzymany czysto, omieciony i okurzony a znalezione w czasie odwracania i wywożenia gruntu uszkodzone kolumny, cokoły, płyty, części starożytnego bruku — sterczą ustawione wśród placu, jakby kości rozsypanego szkieletu. Na odnalezionych fundamentach bazyliki Julii, odtworzono dawną jej całość, wygląda ona jakby niewyraźne, przekształcone i skostniałe widmo przeszłości, rodzaj architektonicznego planu. W tej stronie Forum, tylko łuk Septyma Sewora zachował się w potężnej prostocie swej całości. Natomiast ze świątyni Wespazyana, pozostało zaledwie kilka oddzielnie stojących kolumn, które jakby cudem ocalały. Są one wysmukłe, wytwornie dumne, królewsko imponujące, niewiadomo jak mogły się ostać ogólnemu zniszczeniu i po tylu nawałnicach strzelać znów swobodnie ku górze, ku niebieskości nieba i złocistym promieniom słońca. Kolumna Fokasa także tutaj stoi, a tuż przy niej mównice, które złożono ze szczątków odnalezionych częściowo i w rozsypce. Po za trzema kolumnami ze świątyni Kastora i Poluksa, po za gruzami mającemi oznaczać dom westalek, po za świątynią Faustyny zamienioną w katolicki kościół św. Wawrzyńca i po za okrągłą świątynią Romulusa, otwierają się trzy olbrzymie sklepienia bazyliki Konstantyna, przygniatając wszystko inne nadzwyczajnością swego ogromu. Patrząc z Palatynu na te trzy arki pozbawione ściany frontowej, zdawaćby się mogło, że są to trzy bramy otwarte dla olbrzymów, grubość ich murów tak jest potężna, iż złom spadłej na ziemię arkady, leży jak kawał oderwanej skały.
W tem wązkiem Forum, w tej kotlinie przepełnionej wiekopomnemi szczątkami, wrzało niegdyś życie najpotężniejszego z narodów, łącząc długotrwałe jego panowanie, począwszy od legendarnego podania, gdy sabinki przejednały gniew zwaśnionych rzymian i sabinów, aż do ogłoszenia wolności ludu, zdobywającego swe prawa nad mniejszością patrycyuszów, dotychczasowych swych władców. Forum było ożywczem centrum starożytnego Rzymu. Tutaj, pod gołem niebem odbywała się sprzedaż i kupno, zasiadał trybunał, rządziły polityczne zgromadzenia i władza ustanowiona. Tutaj Grakchowie bronili uciśnionych, tutaj Sylla zawieszał imiona obywateli wyjętych z pod opieki prawa, tutaj Cyceron głosił swe mowy i tutaj jego ścięta głowa krwią się broczyła, zatknięta koło mównicy i przed obliczem ludu.
Za panowania cezarów, Forum straciło blask swego znaczenia a późniejsze wieki zaniosły go pyłem, wypełniły ziemią, grzebiąc najwspanialsze świątynie i gmachy, tak iż w wiekach średnich, na zrównanem przez czas grobowisku starożyżytnego Forum, odbywały się jarmarki, na które przekupnie spędzali liczne stada bydła.
Znów wszystko się zmieniło, znów zakwitło poszanowanie dla historyi ubiegłych wieków i zaczęto ryć się w tem grobowisku dawnej świetności. Gorączka ciekawości i wiedzy opanowała ludzi. Podnieceni żywotnością legend, niezadowoleni hypotezami, kopać poczęli i odgrzebywać ślady dawnych pokoleń. W niecierpliwości swej, dobrania się do gruntu rzeczy, potworzyli nowe hypotezy niby na prawdzie oparte i ztąd mamy piętnaście czy dwadzieścia planów, odtwarzających całość starożytnego Forum. Wszystkie one mają pozory prawdopodobieństwa i nie mogą być sądzone przez zwykłego przechodnia, niebędącego ani erudytą, ani też badaczem z powołania i miłośnikiem dociekań szczegółów starożytnej historyi rzymskiej. Dzisiejsze Forum, to rozkopane cmentarzysko, którego kośćmi są zwaliska potężnych niegdyś gmachów, tchnie ono ogromem niezrównanej melancholii, budząc wspomnienia o zmarłym, wszechwładnym narodzie.
Piotrowi się zdawało, że widzi całość via Sacra, wijącej się i pnącej ku górze. Wykładały ją granitowe płyty, zagłębione miejscami, nierówno przystające, wyszczerbione kołami ciężkich, uroczystych wozów. Na nich tryumfatorzy dążyli ku górze, wznosili się ku chwale a wóz trząsł ich dumne postacie, żądne przebyć najtwardszą tę drogę wiodącą w nieśmiertelność sławy.
W stronic południowo-wschodniej horyzont się rozszerzał i po za łukiem Tytusa i łukiem Konstantyna, ukazywała się potężna ruina Kolizeum.
Bieg wieków roztrącił tylko w połowie ten gmach kolosalny, ścinając jedną jego część jakby kosą, reszta zaś trwa dalej w swym ogromie, w swej majestatyczności, rysując się na niebie jak dziergana koronka, poprzecinana setkami okien. Wnętrze tego gmachu o niezliczonych sieniach, korytarzach, schodach i zakamarkach, przedstawia obszar tak rozległy, iż zgubić się w nim łatwo, wśród pustkowia o grobowej ciszy. Kamienne stopnie cyrku, zniszczone przez wpływy atmosferyczne, straciły dawną swą gładkość; chropowatość ich, bezkształtność — sprawia, że ten cyrk olbrzymi przypomina krater już wystygły, twór natury, otchłań wyżłobioną w skale przez siłę elementów. Osiemnaście wieków stoi ten ogrom niewzruszony w majestatyczności swej ruiny a słońce spiekło ją i przyćmiło do barwy zrudziałego złota. Dzięki temu słońcu przetrwała ona to długie pasmo wieków, zmieniając się w dzieło natury, w skałę powietrzem rzeźbioną, w skałę dziką i nagą, bo odartą z zieloności, która, pnąc się po niej przed laty, rozrastając się w las napowietrzny, groziła zagładą, rozsadzeniem stopniowem murów. Dzisiejsze Kolizeum jest tylko szkieletem i to nie całkowitym dawnej swej budowy. Jakże inną musiała być postać tego gmachu, gdy huczało w nim życie, gdy napełniało go zbiegowisko osiemdziesięciu tysięcy ludu żądnego widowisk tutaj dawanych; igrzyska i walki odgrywające się wśród areny były wyrazem owoczesnej cywilizacyi, przynętą godną oczów cezara i jego dworu. Purpurowe welum osłaniało zgromadzonych od zbyt rażących słonecznych promieni a łuna odbijająca się od purpury, żarem rozpalała i roznamiętniała ruchomą falę ludu, czerń zgłodniałą wstrząsających widowisk.
W dali po za Kolizeum, w głębokościach horyzontu, Piotr poznał inną cyklopską ruinę — łaźnie Karakalli. Gmach ten, równie jak Kolizeum, zdawał się być pozostałością architektury tytanicznego ludu, który przed zniknięciem swojem chciał pozostawić ślady swego istnienia. Sale w łaźniach Karakalli są niebywałego obszaru i wysokości. Trudno pojąć znaczenie kolosalności tych wymiarów. Sienie mogłyby pomieścić ludność wielkiego miasta, w piscynie frigidarium, mogło się naraz kąpać pięciuset ludzi, tepidarium i caldarium były odpowiednich rozmiarów. Wszystko zdawało się tu pojęte i wzniesione w szale wielkości, tak kolosalność gmachu jak i szeroka grubość jego murów, nigdy i nigdzie nie dorównana w późniejszych średniowiecznych zamkach obronnych. Zwiedzając te potwornie wielkie gmachy, dziwiąc się temu wyuzdaniu pomysłu ich budowy, wędrownik maleć się zdaje i w nikłości swej pyta, dla jakiej miary ludzi wznoszono te mury?... Dla jakich nieprzeliczonych tłumów rozszerzano ich posady?... Sprawiają one wrażenie fantazyjnie zgrupowanych skał, wykutych w opoce schronisk dla całego ludu, nagromadzonych materyałów budulcowych dla wzniesienia miasta, lub siedziby legendarnych olbrzymów.
Piotr ginął myślą w przeszłości, korząc się przed wielkością jej zabytków. Rozglądał się dokoła a zewsząd ku niemu przystępowały fale nowych wspomnień, zalewając go i kąpiąc niezrównanem swem bogactwem. Na wszystkich czterech krańcach horyzontu, powstawały wskrzeszone historyczne postacie i dokonywane przez nie czyny. Ku północy i na zachód, te niebieskawe i okiem zmierzyć się niedające równiny, to starożytna Etrurya. Na wschodzie ciągnęły się góry Sabińskie o zębatej linii wierzchołków. W stronie południowej góry Albańskie i Latium, tonące w złotym deszczu słonecznych promieni. W tej to stronie leżała starodawna Alba i góra Cavo obrosła dębami a wśród zieloności drzew majaczył klasztor, postawiony na miejsce istniejącej tam niegdyś świątyni Jowisza.
Oczy Piotra znów spoczęły na Forum a po chwili powiódł wzrokiem po mieście, po tym Rzymie rozsiadłym na głośnej sławy pagórkach. Z tarasu, na którym stał, widział naprzeciwko Monte Esquilino, na prawo Monte Celio i Monte Aventino, na lewo Monte Quirinale, Moute Viminale, oraz inne, których nie mógł ztąd widzieć dokładnie. Odwróciwszy się, miał przed sobą wznoszące się po nad Tybrem Monte Gianicolo. Miasto całe mówić się zdawało, opowiadając o zmarłej, dawnej swej przeszłości.
