Rzym (Zola)/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Nazajutrz rano o godzinie trzy kwadranse na dziesiątą, Piotr zeszedł na pierwsze piętro pałacu, by stawić się na audyencyę u kardynała Boccanera. Obudziwszy się, był pełnym otuchy, chwyciła go napowrót niezłomna wiara w pomyślne załatwienie sprawy z powodu której przybył do Rzymu. Wczorajsze obawy i trwożne przeczucia pierzchły, musiały one być spowodowane zmęczeniem po długiej podróży, gwałtownością wzruszenia doznanego na widok świętego miasta. Pogoda była piękna, niebo jasne, co niemało się przyczyniło do rozbudzenia nadziei ożywiających serce Piotra.
Drzwi, wiodące do przedpokoju mieszkania zajmowanego przez kardynała, szeroko były otwarte na paradne schody pałacowe. Kardynał Boccanera był jednym z bardzo nielicznych kardynałów pochodzących z patrycyuszów rzymskich a mieszkanie jego zachowało umeblowanie innego kardynała tegoż rodu, rodzonego brata jego dziada. Obecnie, galowe salony od ulicy stały zamknięte, pokrywając się pleśnią starości, nietknięte od końca osiemnastego wieku a właściwe mieszkanie składało się z czterech olbrzymich komnat o sześciometrowej wysokości z oknami wychodzącemi na wązką uliczkę spuszczającą się ku Tybrowi. Słońce nie zaglądało tu nigdy, bo po drugiej stronie uliczki wznosiły się wysokie mury domów. Urządzenie tych pokojów pozostało nietknięte, zachowując wspaniałość i pompatyczną okazałość otaczającą dawnych książąt i wielkich dygnitarzy Kościoła. Lecz znać było na wszystkiem długoletnie zaniedbanie, ścienne obicia opadały szmatami, kurz stężałą warstwą pokrywał meble a jednakże w tem dobrowolnem zrzeczeniu się i zaniedbaniu, łatwo można było dostrzedz nieograniczoną, wyniosłą dumę i wolę, chcące powstrzymać bieg i przemiany czasu.
Piotr zauważył to natychmiast wszedłszy do pierwszego przedpokoju, przeznaczonego dla służby. Niegdyś, przy wejściu stali dwaj żandarmi z papiezkiego zaciągu i w pełnem umundurowaniu, strzegąc drzwi, przepuszczali tłumy cisnących się osób. Ciżbę dawnych sług, zastępował dzisiaj stary, do widma raczej podobny lokaj, ginący wśród pustki i melancholijnego półcienia zalegającego tę olbrzymią salę, w której zaraz na wstępie zwracał uwagę ołtarz czerwono opięty, pod baldachimem tejże barwy, z herbem Boccanerów, wyobrażającym smoka buchającego płomieniem, z dewizą Bocca nera Alma rossa. Tutaj się także znajdował czerwony kardynalski kapelusz poprzedniego kardynała, dwie czerwone, jedwabne poduszki i dwa staroświeckie parasole, bez których tej rangi kościelni dygnitarze nie wyjeżdżali ze swych pałaców. Wśród głębokości ciszy, zdawało się słyszeć szelest owadów toczących całą tę przeszłość tak dalece martwą, iż lada silniejszy podmuch na kurze obrastające ściany i sprzęty mógł wszystkiem zachwiać i w grobowe rozsypać pyły...
W drugim przedpokoju zasiadał niegdyś sekretarz kardynała. Była to komnata równie obszerna jak pierwsza, lecz więcej jeszcze pusta. Piotr przeszedł ją całą i dopiero w trzeciej sali, przeznaczonej na poczekalnię dostojniejszych gości, odnalazł don Vigilio.