W głębokiem swem zadumaniu, Piotr coraz wyraźniej widział zmartwychpowstanie starożytnego Rzymu. Palatyńskie wzgórze, to szare i ponure cmentarzysko, które dopiero co zwiedził, zamiast walących się murów i zniszczonego grodu, poczęło jaśnieć dawną świetnością, zawrzało życiem, zaludniło się a pałace i świątynie na nowo wytrysły z ziemi. Wszak ten Palatyn to kolebka dawnej Romy, miasto zbudowane przez Romulusa, tu na tym szczycie po nad Tybrem, podczas gdy sąsiednie wzgórze, później Kapitol, był w posiadaniu sabinów. Pierwotny Rzym, zwarty wśród warownych, wysokich murów przeciętych tylko trzema bramami, był siedliskiem i stolicą siedmiu początkowych królów, rządzących przez dwa i pół wieki. Przez pięć następnych wieków rozwijały się dzieje Rzeczypospolitej, dzieje wspaniałe, niezrównane w swej sile. Wówczas Rzym zagarnął cały półwysep Italski, mający władać całym ówczesnym światem. Podczas tego długiego szeregu lat, wypełnionych krwawemi walkami zaborczemi i społecznemi, Rzym się rozszerzył i zaludnił wszystkie siedem pagórków. Palatyn pozostał sercem wielkiego miasta, czcigodnem gniazdem przeszłości, ukochanym przybytkiem pełnym świątyń, około których skupiały się domy zamożniejszych obywateli. Nad potęgą wielkiej rzymskiej stolicy, ukazuje się w chwale postać Cezara, będącego wcieleniem swej rasy, najsilniejszym jej wyrazem. Pogromca Galii, zwycięzca z pod Farsali, tryumfuje w imieniu całego rzymskiego narodu i jako dyktator a potem cesarz, staje się twórcą tego wszechwładnego państwa, mającego przez pięć wieków dyktować prawa zhołdowanemu światu. A gdy olbrzymie dzieło już zostało dokonane, mógł Rzym zakwitnąć pod panowaniem Augusta. Ustalona przez Cezara władza, nagromadzone przez niego skarby, dozwalały na roztoczenie nieznanego dotąd przepychu. Rzym, stolica świata, jaśnieć poczęła zbytkiem łupów tu zwiezionych, a ujarzmione przez nią narody, czołem biły przed wspaniałością zwycięzców. August zrodził się na Palatynie a po bitwie pod Akcyum, gdy stał się niepodzielnym władcą Rzymu i cesarstwa, osiadł znów na szczycie boskiego wzgórza, by panować ztąd nad ludem korzącym się przed świętością wspomnień łączących się z tem miejscem. Zakupiwszy część domów na Palatynie, August wzniósł tu swój pałac, siląc się na nieznany dotychczas zbytek. Cztery pilastry i osiem kolumn podpierało atryum a perystyl był otoczony wieńcem piędziesięciu sześciu kolumn jońskiego porządku; po za ścianami perystylu, mieściły się prywatne komnaty, całe wyłożone drogocennemi marmurami, zwożonemi z najodleglejszych krańców podbitych krain. Połysk i barwy tych marmurów mieniły się i świeciły jak najrzadsze kamienie przy szatach noszone. Obok swego domu, cesarz wzniósł świątynie Apolina i Vesty a na równi się z nimi stawiając, odbierał cześć im należną, zapewniając tym sposobem boskość praw swoich następców. Pałac Augusta na Palatynie rzucił jakby zasiew pod inne pałace cezarów, które z czasem pokryły całość pagórka.
Czterdziesto-cztero letnie panowanie Augusta stanowi najwyższy wyraz wszechwładzy, wszechpotęgi, jest w niem coś nadludzkiego i nigdy już żaden monarcha nawet w najśmielszych swych marzeniach nie przekroczył tego szczytu despotycznego absolutyzmu. Cały ogrom władzy, dostojeństw, zjednoczył on w swej osobie. Imperator a zarazem konsul, był naczelnym wodzem wojsk i naczelnikiem władzy wykonawczej. Jako prokonsul był rządcą wszystkich prowincyj, jako wieczysty cenzor, rozporządzał senatem, jako trybun — był wyrazicielem woli ludu. Obwieścić się rozkazał Augustem, nietykalnym i bożkiem pomiędzy resztą śmiertelnych, miał świątynie ku czci swej wzniesione, kapłanów swojego bóstwa, odbierał modły dziękczynne za swoje zstąpienie na ziemię dla panowania nad ludźmi. Zapragnął wreszcie być najwyższym kapłanem, by połączoną w nim została dwoistość władzy, najrozleglejsza moc panowania, jaką umysł objąć może. Ponieważ najwyższy kapłan nie mógł zamieszkiwać prywatnego domu, więc pałac swój uznał za własność państwa a ponieważ najwyższy kapłan nie mógł opuszczać świątyni Vesty, przeto zbudował przybytek dla tej bogini w swojem mieszkaniu, zaś obsługujące westalki pozostawił przy dawnym ołtarzu u podnóża Palatynu. Wola jego każda była odtąd prawomocną, dwoistość posiadanej władzy czyniła ją nieograniczoną, nieomylną, boską, był królem a zarazem kapłanem, cesarzem a równocześnie papieżem. Wiekami nagromadzona w narodzie siła żywotna zakwitła w osobie Augusta, był on żniwem dojrzałem wszystkich poprzednich usiłowań, władzą zdobytą niezliczonemi zwycięztwy, złotodajnym skarbem zasilonym wszystkiemi łupami, świetnością władzy, panem nad pany świata całego. Tak, był panem ziemi, panem depczącym po głowach ludzkich, po głowach zwyciężonych, kornych i jego tylko wolę znających. Spokój ludów zawojowanych i zhołdowanych dozwolił rozwinąć się apoteozie chwały, zakwitła bowiem literatura i sztuka. Panowanie Augusta był kulminacyjnym szczytem potęgi Rzymu, odbiciem dążeń całego narodu, łaknącego przez tyle wieków rozszerzenia swej władzy. Każde nowe zwycięztwo zbliżało ku celowi niepodzielnego panowania nad światem, pochwycenia nad nim władzy przez naród jedyny, przez naród za króla się uznający. Za panowania Augusta, purpura tej królewskości zajaśniała nad światem, a purpurę tę zabarwiała krew starodawnych pokoleń rzymskiego grodu. Panował więc Rzym przygotowany ku temu cierpliwym, stałym wysiłkiem, August zaś był wykwitem tej siedmiowiekowej woli i narodowej dumy, dziedzicem zadowolnionych żądz, niezrówanym tryumfatorem na wyżynach chwały.
Krew Augusta, posiadana przez niego władza, pragnienie jej, przelać się miały w serca następujących po nim pokoleń. Wszyscy późniejsi dziedzice Rzymu pomni byli zaznanej przez ich przodka nieograniczonej niczem potęgi.
Nieprzestawali oni marzyć o władaniu światem, nawet gdy nastąpił podział panowania pomiędzy cezarem a Kościołem, gdy papież się stał siłą dominującą. Atawistyczny wpływ krwi Augusta uwidocznił się w papieżach. Polityka ich zawsze skierowaną była ku zupełności panowania, ku zagarnięciu władzy nieograniczonej, władzy świeckiej w połączeniu z duchowną.
Po śmierci Augusta, pałac jego został zamknięty i zamieniony w świątynię. W podnieconej marzeniem wyobraźni, Piotr ujrzał wyłaniający się z ziemi pałac Tyberyusza. Wznosił się on na temże właśnie miejscu, w którem Piotr wywoływał dawną potęgę cezarów, oto tutaj, gdzie teraz rosły te cieniste, zielone dęby, chroniące go od żaru słonecznych promieni. Musiał to być gmach wielki, o potężnych murach, licznych podwórcach i portykach, o rozległych salach, okazały i pyszny, chociaż zbudowany z rozkazu cezara chmurne mającego oblicze, żyjącego przeważnie zdala od stolicy, wśród tłumu donosicieli i rozpustników. Tyberyusz krwawe miał żądze, władzę posuwał do okrucieństwa i zbrodni, do najwyuzdańszych zachcianek i szałów godnych szaleńca. Pałac jego został rozszerzony, przyozdobiony przez wstępującego na tron cezarów Kaligulę. Pomnożyć on kazał liczbę arkad od strony Forum i zbudował na nich nowe skrzydła pałacu a przerzuciwszy most po nad Forum, połączył nim Palatyn z Kapitolem, by módz swobodnie uczęszczać do świątyni Jowisza, z którym długie wiódł rozmowy. Mianował się on synem Jowisza, a rządy jego zaznaczały się srogością okrucieństw. Był to szaleniec, któremu nieopatrznie dostała się nieograniczona władza w udziale. Nastąpiło panowanie Klaudyusza Nerona. Ten, znalazłszy wzgórze palatyńskie zbyt małem, żądając dla siebie pałacu przechodzącego obszarem pałace swych poprzedników, wyciął ogrody ciągnące się aż do wyżyn Esquilino i na szczycie pagórka począł budować Dom Złoty, lecz nie ujrzał ziszczenia się swych potwornych marzeń wspaniałości; Dom Złoty, niedokończony za życia Nerona, runął w gruzy po śmierci swego twórcy, nieprzytomnego z nadmiaru dumy. W przeciągu osiemnastu miesięcy Rzym trzykrotnie zmienił władców. Galba, Oton, Witelius, nadmiarem dostojeństwa rażeni, potwornieją. Cesarska purpura krwią im zabiega do mózgu, wyzuci z człowieczeństwa, tarzają się w kale i marnie w nim giną. Wypoczynkiem dla Rzymu, było umiarkowane panowanie Flawiuszów. Do najwyższej po nich władzy, doszli Wespazyan i Tytus. Ci nie wiele zbudowali na wzgórzu palatyńskiem. Wraz z Domicyanem rozpoczynają się krwawe, okrutne rządy samowoli, wyuzdanych gwałtów i zbrodni. Zwyrodniałe instynkty tego cesarza ujawniają się nawet w pomysłach wznoszonych pałaców, które chciał, by przepychem prześcigały świątynie bogom wznoszone. Dom Domicyana, tylko wązkiem przejściem oddzielony od domu Tyberyusza, był lśniący od złota i wyższy od innych pałaców. W cesarskiej sali, tron był ze złota, kolumny z frygijskiego i numidyjskiego marmuru a w niszach stały najwspanialsze posągi. Sala sądów cesarskich, sala uczt, perystyl, komnaty prywatne, wykładały granity, porfiry, alabastry rzeźbione przez sławnych artystów, którym polecono, by pałac olśniewał świat przepychem swej wspaniałości. W nieco późniejszych czasach, przybył jeszcze jeden pałac na skraju pagórka palatyńskiego. Wzniesiony przez nadmiernie dumnego Septyma Sewera, piętrzył się na sztucznie sypanych tarasach, podtrzymanych olbrzymiemi sklepieniami o potężnych arkadach. Liczne i wyniosłe jego wieże strzelały wysoko po nad dachy, pałac ten wyrósł zwłaszcza ku górze, dolną swą częścią przypominając babilońską, nieprawdopodobną w pomysłach, ciężką architekturę. Pałac Septyma Sewera, wysunięty po nad via Appia, wysokość swą zawdzięczał zachciance cezara, który, urodziwszy się w Afryce, zapragnął by ludzie ztamtąd do Rzymu przybywający, najpierw ujrzeć mogli siedzibę rodaka, a olśnieni nią, by korzyli się przed wielkością jego chwały, oddając mu cześć bóstwom przynależną.
W uniesieniu swego marzenia, Piotr widział i podziwiał te wszystkie pałace stojące przed nim, otaczające go dokoła, odrodzone i lśniące w powodzi słonecznego światła. Prawie że jedną stanowiły one całość, zaledwie podzielone wązkiemi uliczkami. Dla zyskania miejsca na świętym pagórku, pałace stały zbite z sobą gromadnie, cisnąc się do siebie, jak wspaniałe kwiaty jednej wiązanki. Lecz kwiaty to były szczególniejszej natury; zakwitły wolą samowolnych władców, świat uciskających, dla nasycenia się wyrwanem przemocą złotem. W rzeczywistości te pojedynczo stawiane pałace stanowiły, razem wzięte, jeden tylko gmach o nieprawdopodobnie potwornej rozległości. Każdy z cezarów przyłączał tu część nową, przez siebie i dla siebie zbudowaną, nie chcąc zamieszkiwać komnat zajmowanych przez swego poprzednika, który wraz ze śmiercią pozyskiwał boskość a pałac jego przemieniano w świątynię. Prawie każdy nowy władca Rzymu rozpoczynał swe panowanie od wzniesienia sobie pałacu, od zestawiania kamiennych ciosanych łomów, mających przetrwać nieskończoność, by głosić chwałę i pamięć jego panowania. Wszyscy ci cezarowie, opanowani byli żądzą budowania, zdawaćby się mogło, że żądza ta złączoną była z posiadaniem tronu, odradzała się w każdym z nich, wzmożona w swym rozpędzie. Każdy walczył o lepsze, by prześcignąć swego poprzednika w ogromie stawianego gmachu, w grubości i wysokości murów, w nagromadzeniu marmurów, kolumn, posągów. Pragnienie pozostawienia ztąd po sobie pośmiertnej sławy paliło ich nadewszystko; każdy chciał w następnych pokoleniach wywołać nadmiar podziwu dla swej potęgi i możnowładztwa, chciał przetrwać wspaniałością wzniesionych pałaców, sądząc, że nazawsze oprą się one zniszczeniu i zagładzie, że ciążyć one będą ziemi kolosalnością swej majestatyczności, której czas się nawet ulęknie, przechowując ją w całości wtedy, gdy ciała ich, w proch zmienione, wiatr rozniesie po szerokim świecie... Skutkiem tej dążności pysznych cezarów rzymskich, wzgórze palatyńskie stało się podstawą nieprawdopodobnie olbrzymich i rozległych gmachów, wyrastających przy sobie, cisnących się do siebie, a każdy nowo dodany pałac był nowym wyrazem dumy nowego pana, chcącego błyszczeć śnieżną białością marmurów, olśniewać oczy jaskrawością różnokolorowych ścian i kolumn swego przybytku. Palatyn, jak drogocenna korona, jak misternie rzeźbiony tron, królował nad Rzymem, nad światem, był siedzibą monarszą, pałacem, świątynią, bazyliką, katedrą niezrównanego bogactwa, wyzywającego samolubstwa, hardem urągowiskiem przemocy i siły.
Lecz nadmiar tych nadużyć przyśpieszył ich śmierć i koniec. Przez siedem przeszło wieków wzrastała potęga Rzymu a następne pięć wieków cesarskich rządów, pędzić poczęły naród ze szczytów w otchłanie. Obszar państwa rozpadał się skutkiem samego swego ogromu; zagarnięte prowincye ubożały, śląc swe bogactwa stolicy, dochody skarbu były coraz szczuplejsze a wydatki rosły, gotując nieuniknione bankructwo. Lud marniał i niedołężniał, żyjąc w lenistwie, pojąc się trucizną wyuzdanych chuci swych cezarów, rozkoszując się czarem bezustannych igrzysk i zabaw. Już tylko najmici bili się za rzymian i uprawiali ziemię. Od czasów cesarza Konstantyna, Rzym chwiać się poczyna w swem pierwszeństwie, w swej przewodniej roli; do współzawodnictwa z Rzymem staje Bizancyum. Wraz z Honoryuszem, następuje podział państwa. Rozkład zaś ostateczny dojrzewał pod panowaniem dwunastu cezarów, z których ostatni, Romulus Augustulus, nędzny i sponiewierany, pozostawił Rzym dyszący śmiercią, spotworniały, przegniły. Romulus Augustulus! — samo to podwójne jego miano jest jakby okrutnem urągowiskiem dla dawnej potęgi i chwały Rzymu, podwójnym policzkiem wymierzonym założycielowi Romy i założycielowi imperyum Rzymskiego.
Na opuszczonym Palatynie wyniosłe mury, dachy i wieże pałaców piętrzyły się dumnie, królując jeszcze nad miastem. Jednakże pozrywano z ich ścian cenniejsze marmury, piękniejsze ozdoby i posągi, by uwieźć je do Bizancyum. Cesarstwo Rzymskie, stawszy się państwem chrześciańskiem, zamknęło dawne świątynie, zgasiło ogień Westy, zaledwie cześć jeszcze mając dla starożytnego palladium, dla szczerozłotej statui Zwycięztwa, tego symbolu wieczystego Rzymu, przechowywanego w komnacie panującego cezara. Aż do czwartego wieku, cześć ta uszanowaną została. Lecz w piątym wieku, Rzym ulega najazdowi dzikich narodów barbarzyńskich, które słynną stolicę świata zniszczyły ogniem i mieczem a zrabowane łupy, resztki od pożogi uratowane, zwaliły na wozy i wywiozły na wsze strony, roznosząc je w przeróżne krainy. Dopóki Rzym pozostawał w zależności od Bizancyum, na Palatynie mieszkał wielkorządca cesarskich pałaców, strzegąc je w miarę możności. Lecz później, w dusznej ciemności średnich wieków, wszystko zanika, topnieje i tonie w pomroce dziejów. Zdaje się, że zczasem miejsce cezarów zagarnęli papieże i, dziedzicząc po nich marmurowe pałace, zapragnęli dojść do ich znaczenia i władzy, by dziedzictwo stało się zupełnem. Na pewno zamieszkiwali w pałacu Septyma Sewera a w Septizonium odbyły się posiedzenia jednego z soborów. Papież Gelazyusz II został obrany w jednym z sąsiednich klasztorów, w jakie zamieniono część gmachów na pagórku palatyńskim. Papieże, te cienie zbiegłe z grobowisk dawnych Augustów, w naśladownictwie brnąc zapamiętale, ustanowili święte kolegium, mające wskrzesić wspomnienia dawnego senatu rzymskiego. W dwunastym wieku, Septizonium należało do zakonu kamedułów, którzy sprzedali tę potężną wieżę możnemu rodowi Frangipani. Septizonium stało się ich twierdzą, wzmocnioną i odrestaurowaną. Ród ten miał już w swojem posiadaniu Kolizeum, łąki Konstantyna i Tytusa, również zamienione w obronne warownie. Tak więc, Palatyn, święta kolebka Rzymu, otoczony został wieńcem twierdz patrycyuszowskiej rodziny Frangipani, prowadzącej zawzięte boje z innemi równie możnemi rodami.
Krwawe walki cywilne, rabunki najazdów, niszczyły Rzym jak rozwścieklone nawałnice, których huragany, wdzierając się na Palatyn, burzyły mury, równały i ścierały z ziemią najwspanialsze pałace i wieże. W pustkowiu zwalisk, szukać poczęły przytułku całe hordy nędzarzy, przybłędów, mnożąc się tutaj z pokolenia w pokolenie, obejmując w posiadanie gruzy i mury palatyńskich siedzib cesarskich, zakładając w nich piwnice, składy paszy dla bydła, stajnie dla mułów. Na stokach pagórka, na ziemi osuwającej się na marmury i mozaiki, uprawiano warzywa, sadzono winnice. Na rumowiskach wyrastały chwasty a bluszcze, pnąc się i wpijając w mury, ostatecznie rozsadzały szczątki portyków i arkad. I nastał dzień taki, że pałace, świątynie, tryumfalne siedziby cezarów, wznoszone dla głoszenia światu wiekopomnej o nich sławy, zrównały się z ziemią; zasypane popiołami, pogrążyły się w ciemności, legły w nizinę grobowców... Niewzruszona natura w niezmordowanej swej pracy, ziemią wszystko pokryła a na jej nierównościach kryjących gruzy dumnych pałaców zawrzało nowe życie zieloną roślinnością. W cieple słonecznych promieni mieniły się kwieciste korony ziół dzikich, brzęczały owady a stada kóz swobodnie tutaj puszczanych, pląsając, przeskakiwały złomy sterczących murów tronowej sali Domicyana i świątyni Apolina.
Piotr wstrząsnął się, przeszyty zimnym dreszczem. Tyle chwały, dumy, wielkości i potęgi, runęło w niwecz, zawaliło się pod ziemię, znikło na zawsze!... Jakże okrutny i mściwy los spędził na Rzym barbarzyńskie najazdy, by znieść one mogły tak doszczętnie całą świetność cywilizacyi tutaj kwitnącej! W jakąż noc głuchą, tajemniczą i długą, wpadła ona bez wieści! Po takim blasku świetności nie pozostało z niej nic i świat drzemał spowity w niemowlęctwie nowej swej przyszłości. Piotr pytał się sam siebie, jakim sposobem pogrążyły się pod ziemię te przestrone pałace, przepełnione arcydziełami rzeźby, wspaniałością marmurów?... Dlaczego nikt się nie znalazł, aby stanąć na straży, by wołać o pomoc, by ratować od zagłady? Wszak zapadały się one zwolna, ziemia chwytała najpierw ich stopy, sięgała murów, rosła do dachów, aż wreszcie pokryła wszystko — nawet najwyższe ich wieże. Liczne pokolenia patrzały na ten napływ warstw ziemi, patrzały, nie myśląc o potrzebie ratunku! Wszak miasta tu stojących pałaców, nie zniosła żadna gwałtowna katastrofa, mury nie rozsypały się w pyły, lecz w całości szły w dół swego zasuwającego się grobu, by, zczasem odkopane, wywołać podziw i rozradować oczy pięknością arcydzieł, które kryły w swem wnętrzu. Na okres tego zaniku cywilizacyi rzucona jest dotychczas nierozpoznana czarna zasłona, a ludzkość po długowiecznym letargu, budzi się odrodzona, inna, odmiennie kształtująca młodociany swój umysł. Gdy po najściu barbarzyńców Rzym się wyludnił, nie podnoszono z upadku walącego się grodu; mieczem i ogniem druzgotane gmachy waliły się opuszczone, jako bezużyteczne, skutkiem nadmiernej swej wielkości. Do ich zagłady przyczyniła się także nowa religia, tępiąca wszystko co przypominało poprzednią. Dawne świątynie zameniała w kościoły, strącając z piedestałów czczone w nich bożyszcza. Młody świat chrześciański zawistnie tępił ślady poprzedniego bytu, nie chciał by wiedziano o starożytnem pogańskiem społeczeństwie. Zagarnął świątynie, pozrywał z bronzu kowane dachy, wyrwał na swój użytek las kolumn z najwspanialszych marmurów, wreszcie rzucił się na głazy, roznosząc kamienie Kolizeum, krusząc mury teatru Marcelusa, druzgocząc młotami arcydzieła rzeźbiarzy i rzucając je w płonące piece dla otrzymania wapna potrzebnego przy budowie gmachów katolickiego Rzymu...
Była już blizko pierwsza godzina, gdy Piotr ocknął się z głębokości swej zadumy. Słońce padało złocistym deszczem, przeciskającym się pomiędzy liśćmi zielonych dębów ogrodu. U stóp pagórka spoczywał cicho Rzym, omdlały z gorąca południowej spiekoty. Rozmarzony wywołanemi widzeniami, Piotr kierował się ku wyjściu z ogrodu, stawiając nogi chwiejnie jeszcze i nieprzytomnie. Idąc zwolna po nierównych, powyżłabianych gruntach wśród zwalisk, postanawiał godnie zakończyć ten dzień pamiętny i zwiedzić przed wieczorem przesławną via Appia.
Nie chcąc powracać na via Giulia, do pałacu Boccanera, Piotr zjadł śniadanie w oberży na przedmieściu. Izba była obszerna, wpół ciemna i pusta. Tylko roje much brzęczały koło stołu i nakrycia. Pozostał tu przeszło dwie godziny, wyczekując by słońce utraciło płomienny żar południowego swego światła.