Kardynał, zmuszony zmniejszyć swój dwór, ograniczał się na niezbędnej ilości potrzebnych sobie osób, zażądał więc, by don Vigilio pracował tuż w pobliżu niego, przy drzwiach wiodących do dawnej sali tronowej, w której obecnie zwykł był przyjmować odwiedzających. Przy niewielkim czarnym stole, uginającym się pod stosami papierów, siedział don Vigilio, jeszcze mizerniejszy i żółtszy, wśród ponurego otoczenia. Drżąc chorobliwie, pisał coś pochyliwszy głowę a posłyszawszy zbliżającego się Piotra, podniósł oczy, poznał go i szepnął tak cicho, iż głuchy dotychczasowy spokój prawie że nie został przerwany:
— Jego Eminencya jest chwilowo zajęty, proszę poczekać.
Rzekłszy to, zaczął pilnie przeglądać jakieś papiery, z widocznym zamiarem unikania rozmowy.
Piotr nie śmiał usiąść, więc dla zabicia czasu, zaczął się rozglądać dokoła komnaty. Była ona jeszcze w smutniejszym stanie zaniedbania od poprzednich dwóch komnat. Ścienne obicie z zielonego adamaszku strzępiło się jakby mchem porastającym wiekowe drzewo. Tylko sufit pozostał wspaniale piękny. W bogato rzeźbionem i złoconem obramowaniu z drzewa, biegł malowany fryz, tworzący ramę środkowego fresku, zajmującego całość sufitu a przedstawiającego Tryumf Amfitryty. Dzieło to było pędzla jednego z lepszych uczniów Rafaela. Podług starodawnego obyczaju, w tej poczekalnej komnacie, leżał kardynalski kapelusz na specyalnym stoliku, ponad którym wisiał wielki krucyfiks z hebanu i słoniowej kości.
Oczy Piotra przywykły już do panującego tutaj ponurego oświetlenia, ujrzał więc wiszący na ścianie portret kardynała, portret niedawno ukończony. Kardynał miał na nim strój uroczysty, to jest sutanę z czerwonej mory, rokiet koronkowy i wielki płaszcz po królewsku opadający z ramion. Ten siedemdziesięcioletni starzec w stroju księcia Kościoła pozostał zarazem księciem w doczesnem znaczeniu; dumną, wyniosłą miał postać, włosy srebrne latami, lecz gęste i spadające w puklach aż poniżej szyi. Była to twarz typowa możnowładczego rodu Boccanera, o wielkim nosie, szerokich ustach zarysowanych cienkiemi wargami, rysach ściągłych, poprzecinanych szerokiemi fałdami. Pod gęstemi czarnemi brwiami żarzyły się wielkie, ciemne oczy, pałające życiem i rozświetlające bladość oblicza. Brakowało mu tylko lazurowego wieńca na potężnych skroniach, by stać się podobnym do typowych postaci rzymskich cesarzy. W żyłach tego człowieka krążyć się zdawała krew Augustów, władców i pogromców świata.
Piotr znał całą życiową przeszłość kardynała. Wychowany w Kolegium szlacheckim, Pio Boccanera raz tylko wyjechał z Rzymu, wysłany do Paryża, jako ablegat doręczyć mający kapelusz kardynalski świeżo mianowanemu dygnitarzowi Kościoła. Był wtedy młodym człowiekiem a gdy powrócił do Rzymu, godności kościelne i urzędy spływały nań naturalnie, jako na członka znakomitego rodu. Święcenia otrzymał z rąk papieża Piusa IX, został następnie mianowany kanonikiem przy bazylice św. Piotra, przybocznym camerierem a później majordomem w Watykanie. Od roku 1874 był kardynałem a od lat czterech camerligiem. Mówiono, że tak Leon XIII, jak poprzednik jego Pius IX, umyślnie obdarzali go urzędami mogącemi stanowić przeszkodę do wyniesienia go na najwyższe stanowisko Kościoła. Bo jakkolwiek przy obiorze Leona XIII, conclavium pominęło tradycję, niedozwalającą camerlingowi pretendować do papiezkiego tronu, należało przypuszczać, iż podobne nadużycie nie mogło się powtórzyć dwukrotnie. Mówiono także, iż kardynał Boccanera żyje w skrytej wojnie i niechęci z teraźniejszym papieżem, w nielepszych pozostając stosunkach niegdyś z jego poprzednikiem. Kardynał prowadził politykę wrogą papieżom, potępiał ich postępowanie i wszystkiemu, co od nich pochodziło, stawiał zacięty opór. Opozycja ta wszakże była niemą na zewnątrz. Odosobniony nicością piastowanego urzędu, wyczekiwał śmierci papieża, by jako najwyższa władza w czasie bezkrólewia, na swój sposób załatwić mnóstwo spraw przed zwołaniem conclavium, mającem obrać nowego władcę. Nie marzył że on o możności dostania się na apostolską stolicę... czy surowe to czoło nie snuło zamiarów możności powtórzenia faktu zaszłego z camerlingiem Pecci, dzisiejszym Leonem XIII? Dlaczegóżby dla niego nie miano powtórnie zadać gwałtu starodawnemu obyczajowi?... Dumny rodową dumą, kardynał Boccanera musiał pragnąć najwyższej władzy w tym Rzymie, którego był księciem. Chełpił się, iż ukochał przeszłość a o teraźniejszości spraw ludzkich nic wiedzieć nie chce. Był szczerze i gorąco pobożnym, wiara jego była silna, niezachwiana, niedozwalająca przystępu najlżejszemu powątpiewaniu.