Ach, ta via Appia, ta królowa dróg starożytnych, przecinająca olbrzymi obszar kraju prostą linią, wysadzoną, zamiast drzew, podwójnym szeregiem dumnych grobowców, czyż nie była ona jakby dalszym ciągiem tryumfalnego Monte Palatino! Wszak ta sama przewodnia myśl rzymskiego narodu stworzyła te grobowce, mające wzbudzać podziw i utrwalać nazawsze pamięć o tych, którzy tu spoczęli. Zmarli chcieli pozostać pomiędzy żywymi, chcieli do nich mówić wspaniałością swych nagrobków i zbudowali je wzdłuż drogi, którą tłumy podróżnych dążyły ku stolicy. Wizerunki zmarłych, utrwalone w marmurze, patrzały na snujących się ludzi a chociaż ciało ich było już tylko popiołem, spoglądali dumnie, boskie przybrawszy kształty. Stało się zadość ich życzeniu, dotychczas przetrwała znaczna część ich grobowców, a napisy głoszą ich imiona, oraz piastowane za życia godności. Począwszy od grobowca Cecylii Metelli, aż do Casale Rotondo, wzdłuż kilometrów równej i prostej drogi, ciągnęły się niegdyś bez przerwy szeregi pomników. Spoczywały tu najgłośniejsze i najbogatsze rzymskie rody, współubiegano się, by mieć tutaj swoje miejsce po śmierci i by prześcignąć wspaniałością grobowca wszystkie inne, już dla poprzedników wzniesione. Próżnością pędzeni, budowali rzymianie mauzolea obszerne, ozdobami aż do zbytku przeciążone. Rozrzutnie sypali złotem, byle zadowolnić swą żądzę pozagrobowej o sobie pamięci, czcili śmierć, wznosząc jej świątynie, bo tym sposobem nie przestawali żyć wśród potomności. Wspaniała okazałość dzisiejszego Campo Santo w Genui oraz Campo Vezano w Rzymie — świadczy bogactwem swych grobowców o dziedzicznem przechowaniu się tej żądzy...
Ileż wspomnień budzą starożytne grobowce po prawej i po lewej stronie przesławnej drogi, którą stąpały rzymskie legiony, powracające do stolicy po zawojowaniu świata!
Grób Cecylii Metelli, zbudowany z ogromnych ciosowych kamieni, tak jest olbrzymi, że w średnich wiekach zamieniono go w obronną fortecę o zębatej baszcie, z tarasem u szczytu. Wiele z tych grobowców odbudowano temi czasy, dla zużytkowania marmurów i rzeźb odnalezionych w sąsiedztwie, inne zaś przechowały się dotychczas, lecz, odarte z ozdób, świecą nagością cegieł i cementu, sterczą jak wpół rozwalone, poszarpane skały; niektóre zachowały częściowo dawne kształty i świadczą, że były maleńką świątynią, lub kolumną od góry strąconą, sarkofagiem spoczywającym na wyniosłem podmurowaniu. Mnóstwo także przetrwało wizerunków zmarłych wyobrażonych w wypukłorzeźbie, zazwyczaj są oni w grupach, po trzy lub pięć osób. Są także i posągi apoteozujące zmarłą już istotę, a w niszach grobowców urządzono kamienne ławy, by podróżny mógł spocząć, błogosławiąc uprzejmość nieboszczyków. Pochwalne napisy podają miana ludzi znanych lub w zapomnieniu już będących. Tu Sekstus Pompejusz pochował swoje dzieci, tu leży Marcus Servilius Quartus, Hilarius Fuscus, Rabirius Hermodorus; mniej zaufania wzbudzają napisy na później odnalezionych nagrobkach Seneki, Horacyuszów i Kuryacyuszów. Największy podziw ze względu na nadzwyczajność swego ogromu, budzi Casale Rotondo. Na fundamentach tego grobowca istnieje baryera i gaj drzew oliwnych. Casale Rotondo dokoła jest otoczone pilastrami korynckiemi a rzeźbione sceniczne maski i pochodnie jeszcze widocznemi są na murach.
Piotr kazał się dowieźć powozem aż do grobowca Cecylii Metelli, a ztamtąd szedł zwolna pieszo do Casale Rotondo. Miejscami na via Appia, wynurzają się z ziemi wielkie bazaltowe flizy starożytnej drogi, która skutkiem tego jest bardzo niedogodna dla jazdy powozem. Na lewo i na prawo, wzdłuż drogi, mkną pasy spalonej słońcem trawy, a wśród zwalisk grobowców, wyrastają chwasty, jak na opuszczonych, starych cmentarzach. Wybujały zwłaszcza różnych odcieni osty, oraz dzikie kopry. Przy zrudziałych trawach ciągnie się nizki murek z polnych kamieni, a mnóstwo jaszczurek szeleszczy, uciekając w popłochu. Po za grobowcami leżą obszary rzymskiej Kampanii, zanikając jak morze na skraju horyzontu. Od czasu do czasu wynurza się z pomiędzy rozwalających się nagrobków, drzewo pinii, eukaliptusu, lub szara od pyłu kępa drzew oliwnych i figowych. Na lewo, wśród rozległych łąk, widać ciemne arkady, ruiną już dziś będącego wodociągu Aqua Claudia, gdzieniegdzie pstrzą się nędzne uprawne pola i małe zagrody, otoczone winnicami. Krajobraz ten zamykają w głębi góry Sabińskie i Albańskie, tonąc w niebieskawo fioletowych mgłach, z pośród których jaśniejszemi plamami występują miasteczka: Frascati, Rocca di Papa, Albano. Po prawej zaś stronie drogi, ku morzu, ciągną się niezmierzone okiem rozłogi rzymskiej Kampanii. Równina ta, lekko zaledwie dostrzegalnie falista, piękną jest majestatycznością swej prostoty, swem pustkowiem pozbawionem drzew i ludzkich siedzib. Płaską jest i horyzontalną jak ocean a zakończoną — linią prostą, poziomą, odcinającą się w dali od jasności nieba. Podczas lata, łąki te płonąć się zdają; spalona przez słońce trawa, czerwienieje, przybierając barwę rozżarzonego ogniska, lecz już we wrześniu nowe kiełkują trawy i zielony ocean łąk gubi się w dalekich oparach, przybierających zamglone tony różowe i liliowe, unoszące się ku przestworom nieba złotem kapiącego, złotem promiennego, zwłaszcza w godzinach wieczornych, podczas zachodu słońca.
Piotr, smętnie zadumany, szedł zwolna po płaskiej i w nieskończoność mknącej drodze, przecinającej prostą linią obszary łąk rzymskiej Kampanii. Wzruszająca melancholia tchnęła od krajobrazu i starożytnej drogi, wysadzonej podwójnym rzędem grobowców. Cicho, samotnie i głucho było wśród via Appia. Piotr, marząc, znów wywoływać począł całość i dawną świetność grobowców walących się w gruzy, i powtórzyło się przed nim widzenie, jak na Monte Palatino. Wskrzeszone w swym majestacie grobowce lśniły się białością marmurów. Wszak tutaj, u stóp tego rumowiska cegieł, tej potężnej masy muru, mającego kształt dziwacznego wazonu, znaleziono głowę olbrzymiej statui, a w pobliżu roztrącone kawały kutego w marmurze Sfinksa... Piotrowi zdawało się, że patrzy na kolosalnych rozmiarów statuę, strzeżoną bo bokach przez sfinksy przysiadłe w zwykłej swej pozie. Nieco dalej, w wgłębieniu jakby komnatki pozostawionej w murze grobowca, stała statua młodej kobiety. Odtrąconą głowę statui znaleziono, kopiąc tę ziemię pełną pamiątek. Piotr patrzał i oczami wyobraźni widział tę kobietę. Twarz miała piękną, zdrową i uśmiechającą się do życia. Idąc wciąż naprzód, odczytywał napisy i cieszył się, że rozumie je w całości. Zdawało mu się teraz, iż obcuje ze spoczywającymi tu zmarłymi, że zna tych ludzi żyjących przed dwoma tysiącami lat. Nawet via Appia poczęła się ożywiać. Pełno było na niej wozów jadących z przeraźliwym hałasem, szły kohorty, maszerując ciężkiemi krokami, snuły się tłumy mieszkańców starożytnego Rzymu. Wszystko to potrącało się wzajemnie, tłocząc się, przeciskając, gorączkowo się śpiesząc, jak zwykle w wielkich stolicach. Były to czasy panowania Flawiuszów, Antoniuszów — epoka największego rozrostu i potęgi Rzymskiego cesarstwa. Via Appia podówczas dobiegła szczytu swej piękności, roiła się pełnią wspaniałych nagrobków ozdobnych i rzeźbionych, jak świątynie. Jakże monumentalnie okazałą była ta ulica śmierci! Jakież czynić ona musiała wrażenie na podróżnych, przybywających nią do Rzymu! Wielcy zmarli witali przybysza i wiedli go do żywych a nadzwyczajność i pompatyczność cmentarza zapowiedzią była okazałości stolicy. Niemy z podziwu podróżny, zawczasu korzył się przed dumą rzymian, ku którym podążał, jakże wszechmocnymi byli ci panowie świata, by cześć taką wzbudzać nawet za pośrednictwem swych zmarłych! Wszak ci, legli już w grobie mężowie, popiołem już tylko będący, mówili o swej potędze ogromem i wspaniałością swoich nagrobków. Chwała promienieć się zdawała dokoła tych posągów...
Piotr przystanął przy grobowcu Cecylii Metelli, tej wieży zbudowanej jak cytadela, wieży mającej dwadzieścia metrów średnicy, by zachować w swem wnętrzu ciało żony Crassusa. Piotr przystanął w upojeniu swego rozmarzenia, a odwróciwszy się w stronę przebytej już drogi, ujrzał w głębi okazałej, połyskującej marmurami via Appia, wskrzeszonej w dawnej świetności, również wskrzeszone cesarskie pałace na Monte Palatino. Wyobraźnią wywołane to widzenie trwało tylko chwilę, bo Piotr drgnął, zbudzony niespodziewanem pojawieniem się dwóch żołnierzy, których obecności nie przypuszczał wśród tego pustkowia. Wyszli z pomiędzy zwalisk grobowców i szli dalej, pełniąc straż, inaczej bowiem, via Appia nie byłaby bezpiecznem miejscem dla marzeń turystów. Nawet w dzień biały, potrzebną jest tu opieka municypalna. Niezadługo Piotr doznał wzruszenia skutkiem nowego spotkania. Ujrzał wysokiego starca, w czarnej sutanie, z czerwonem obszyciem i z niemałem ździwieniem poznał, że to był kardynał Boccanera. Zeszedłszy z drogi, kardynał stąpał powolnemi krokami po suchej, spalonej trawie, zarosłej kwitnącemi ostami i koprem o złocistych bukietach. Głowę miał pochyloną, głęboko był zadumany, tak że nie spostrzegł Piotra, który, szanując jego samotność, odwrócił się i ustąpił mu z drogi, zdziwiony, widząc go tak samego i tak daleko od miasta. Naraz wszystko zrozumiał, spostrzegłszy po za złomem muru karetę kardynała, zaprzężoną w parę ciężkich, karych koni, przy których stał lokaj w ciemnej liberyi, podczas gdy stangret siedział nieruchomie na swym koźle. Kardynał Boccanera, stosując się do przepisu niedozwalającego kardynałom chodzić pieszo po Rzymie, chcąc użyć przechadzki, musiał powozem wyjeżdżać po za miasto. Reguła ta dziwnie pasowała w zastosowaniu do tego smutnego i wyniosłego starca, który, będąc księciem w obliczu Boga i księciem w obliczu ludzi, stał na wyjątkowo niedostępnych wyżynach. Ztąd przystojnie mu było w melancholijnej samotności. A chcąc odetchnąć świeżem wieczornem powietrzem, musiał uciekać na puszczę, błąkać się wśród grobowców o wielkich wspomnieniach, bo mu się nie godziło zstępować wśród tłumów, mięszać się z gawiedzią.
Piotr nie mógł się oderwać od smętnej piękności via Appia. Już wieczór się zbliżał, lecz postanowił pozostać do ostatniej chwili, by podziwiać prześliczny zachód słońca. Na lewo leżące pola i winnice przybrały ciemno ołowiany kolor, pogrążyły się w niepewnościach zapadającego zmroku, świeciły tylko po nad niemi ozłocone resztkami słonecznego światła arkady wodociągu, w dali zaś góry Albańskie kładły czarny pas coraz jaśniejszy ku szczytom topiącym się w mgle różowej. Na prawo, ku morzu, płonęło opuszczające się słońce, okolone rojem drobnych, jaskrawych chmurek, które jak złoty archipelag błyszczały na purpurowym oceanie. Wyżej zaś, szafirowe sklepienie nieba z zachodzącem u skraju słońcem, jaśniało nad bezbrzeżną, pustą równiną rzymskiej Kampanii. Tylko niebo i równina, prócz tego nic. Obszar ziemi był płaski i niczem nie urozmaicony, nie było na nim ani pagórka, ani drzewa, ani pasącego się stada z dozorującym pasterzem. Z miejsca, w którem stał, Piotr widział wszakże czarną sylwetkę kardynała Boccanera. Przechadzał się zwolna pomiędzy grobowcami, odcinając się wyraźnie, rysując się potężnie, na purpurowem tle ostatnich promieni zachodzącego słońca.
Nazajutrz rano, Piotr, ogarnięty gorączką zwiedzania i zobaczenia wszystkich ciekawości starożytnego Rzymu, znów wrócił na via Appia z zamiarem spuszczenia się do katakumb świętego Kaliksta.
Jest to najobszerniejszy i najsłynniejszy z pierwotnych chrześciańskich cmentarzy, nawet kilku papieży zostało tam pochowanych. Idzie się tam ogrodem w połowie spalonym słonecznym żarem, a wśród cyprysów i drzew oliwnych, napotyka się na rodzaj lepianki z desek i z wapna, w której jest sklepik z religijnemi pamiątkowemi drobiazgami. Do katakumb prowadzą dość wygodne schody, urządzone już we współczesnej nam epoce. Piotr ucieszył się, spotkawszy tu niespodziewanie trapistów francuzkich, którym powierzoną została opieka podziemnego cmentarza i oprowadzanie po nim turystów. Właśnie jeden z braci miał schodzić tam z dwoma paniami francuzkiemi, z matką jeszcze piękną i z córką ponętną wdziękami młodości. Panie uśmiechały się, chociaż widocznie były nieco strwożone szykującą się wyprawą. Szepcząc z sobą, patrzały na zakonnika zapalającego wysokie, cienkie świeczki. Zakonnik miał czoło nierówne, wystające, szczęki szerokie i mocne, wyraz jego twarzy zdradzał naturę upartą i wierzącą, a jasne oczy mówiły o dziecięcej naiwności jego ducha.
— Przybywasz pan w samą porę — odezwał się do Piotra. — Jeżeli panie pozwolą, to pójdziesz razem z nami... bo już trzech braci jest w katakumbach z podróżnymi... więc trzebaby czekać długo na nowe zejście...
Panie uprzejmie skinęły głowami na znak przyzwolenia, więc zakonnik podał Piotrowi jeszcze jedną z przygotowanych na półce świeczek. Ani matka, ani córka nie były bigotkami, bo ukraddkiem, z ukosa, spojrzały niechętnie na sutanę towarzysza przyłączającego się do wyprawy. Spuścili się schodami i wyszli na rodzaj wązkiego korytarza.
— Proszę, niechaj państwo uważają — powtarzał zakonnik, świecąc lichtarzykiem nizko po nad ziemią. — Trzeba iść powoli i bardzo ostrożnie, bo grunt jest nierówny, pełen wybojów i ślizgich spadków.
Rzekłszy to, rozpoczął objaśniający wykład. Mówił głosem piskliwym, lecz z nadzwyczajną siłą przekonania o prawdzie słów swoich.
Piotr zeszedł tutaj, milcząc z nadmiaru wzruszenia; gardło miał ściśnięte a serce bijące przyśpieszonem tętnem. Ach te katakumby, te pierwsze schroniska prześladowanych chrześcian, ileż razy o nich marzył za niewinnych dni swoich wierzeń w seminaryum! Marzenia te, pod inną tylko formą, powtórzyły się niedawno, podczas pisania książki o pożądanym przez niego odrodzeniu się Rzymu. Przypominał sobie wtedy o katakumbach, jako o czcigodnych zabytkach pierwszych początków chrześciańskiej religii, będącej podówczas opiekunką najuboższych, pocieszycielką serc prostaczych. Powrotu tej religii Piotr domagał się w swej książce. Pojęcie o wyglądzie katakumb, Piotr sobie wyrobił na podstawie opisów drukowanych w książkach wielkich prozaików i poetów. Ztąd urosła w nim przekonanie o wspaniałym ich ogromie. Zdawało mu się, że jest to wielkie podziemne miasto o szerokich ulicach, rozległych i licznych placach, salach zamienionych w kościoły, mogące pomieścić niezliczone tłumy wiernych. Jakże ubogą, nędzną, okazała się rzeczywistość w porównania z obrazami powstałemi siłą rozbujanej fantazyi!...
Oprowadzający zakonnik, odpowiadając na pytania zadawane przez matkę i przez córkę, mówił:
— Tak, wązko jest tutaj... nie szerzej jak metr jeden i dwie osoby nie mogą iść jedna przy drugiej... A jak te katakumby powstały?... Jak je kopano?... Bardzo łatwo można to sobie przedstawić.. Jakaś rodzina lub stowarzyszenie zapragnęło mieć swój grobowiec... zaczynano więc kopać ziemię w upatrzonem miejscu... kopano prostemi motykami, bo grunt jest mięki... z gatunku tufu ziarnistego... Jak państwo widzicie, taka ziemia ma kolor czerwonawy, jest krucha a zarazem spoista, łatwa do kopania a przytem nieprzesiąkalna. Możnaby rzec, że jakby umyślnie była na ten cel przeznaczona, bo wybornie przechowują się w niej ciała nieboszczyków...
Zatrzymał się i przy bladem światełku swej świecy, pokazywał wydrążenia w ścianach tak na prawo jak i na lewo.
— Proszę, niechaj państwo zauważą... takie otwory w ziemi wykute, nazywały się loculi... Więc ludzie ówcześni, wykopawszy podziemną galeryę, po obu jej stronach wydrążali takie kryjówki, w które składali ciała zmarłych, owijając je kawałem płótna a następnie zamykali otwór marmurową tablicą i zalewali szpary cementem... Groby takie szły kilkoma rzędami, jedne po nad drugimi... Wszak łatwo zrozumieć, jak się to wszystko odbywało i jak powstały katakumby, które widzimy... Do galeryi wykopanej przez jedną rodzinę, przyłączały się inne, do stowarzyszeń znów stowarzyszenia i tak wspólnemi siłami zwiększała się galerya, kopano ją coraz to dalej, w miarę potrzeby. Od głównej, to jest pierwszej galeryi, rozchodziły się inne, boczne, rozgałęzienie wzrastało, różne przybierając kierunki... Gdy zaczęto kuć groby powyżej pierwszego szeregu, galerya stawała się coraz to wyższą... Oto tutaj, gdzie jesteśmy, ma ona co najmniej cztery metry wysokości... Możnaby się dziwić, jakim sposobem windowano ciała na taką wysokość. Otóż rzecz prosta. Zamiast żłobić sklepienie galeryi, wydrążano ją od dołu, tak że katakumby coraz niżej osuwały się w ziemię... W ten sposób jak opowiedziałem, w przeciągu czterech wieków, katakumby św. Kaliksta miały galerye wynoszące szesnaście kilometrów długości... w których było około miliona chrześciańskich grobowców... Oprócz katakumb, w których jesteśmy, są jeszcze inne, całe ich dziesiątki krzyżują się i dziurawią grunta w okolicach Rzymu... Zatem obliczcie państwo, ile to chrześciańskich ciał zostało pogrzebanych w ten sposób...
Piotr słuchał, milcząc. Kiedyś, przed laty, zwiedzał w Belgii kopalnię węgla i mimowoli przypominał sobie, że widział tam takie same wązkie i rozgałęzione korytarze podziemne. Taż sama panowała w nich duszność, ciemność i głucha, przygniatająca cisza. Światełka latarek, tak samo gwiazdeczkami pstrzyły ciemności, nie rozwidniając ich, jak te oto świece przy zwiedzaniu katakumb. Jakże inaczej je sobie wyobrażał! Wszak były to poprostu otwory kopane bez symetryi i żadnego z góry zakreślonego planu, galerye zwiększały się wzdłuż i na wysokość w miarę potrzeby i nie myśl ludzka, lecz narzędzie trzymane w ręku zaznaczało im kierunek. Chropowaty grunt, po którym wiódł zakonnik zwiedzających turystów, podnosił się w górę, to znów zapadał się, tworzył wyboje a ściany były raz ukośne, to wklęsłe lub wystające, kopacze tych galeryj nie posiłkowali się znajomością najpierwotniejszych wymiarowych przyrządów. Nic tu nie wykazywało użycia podczas robót gruntwagi lub ekierki. Podziemne galerye zwiększały się tylko w miarę potrzeby a pracą przy ich kopaniu zajmowali się prostacy, może rąk swoich użyczający z miłosierdzia względem braci potrzebujących ich pomocy. Że katakumby są dziełem prostaczego ludu, świadczą napisy i rysunki emblematyczne, ryte na marmurowych tablicach. Są one niepoprawne, nieforemne, jak bazgroty uliczników na murach miejskich.
Zakonnik zaczął właśnie objaśniać napisy marmurowych tablic:
— Jak państwo widzicie, najczęściej wypisywano tylko nazwisko zmarłego, a czasami, zamiast nazwiska, tylko słowa in pace... Lecz zdarzają się także emblematyczne rysunki; gołąbek oznaczał czystość, palma — męczeństwo, ryba zaś po grecku oznaczona słowem z pięciu liter też często się napotyka, bo każda z tych pięciu liter rozpoczynała pięć słów greckich: „Jezus Chrystus, Syn Boży, Zbawiciel ludzi“.
Zbliżywszy płomień świecy, zakonnik pokazywał rysunki. Palma naznaczona była kreską środkową z paru małemi bocznemi kreskami, gołąb lub ryba, konturową linią, zakończoną gzygzakiem mającym wyobrażać ogon a kropka zastępowała oczy. Napisy szły krzywo, bezładnie a składające je litery były różnej wielkości, jak zwykle bywa pismo kreślone prostaczą i niewprawną ręką.