Rozmyślania Piotra przerwał jakiś szelest i szept przyciszonych słów. Don Vigilio, zbliżywszy się ku niemu, rzekł poufnie a zarazem dyskretnie:
— Może trzeba będzie czekać długo... niechaj pan przysiądzie, ale na taburecie.
Rzekłszy to, don Vigilio znów zaczął zapisywać żółty arkusz papieru drobnem swem pismem a Piotr machinalnie, przez posłuszeństwo usiadł na jednym z dębowych stołków ustawionych wzdłuż ściany, naprzeciwko portretu kardynała. Znów się zamyśliwszy, odtwarzał w swej głowie, jakim właściwie był przepych i zbytek otaczający dawnych kardynałów. Z powodu swej nominacyi, kardynał zwykle wyprawiał ucztę, oraz zabawy dla ludu; niektóre z podobnych uroczystości dotychczas pozostały pamiętne i są wymieniana dzięki niezwykłej swej świetności. Przez całe trzy dni podwoje salonów nowego dygnitarza były otwarte i przystępne dla każdego a stojący przy drzwiach lokaje podawali sobie nazwy przybywających, głośno je powtarzając z komnaty do komnaty. Świeżo mianowany książę Kościoła przyjmował w ten sposób patrycyuszów, mieszczan, lud, Rzym cały, składający mu cześć poddańczą, jak potężnemu monarsze. Dwór niektórych kardynałów składał się z pięciuset ludzi różnego znaczenia a przyjęty ceremoniał był równie zawiły i pompatyczny, jak na dworach królewskich. Nawet przed niedawnemi laty, przed rokiem 1870, kardynał pochodzący z książęcego rodu, miał prawo używania na uroczystych występach pocztu złożonego z czterech pojazdów zaprzężonych w czarne konie. Przed powozami szło czterech hajduków przybranych w herbową barwę książęcą, nieśli oni kardynalski kapelusz, paradną czerwoną poduszkę i parasole tegoż koloru. W powozach jechali: sekretarz w fioletowym jedwabnym płaszczu, kodytaryusz przybrany w wełniany, fioletowy płaszcz zwany croccia o szerokich, jedwabnych wyłogach, wreszcie z konieczności towarzyszył kardynałowi dworzanin, szlachcic rodem, przybrany w strój używany za panowania Henryka II, a w rękach pokrytych rękawicami trzymał zwykły, do codziennego użytku służący kapelusz kardynalski. Prócz tego uszczuplony dwór kardynała składali: urzędnik trudniący się sprawami różnych kongregacyj, sekretarz wyłączny do pisania listów, kapelan, marszałek; kamerdyner, nielicząc całego zastępu służby jak: kucharze, stangreci, chłopcy stajenni; ciżba ta zaludniała pałac wrący wtedy życiem. Piotr, wywołując myślą całą tę dwornię, napełniał nią puste dziś komnaty, głuche i ciche poczekalnie wiodące do sali tronowej. Uwijali się po nich lokaje w niebieskiej liberyi bramowanej taśmami o misternie haftowanych herbach książęcego rodu Boccanera a pomiędzy domową służbą roiły się postacie przeróżnego stopnia księży, opatów i w jedwabnych płaszczach sunących się wysokich dygnitarzy Kościoła. Z natężeniem wpatrując się w wywoływane obrazy przeszłości, Piotr doznawał złudzenia, iż słyszy gwar i że jaśniej jest teraz w wysokich, ponurych komnatach, które tylko sufity zachowały w całości dawnego piękna.