— Niechaj państwo zechcą się pochylić — rzekł uprzejmie zakonnik. — W tym oto grobie jest szkielet jeszcze nietknięty. Spoczywa on tutaj od szesnastu albo siedemnastu wieków. Zobaczycie państwo, w jaki sposób składano nieboszczyków w wykopane dla nich łożyska. Uczeni twierdzą, że jestto szkielet kobiety, zapewne młodej dziewczyny... Jeszcze rok temu był zupełnie cały, nienadwyrężony, lecz teraz ma czaszkę rozbitą.. Dopuścił się tego jeden amerykanin, zwiedzający katakumby, uderzył laską w tę czaszkę, chcąc się przekonać, czy nie jest sztuczną...
Panie się pochyliły, a blade ich twarze, oświecone zblizka trzymanemi świecami, wyrażały przestrach i politowanie. Zwłaszcza młoda panna miała minę strwożoną, w czarnych pełnych życia oczach szkliły się jakby łzy, a świeże, zwykle uśmiechnięte usta były zaciśnięte i drżały nerwowo. Lecz widzenie tych dwóch kobiecych twarzy, trwało tylko krótką chwilę, znów panie wyprostowały się i szły dalej za oprowadzającym zakonnikiem. Spacer po ciemnych, dusznych galeryach trwał jeszcze godzinę, bo przewodnik chciał wszystko pokazać sumiennie, zatrzymywał się w miejscach, które uznawał za godne szczególniejszej uwagi, wpadał w zapał opowiadania, zdawało mu się bowiem, że wznieca w zwiedzających pobożność a więc że pracuje dla zbawienia turystów spuszczających się do katakumb.
Piotr szedł za innymi wciąż milcząc, lecz w miarę jak patrzał na te starodawne grobowiska, zachodziła w nim wielka przemiana myśli. W pierwszej chwili był zadziwiony, widząc jak innemi były w rzeczywistości te nędzne nory w ziemi żłobione, od katakumb opiewanych przez poetów, teraz zaś zdawało mu się, że zaczyna rozumieć, dlaczego są takiemi a nie innemi, i ogarniało go wielkie wzruszenie, wzruszało go zwłaszcza ubóstwo tych grobów i nieumiejętność rąk, które je kopały. Tak, nie było to wzruszenie wypływające z uznania świętości tych miliona męczenników tutaj pogrzebanych, lecz słodkie współczucie dla ówczesnego społeczeństwa chrześciańskiego, ufnego w swą wiarę, rozkołysanego nadzieją pozagrobowej szczęśliwości. Wszak dla ówczesnych chrześcian, te nizkie, ciemne, podziemne galerye były tylko miejscem czasowego snu przed zmartwychpowstaniem. Nie palili ciał swoich zmarłych, bo wzięli od żydów pojęcie o zmartwychpowstaniu. Jakże odmienną musiała być wtedy myśl o śmierci! Był to sen spokojny, szczęśliwy — wypoczynek po znojach życia, wyczekiwanie nagrody w niebie. Niczem niezmącona ufność w tę wiarę napełniała katakumby ponętą spokoju, odejmując im całą grozę wiejącą z tych ciemnych, podziemnych czeluści. Głucha noc tutaj panująca, czyż nie najwłaściwszą była w tym przybytku snu cichego i rozkosznego, w którym pozostawali zmarli w nieruchomym zachwycie, wyczekując przebudzenia, mającego trwać wieczność wśród rajskiego bytowania. Wszystko tu mówić się zdawało o tej, dla wiernych wybić mającej godzinie. Piotr z rozrzewnieniem patrzył teraz na tablice, które, z pominięciem nazwiska zmarłego, mówiły tylko słowa in pace — w spokoju! Być wreszcie w spokoju, spać w spokoju i w pełni nadziei wyczekiwać przyobiecanego nieba, należnego sprawiedliwym po dokonaniu ziemskiego żywota... Ach, spokój w tych warunkach, jakąż on musiał napawać rozkoszą tych pokornych duchem i tak szczerze wierzących! Prawda, że ci naiwni kopacze katakumb nieświadomymi, ciemnymi byli ludźmi, świadczyła o tem chociażby nieumiejętność wykonanej przez nich roboty; świat wtedy popadł w nieuctwo! Artyści nie umieli już wyryć liter w marmurze, zapomnieli rysować i pozostawili dziecinne kontury palm, gołąbków i ryb symbolicznych. Sztuka znikła z widowni świata. A jednakże jakaż siła, jaka młodzieńcza wiara tchnęła od tych prostaków rozpoczynających nową erę ludzkości! Spali tu pospołu biedacy i możni, wszystkie warstwy społeczne i połączeni jedną nadzieją, oczekiwali w swych kolebkach, podczas gdy życie wrzało dalej na ziemi, życie w sile swej nieodmienne a tylko w formach swoich różne. Jakąż dobrocią i braterstwem nacechowane były stosunki ówczesnych ludzi względem śmierci. Małżonków najczęściej składano razem w jednym grobowcu a u ich stóp leżały ich dzieci. Grobowiec biskupa niczem się nie odróżniał od grobowca najuboższego człowieka z ludu. Ta skromność i równość uroczą była w swej szczerości. Ponieważ wszystkie ciała w jednaki proch rozsypać się miały, więc też jednakie miały groby i jednakie tablice, milczące o nazwisku, o godności urzędów. Rzeczywiście równały one wszystkich tych zmarłych, nie wyróżniając żadnej z tych głów spoczywających w głębokościach rozkosznego uśpienia. Z rzadka, na nielicznych tablicach, prócz nazwisk, było parę słów pochwalnych, lecz jakże ogólnikowych, i lekko, bez nacisku, wzmiankujących o przymiotach! Mężczyznom przyznawano zacność i pobożność — kobietom zaś łagodność, piękność i czystość. Dziecięca niewinność promieniała z tych grobowców, bezgraniczna tkliwość i słabość ludzkiej istoty; ci pierwsi chrześcianie w śmierci upatrzyli nie koniec, lecz początek swego istnienia i zrzekłszy się myśli powrotu na ziemię, spali rozkosznie w oczekiwaniu wiekuistej szczęśliwości w niebie...
Naraz Piotr przypomniał sobie wczoraj widzianą via Appia i wywołaną przez siebie całość wspaniałych grobowców, złocących się w ciepłych, słonecznych promieniach. Tamte pomniki głosiły o dumie i o potędze mieszkańców Rzymu. Wznosiły się wspaniale, imponowały ogromem, zadziwiały bogactwem ozdób, arcydziełami rzeźbionych marmurów, obfitością drogocennych statui a ryte słowa napisów objawiały światu o sławie, jaką za życia zdobył sobie spoczywający tutaj zmarły. Ach ta pompatycznie okazała ulica śmierci, przecinająca bezbrzeżne równiny i wiodąca do miasta nad miastami, do Rzymu, stolicy świata! Jakże nadzwyczajnem była ona przeciwstawieniem, gdy się ją porównać chciało z podziemnym cmentarzem pierwszych chrześcian, ukrywających swoje nekropolium w głuchej ciszy czarnych, wązkich kurytarzy! Śmierć dla tych chrześcian była snem pełnym słodyczy, piękna i czystości, nocą upragnioną i z radością przyjmowaną. Godzili się na śmierć i szli ku niej pogodnie, bo wprowadzała ich ona w słodycz snu spokojnego, w ciszę podziemną chwilowego schroniska, po którem jaśnieć na zawsze miały niebiańskie, świetlane rozkosze. Poganizm, zamierając, uniósł z sobą sztukę, którą stworzył; dawnych, niezrównanych artystów zastąpili ciemni, nieumiejętni robotnicy, kreślący nieśmiałą ręką dziecinnie pojęte napisy i emblematyczne rysunki. Lecz harmonizowały się one z mrokiem nocy podziemnych cmentarzysk. Słoneczne światło niechajże opromienia piękności kształtów pomników na via Appia, tutaj zaś potrzeba ciszy, nocy, spokoju, tutaj nie mówi się o życiu przebytem na ziemi, lecz o przyszłem wiekuistem życiu w niebie. Z tą nadzieją, w tej czerwonawej ziemi, w kretowiskach przygotowanych przezornie, legły miliony istot i przeleżały kilkanaście wieków w niezmąconej samotności; tajemniczość ich schroniska zgwałconą została przez później rozbudzoną ciekawość ich potomności, mniej już wierzącą w archanielskie trąby, mające wzywać na sąd ostateczny, nakazujące zmartwychpowstanie ciał prochem i ziemią już będących. Śmierć mówiła wtedy o błogości przyszłego, wiekuistego życia, nigdzie też to obiecane życie nie miało tyle uroku, jak w tych podziemnych miastach, zaludnionych zmarłymi o nieznanych nazwiskach, lecz wspólnej i głębokiej wierze. To odmienne od pogańskiego pojęcie śmierci dało początek innej społeczności, odradzając świat potęgą swego tchnienia. Chrześcianie ćwiczyli się w pokorze, pogardzali ciałem, unikali wszelkich uciech ziemskich, zajęci nieustającą myślą o śmierci, jej tylko pragnęli, jako wyswobodzicielki otwierającej podwoje nieśmiertelności, wiekuistego życia w raju. Tak, rozpoczynała się teraz nowa era nowego zupełnie świata. Krew Augustów, ta dumna krew purpurą i słońcem się mieniąca, zanikła na czas jakiś. Chwilowo śladu jej trudno dostrzedz w żyłach potomności. Wypiła ją może ziemia i zczerwieniała w głębokościach kopanych katakumb...
Zakonnik chciał koniecznie pokazać paniom schody Dyoklecyana; dla zachęty, opowiadał złączoną z niemi legendę:
— Tak, schody te świadczą o cudzie... Za panowania Dyoklecyana, podczas prześladowania chrześcian, razu pewnego żołnierze zapędzili się aż tutaj i chcieli temi schodami spuścić się do katakumb, wiedząc, że się tam schroniła garstka wiernych... Otóż ledwie żołnierze stanęli na schodach, te się zarwały i wszyscy spadli... Jeszcze dzisiaj widzieć można te załamane pod nimi stopnie... Proszę, niechaj państwo zechcą zobaczyć... to bardzo ciekawe... i tuż blizko... o parę kroków...
Lecz panie czuły się zmęczone długiem przebywaniem w dusznych i ciemnych pieczarach, zdenerwowane słuchaniem opowiadania tylko o śmierci, więc się oparły życzeniu zakonnika, pragnąc co rychlej odetchnąć świeżem powietrzem. Wreszcie świece już się dopalały, więc opuszczono katakumby, z radością witając światło dzienne, chociaż rażąco olśniewającem wydało się w pierwszej chwili. Panie zatrzymały się przed sklepem ze świętościami i kupiły przycisk będący kawałkiem marmuru z wyrytą rybą, symbolem Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, Zbawiciela ludzi.
Tegoż samego dnia popołudniu Piotr zwiedził bazylikę św. Piotra. Dotychczas znał tylko z widzenia wspaniały plac przed świątynią, plac otoczony poczwórnym rzędem kolumn i pilastrów, tworzących majestatyczny wieniec podług planu Berniniego. Na obszarze zawartym w ramach kolumnady, wznosi się obelisk i dwie monumentalne fontanny. W głębi zaś placu stoi bazylika o ciężkiej fasadzie i niezrównanej piękności kopule, która dumnie odbija się na tle zawsze niebieskiego nieba.
Słońce zalewało plac jaskrawością swych promieni. Piotr, przebywszy tę pałającą przestrzeń, doszedł wreszcie do nizkich stopni małych, coraz to wyżej wynoszących się placyków przed bazyliką. Były one puste, a grunt ich nierówny, wysypany był żwirem. Przebiegłszy ostatnią seryę nizkich, zużytych i zbielałych stopni, Piotr wszedł do bazyliki. Była teraz godzina trzecia a obfite potoki dziennego światła spływały z wielkich kwadratowych okien; jakaś ceremonia, zapewne nieszpory, rozpoczęły się w kaplicy Klementyńskiej, na lewo od wejścia. Lecz Piotr nic nie słyszał, uderzony ogromem kościoła. Zwolna, z oczyma wdal wpatrzonemi, przebywał nadmierną przestrzeń, zaledwie spojrzawszy na olbrzymie kropielnice, strzeżone przez anioły tłuste jak amorki. Piotr szedł, dziwiąc się kolosalności rozmiarów wszystkiego na co spojrzał. Łukowe sklepienie środkowej nawy zdobne było w rzeźbione kwadratowe wklęśnięcia, cyklopskich wymiarów, cztery pilastry podtrzymywały przesławną kopułę; w ramionach krzyża, po bokach od kopuły jaśniejącej ponad jego przecięciem, mogłyby się pomieścić obszerne kościoły. Jakaż majestatyczna duma i okazały przepych, tchnęły tu od wszystkiego! Wnętrze kopuły świeciło jak gwiazda, mieniąc się jaskrawemi tonami złota i mozajki a ponad grobem św. Piotra, unosił się okazały baldachim o bronzach, wziętych z Panteonu. W dół spuszczały się podwójne schody Konfesyi, oświecone setką lamp wiecznie gorejących. Jakaż mnogość, jakaż niebywała obfitość marmurów nęciła oczy i przygniatała uwagę wśród ogromu tego przybytku! Marmury mieniły się wszystkiemi odcieniami barw, marmury kolorowe, marmury białe, marmury najrzadsze, najdrogocenniejsze ukazywały się zewsząd nagromadzone z marnotrawną hojnością. Bernini, zdobiąc niemi gmach, posunął zbytek do krańcowego przepychu. W lśniącej posadzce odbijały się wspaniałości stropów świątyni a na marmurowych słupach oddzielających nawy, widnieją wykute medaliony papieży, wśród emblematycznych tiar i kluczy trzymanych przez pyzate aniołki. Na murach przeciążonych ozdobami, powtarza się najczęściej gołębica Inocentego X, a w niszach stoją kolosalne posągi, często dziwacznie pojęte. Loże, balkony, balustrada Konfesyi o podwójnie biegnących schodach, ołtarze a zwłaszcza grobowce, zdumiewały Piotra nadzwyczajnością bogactwa. Wszystko, tak, wszystko lśniło się tutaj połyskami najcenniejszych marmurów; wszystko było marmurowe, cała wielka nawa, boczne nawy, całość murów posadzki i stropów była z marmuru. Na całej przestrzeni tego kościoła, nie możnaby znaleźć miejsca szerokiego na dłoń z czego innego, niż marmur. Tryumfująca bogactwem i pięknem, bazylika tchnęła majestatem, wzbudzając podziw. Większą była nad inne kościoły, najwspanialszą na świecie, najsławniejszą pomiędzy sławnemi gmachami.
Piotr szedł, błądząc pomiędzy nawami, patrząc i jeszcze nic poszczególnie nie rozeznając, przygnieciony ogromem i okazałością świątyni. Zatrzymał się przez chwilę przed bronzową statuą świętego Piotra, przedstawionego w sztywnej, hieratycznej pozie. Wierni zbliżali się do marmurowego cokołu, na którym stała postać apostoła i całowali wielki palec prawej nogi: jedni obcierali go przed pocałowaniem, inni całowali bez poprzedniego obtarcia, przykładali następnie czoło i znów raz jeszcze całowali. Piotr zawrócił się w lewą stronę kościoła, gdzie stały rzędem konfesyonały. Zmieniający się w nich księża bezustannie słuchali spowiedzi w różnych językach. Inni zaś księża dotykali laseczką skroni grzeszników, którzy, klęknąwszy w tym celu, otrzymywali trzydzieści dni odpustu. Lecz osób było niewiele, zatem księża, siedząc w wązkich, drewnianych zagródkach, rozmawiali pomiędzy sobą, pisali lub czytali, zachowując się swobodnie, jakby we własnem mieszkaniu.
Piotr znów się zatrzymał przed schodami Konfesyi, zapatrzony w światła gorejących lamp, błyszczących jak gwiazdy. Główny ołtarz pod wspaniałym baldachimem, wyglądał dumnie i samotnie. Tylko papież miał prawo przed nim celebrować. Rzeźby i złocenia tego ołtarza kosztowały przeszło pół miliona. Patrząc nań, Piotr przypomniał sobie o nieszporach odprawianych w kaplicy Klementyńskiej i zadziwił się, że najlżejszy odgłos ztamtąd nie dobiega. Pomyślał, że ceremonia już się skończyła, lecz chciał się o tem przekonać. W miarę jak zbliżał się ku kaplicy, rozpoznawać poczynał lekkie dźwięki oddalonej muzyki, jakby odgłosy fletu. Tony się wzmagały w sile, wreszcie stanąwszy w progu, poznał grę organów. Okna kaplicy były zasunięte czerwonemi firankami a przedostające się przez nie światło słoneczne drgało purpurowemi blaskami. Fale poważnej, kościelnej muzyki, donośnie płynęły od chóru; jakimże więc ogromem była bazylika, by dźwięki huczących tu organów tonęły i nikły o kilkadziesiąt kroków od progu kaplicy!
Wchodząc do bazyliki, z pierwszego wejrzenia Piotr sądził, że nikogo w niej niema, że cała przestrzeń olbrzymiego kościoła jest pusta, zamarła. Po chwili dostrzegł obecność kilku osób, odgadując zdala ich niewyraźne sylwetki. Było tu trochę ludzi, lecz zrzadka rozrzucone ich postacie nikły wśród ogromu przestrzeni i zdawało się, że ich niema. Pomiędzy nawami błąkali się turyści, znużone stawiając kroki i zaglądając do „Przewodnika“ trzymanego w ręku. W pośrodku środkowej nawy, jakiś malarz rozstawił sztalugi i szkicował widok, zachowując się swobodnie jak w galeryi publicznej. W pobliżu Piotra, przeszedł szereg kleryków francuzkich, oprowadzanych przez prałata, objaśniającego im spotykane nagrobki. Lecz te piędziesiąt czy sto osób, były prawie że niedostrzegalnemi wśród obszaru bazyliki, wyglądały na gromadkę czarnych mrówek, poszukujących drogi, z której zboczyły. Piotrowi wydawało się teraz, że się znajduje w olbrzymiej sali galowej należącej do pałacu o nieprawdopodobnie kolosalnych rozmiarach. Przez wysokie, kwadratowe okna płynęło jaskrawe światło, słońce hulało tu swobodnie, przebijając się na przestrzał i napełniając wnętrze kościoła oślepiającą pełnią swych promieni. Na marmurowej, okazałej posadzce, bez ławek i krzeseł, przeglądało się i odbijało jakby na wodnej przestrzeni. Nigdzie w tym kościele nie było ustronnego, cienistego kąta, by uklęknąć i modlić się w tajemniczem odosobnieniu. Wszędzie było jasno, świątecznie, wystawnie. Jakże odmiennym był charakter tej operowej sali, błyszczącej złotem lśniącej marmurami, w zestawieniu do gotyckich kościołów o ponurych wnętrzach, gdzie tłum korzy się i płacze, tuląc się i jęcząc jak dziecię strwożone głębokością i ciemnościami lasu. Strzelista, gotycka architektura i wydłużone średniowieczne postacie świętych, były wytworami rozmodlonego ducha, tutaj zaś, w tej olbrzymiej, majestatycznie okazałej rzymskiej bazylice, wszystko ciałem być się zdawało i tylko o ciele mówiło. Próżnem byłoby szukać tu klęczącej kobiety, któraby z wiarą przyszła koić swe smutki i rozpacze! Słoneczna jasność uniemożliwiała zwierzenia i porywy ku tajemniczym pocieszeniom łez i westchnienia. Zamiast ufnych i rozmodlonych postaci wiernych, w bazylice św. Piotra snuli się znużeni zwiedzaniem turyści, lub rozmawiali swobodnie księża, wiodąc seminarzystów ku najciekawszym punktom przesławnego kościoła. Ludzie ci nie troszczyli się o nieszporną ceremonię, odbywającą się w kaplicy; dolatujące ztamtąd odgłosy nie odzywały się echem w wystygłych już sercach, dźwięk dzwonka i organów, tłumiła przestrzeń i chłodna wspaniałość lśniących marmurów.
Piotrowi wydawało się teraz, że bazylika była wspaniałym szkieletem kolosalnego gmachu, z którego życie już uleciało. By gmach ten ożył, by odpowiadał swojemu zadaniu, należało widzieć go pełnym po brzegi, rozmodlonym dusz tysiącami, jaśniejącym okazałością pompy uroczystych obrzędów religijnych. Mury te mogły pomieścić tłum osiemdziesięciu tysięcy wiernych a okazałość ołtarzy, przepych drogocennych marmurów, tworzył dekoracyę dla pontyfikalnych uroczystości, brzmiących muzyką, śpiewem, jaśniejących nieskończonością płonących świateł, a wśród obłoków wonnych kadzideł, sunąć tu mogły najliczniejsze orszaki duchowieństwa, roztaczającego bogactwo szat i przyborów, używanych do świętych obrządków. Uroczystości obchodów Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy dozwalały na takie występy, mogące rywalizować z wystawnością pierwszorzędnych teatrów. Piotr, przypomniawszy sobie wszystko co wiedział o uroczystościach obchodzonych w bazylice, starał się je wywołać i uprzytomnić wśród ram, na które patrzał. Więc pusta przestrzeń kościoła napełniła się tłumem pobożnych, a duchowieństwo, tworząc nadludzki orszak, postępowało wśród głów pochylonych. Szli kardynałowie, idąc parami za złotym krzyżem. Z ramion ich spływały koronki rokietów a suknie ich i powłóczyste płaszcze, z purpurowej jedwabnej mory, podtrzymywali postępujący za nimi kodytaryusze. Po za kardynałami, wysoko, na ramionach niesiony, zasiadał papież na czerwonym aksamitnym fotelu, ze złoceniami. Wszechmocny jak bóstwo, miał na sobie szatę z białego aksamitu a na niej złotą kapę, złotą stułę, złotą tiarę. Ci na których ramionach spoczywały sedia gestatoria z błogosławiącym papieżem, jaśnieli szkarłatem tiunik, haftowanych jedwabiem. Inni szli z wysoko oprawnemi wachlarzami z piór strusich, kołysząc niemi nad głową królującego dusz pasterza i pana, przypominając w ten sposób starożytny obyczaj bałwochwalczej Romy, tymże ruchem czczącej swe bożyszcza. Dokoła tryumfalnie niesionego papieża, postępował cały dwór jego, olśniewając oczy przepychem i rozmaitością stroju. Prócz rodziny papieża, szło grono prałatów, wyznaczonych do dzisiejszej służby, a za nimi płynął jak potok różnobarwnych jedwabi, orszak patryarchów, arcybiskupów, biskupów w złotych mitrach i kapach, kamerierzy przyboczni w fioletowych jedwabiach, kamerierzy o szpadach i kapach w czarnych aksamitnych strojach, koronkowych fryzach i złotych łańcuchach na piersiach, niezliczony poczet dostojników duchownych i świeckich, których urzędy i hierarchiczne dworskie stopnie wyliczała „Gerarchia“ na przeszło stu stronnicach, protonotaryusze, jałmużnicy, prałaci różnych klas i stopni; po za dworem papieża, złożonym z duchownych i świeckich dostojników, postępowała siła zbrojna pałacu watykańskiego. Żandarmi w wysokich futrzanych czapkach, straż palatyńska w mundurach niebieskich i czarnych, straż szwajcarska w srebrnych zbrojach nałożonych na mundury żółte, czarno i czerwono pręgowane, straż szlachecka w paradnych, czerwonych mundurach haftowanym złotem, ze złotemi naramiennikami i w złotych kaskach na dumnie podniesionych głowach.
Z chwilą jak Rzym stał się stolicą państwa Włoskiego, bazylika nie otwiera swych podwoi dla tłumu pobożnych. A gdy papież celebruje w swym kościele, pragnący go widzieć muszą liczne czynić zabiegi, by módz otrzymać kartę wejścia. Tak więc przestrone te mury od lat dawnych nie widziały zbiegających się tłumów pobożnych i kornie chylących czoła przed majestatem przedstawiciela Boga na ziemi. Zbiera się tutaj tylko grono wybranych, grono przyjaciół a jeżeli wyjątkowo liczba ich dojdzie paru lub kilku tysięcy z okazyi jakiej nadzwyczajnej uroczystości, nie zapełniają oni gmachu i mają pozór zaproszonych gości, żądnych ujrzenia czegoś ciekawego.
Im dłużej Piotr się rozglądał w tem majestatycznem muzeum, pełnem rzeźbionych posągów i drogocennych marmurów, tem wyraźniejszego doznawał wrażenia, iż bazylika jest świątynią pogańską, wzniesioną na cześć bożka światła i przepychu. Dawne świątynie starożytnego Rzymu najniezawodniej miały taki wygląd. Różnokolorowe marmury wykładały ich ściany, złocenia połyskiwały u stropów a drogocenne kolumny podpierały sklepienia. Dorywcze dzisiejsze wrażenie utrwaliło się i zamieniło w pewność w umyśle Piotra, gdy po dłuższym pobycie w Rzymie, zwiedził inne kościoły. Wszak kościół San Lorenzo in Miranda był dawną świątynią Antoniusza i Faustyny, a kościół św. Klemensa stał na podmurowaniach przybytku pogańskiego, o którego przeznaczeniu różne są domniemania, jakkolwiek istnieje podanie, że na tem miejscu stała bazylika w pierwszych początkach chrześciańskiej wiary. Kościół świętej Agnieszki był zbudowany podług planu dawnych gmachów municypalnych rzymskich, a szesnaście jego pięknych kolumn, każda z odmiennego marmuru, pochodziły z różnych ołtarzy pogańskich. W kościele Santa Maria in Transtevere znajdują się kolumny wyrwane ze świątyń Izydy i Serapisa, o czem wymownie świadczą kapitele. Trzydzieści sześć kolumn wykutych z białego marmuru w stylu jońskim, że świątyni Junony, przeniesionemi zostały do kościoła Santa Maria Maggiore, a w kościele Santa Maria in Aracoeli, znajduje się przeszło dwadzieścia starożytnych kolumn, każda z innego marmuru, oraz innego porządku i różnej wielkości. Podług legendy większość ich pochodzi ze słynnej świątyni Jowisza, która stała na Kapitolu w temże samem miejscu co dzisiejszy kościół katolicki. A bazylika świętego Jana Laterańskiego, bazylika o pięciu nawach, przedzielonych czterorzędową kolumnadą, stolica biskupstwa, którego papież jest biskupem, nie jestże ona pałacem bóstwa, lubującego się w doczesności?... Kolosalne posągi dwunastu apostołów podwójnym rzędem stojących, zdają się wskazywać drogę ku panu swojemu, nieśmiertelnemu Ojcu bogów i ludzi. Wszystkie te kościoły o połyskujących, marmurowych posadzkach, kunsztownych rzeźbach, bogatych złoceniach, są raczej świątyniami bożków z Olimpu. Harmonijny kolor ich marmurów ma w sobie coś cielesnego i pobudza do marzeń o cudnych kształtach bogiń, kąpiących się w mgłach przy różowych blaskach jutrzenki. W żadnym z nich, również jak w bazylice św. Piotra, nie ma cichych i tajemniczych zakątków, wzywających do modlitwy, otwierających niewidzialne skarby pocieszenia i spokoju. Lecz bazylika św. Piotra, pierwsze zajmowała miejsce wśród wszystkich kościołów, jako okaz, co może stworzyć duma człowieka, chcącego wystawić przybytek godny swego Stwórcy, a jednak gmach ten z kamieni zlepiony, gmach zbyt wielki, gmach zbyt bogaty w imię Boga wzniesiony, jest tylko gloryfikacją człowieka tryumfującego w jego imieniu...
A więc żarliwość pierwotnych wierzeń, po wiekach kilkunastu, wypowiedziała się stworzeniem tego kolosalnego, galowego przybytku! Ujawniała się w nim dawna dążność władców Rzymu, pragnących znaczyć swe panowanie, wznoszeniem olbrzymich arcydzieł architektonicznych. Żądzą ku temu przesycony był grunt Rzymu, żądzę tę dziedziczyły po sobie idące pokolenia i bez przerwy trwała ona we wszystkich ewolucjach cywilizacyi. Żądzę budowania odziedziczyli papieże, ci następcy cezarów. Podtrzymując dawną tradycyę, wznosili gmachy, współubiegając się o ich wielkość, trwałość, okazałość a gdy któremu środki materyalne nie starczyły na nową budowę kościoła, upiększał, lub z gruzów podnosił walące się mury starych przybytków i ślad swej działalności znaczył marmurową tablicą, głoszącą o dokonaniu podjętej pracy. Ztąd w Rzymie to mnóstwo tablic pompatycznie podpisanych mianem papieża i napiętnowanych godłem herbowem rodziny, z której ród wywodził. Tak więc, w Rzymie wciąż wyrastały gmachy, powstające z pyłu gmachów poprzednich i trwa to bezustannie od lat tysięcy...
Piotr, po raz drugi okrążając wnętrze bazyliki, zatrzymał się przy grobowcach papieży. Podziwiając ich wspaniałą okazałość, przypomniał sobie, grobowce ciągnące się wzdłuż via Appia, tego gościńca starożytnego, przecinającego równiny Kampanii i wiodącego aż ku świetnościom cesarskich pałaców na Monte Palatino. Olbrzymie, okazałe grobowce możnych bogaczów starożytnego Rzymu mówiły o nadmiernej dumie narodu władającego światem. W pobliżu, pod ziemią, w nędznych kretowiskach, kryły się inne grobowce, skromność ich i ubóstwo świadczyły, że nowe nad światem powiało tchnienie, że pojawił się człowiek nawołujący do braterskiej miłości, wyzucia się z dóbr doczesnych dla otrzymania wiekuistej szczęśliwości pozagrobowej. Lecz oto, z ubożuchnych legowisk, w których spali męczennicy, spokojnie wyczekujący archanielskiego na nich wołania, wyrosły nowe grobowce, równie olbrzymie, równie okazałe, dumne i pyszne, jak owe pogańskie grobowce przy via Appia.
W epoce Odrodzenia, Rzym na nowo stał się pogańskim; odżyła krew dawnych cezarów i zniosła napływ chrześciańskich dążności. Ach, jakże wyraźnie o tem świadczą zbytkowne, zmysłowo pojęte grobowce papieży, wznoszące się wśród wspaniałości bazyliki św. Piotra! Postacie papieży z bronzu odlane, olbrzymie — panują wśród aniołów niewieścio powabnych, a figury alegoryczne nęcą pięknością ciała, nagością piersi, lubieżnością torsów. U stóp papieża Pawła III, spoczywają: Sprawiedliwość i Przezorność. Urban VIII zasiada pomiędzy Religią i Przezornością; Inocenty XI, pomiędzy Religią i Sprawiedliwością; Inocenty XII, pomiędzy Sprawiedliwością i Miłosierdziem, Grzegorz XIII, pomiędzy Religią i Siłą. Papież Aleksander VII klęczy w towarzystwie Przezorności i Sprawiedliwości a przed nim wyobrażona jest Prawda oraz Miłosierdzie, podczas gdy powstający szkielet, potrząsa pustą klepsydrą. Na monumentalnie wyniosłym sarkofagu klęczy Klemens XIII, o ścianę pomnika opiera się Religia, trzymająca krzyż a po drugiej stronie wyobrażony jest geniusz śmierci, jadący na olbrzymich lwach, będących symbolem wszechwładzy. Bronz, odlewający postacie papieży, oznacza wiecznotrwałość pamięci ich panowania; z białego marmuru wykute alegoryczne figury głoszą piękno ciała, a kolorowe marmury, drapujące w bogactwo linij wspaniałe grobowce, apoteozują ich całość, jaśniejącą w złotawych blaskach, opadających od stropów olbrzymich naw kościoła.
Piotr przypatrywał się im kolejno, idąc zwolna wśród wspaniałej, pustej świątyni napełnionej jasnością słonecznych promieni. Tak, te grobowce papieży, pokrewne są grobowcom z via Appia. Tak, dumny Rzym, ten Rzym ciążący niegdyś nad starożytnym światem przekształcił pierwotną chrześciańską wiarę w zwycięzki katolicyzm, pragnący zawładnąć wszystkiemi narodami. Papieże poczuli w sobie krew cezarów. Dziedzice tronu Augusta znów piastować w swych głowach zaczęli plany wszechwładnego panowania; czaszki ich rozsadza nadmiar ambicji. Lecz jeden tylko August osiągnął cel w zupełnej pełności. On jeden był panem nad pany, był cesarzem i wielkim kapłanem, władcą dusz i ciał ludzkich, wyniósł się wyżej, tak wysoko, iż nikt mu dotychczas lotem nie dorównał. Marzenia i dążności papieży, ten pierwowzór dręczy i pociąga. Zbyt ciasną i niecałkowitą wydaje im się władza duchowna, pragną oni i żądnymi są zjednoczenia jej z władzą doczesną i odwieczną; żyją nadzieją urzeczywistnienia celu swych marzeń. Nie porzucają nigdy tej przewodniej idei i wysiłkiem woli każdego papieża jest przyśpieszenie tej chwili, gdy z pałacu watykańskiego, tego nowoczesnego Palatynu, panować i rządzić będą z absolutną władzą despotów, nad podbitą ciżbą wszystkich narodów i wszystkich ras ludzkich świat zaludniających.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.