Dziś, to jest z chwilą zajęcia Rzymu przez wojska królewskie, wszystko się zmieniło w otoczeniu dostojników Kościoła. Przepych ich prysł wraz z bogactwem. Zrujnowane patrycyuszowskie rodziny poszukiwały dla swych synów zyskowniejszych urzędów i odradzały im zaciąganie się w służbę Kościoła. Mało płatne i nieprzynoszące zbytniej sławy urzędy kościelne, stały się łupem mieszczaństwa, żądnego zastąpić dawniejszą szlachtę. Kardynał Boccanera, jedyny autentyczny książę noszący purpurę, miał zaledwie trzydzieści tysięcy franków na całe utrzymanie wymagające pewnego decorum. Dwadzieścia dwa tysiące wpływało mu do kasy jako kardynalska pensya a osiem przynosiło mu załatwianie innych, drobniejszych urzędów. Dochody te nie mogły mu wystarczyć na utrzymanie, dopełniała je więc donna Serafina z resztek ojcowizny, której okruchów zrzekł się niegdyś kardynał na rzecz brata swego i dwóch sióstr swoich.
Donna Serafina i Benedetta prowadziły dom oddzielny, żyły na uboczu, swoje własne mając gospodarstwo, swoją kuchnię i służbę. Przy kardynale mieszkał tylko jego siostrzeniec, książę Dario Boccanera; przyjęć i obiadów kardynał nie wydawał nigdy. Największy wydatek stanowiły konie, kardynał bowiem był zobowiązany wysokością urzędu do posiadania karety i pary koni, etykieta watykańska wzbrania kardynałom pieszo chodzić po Rzymie. Stangretem był stary, przywiązany sługa, który postanowił nie brać nikogo do pomocy, sam więc oczyszczał karetę i sam doglądał pary starych, ociężałych koni. Lokajów było dwóch, ojciec i syn, ten ostatni urodził się w pałacu. Żona kucharza była pomywaczką. Zmniejszenie dworu widocznem zwłaszcza było w komnatach poprzedzających salę tronową. Zamiast kilkunastu dawnych urzędników, kardynał miał tylko dwóch. Don Vigilio był sekretarzem a zarazem marszałkiem dworu a kolega jego, ksiądz Paparelli zastępował miejsce kodytaryusza i kamerdynera. W komnatach więc rojących się niegdyś tłumem dworzan i służby, przesuwały się dziś dwie tylko postacie przybrane w skromne sutany. Chodzili oni po tem pustkowiu jak dwa cienie, stąpając cicho, mówiąc cicho, jakby przez poszanowanie dla tego grobowca przeszłości.
Po bliższem zastanowieniu, Piotr zrozumiał wyniosłą dumę na osobności żyjącego kardynała. Zamknął się w pałacu grożącym ruiną i, wiedząc, że nie może podnieść i podtrzymać rodowego znaczenia przodków, dozwalał czasowi, by kruszył i niszczył rozsypujące się gniazdo rodzinne. Pałac wzniesiony był w szesnastym wieku i dla potrzeb owoczesnych, dla książęcego licznego dworu i bogatych dochodów, dziś, opuszczone, wyludnione mury chyliły się do upadku, grożąc ostatniemu panu swemu zasypaniem i osunięciem mu się na głowę. Kardynał to widział lecz nie miał dostatecznych środków, by sprowadzić robotników dla poczynienia chociażby najkonieczniejszej naprawy. Wreszcie, nie miał nawet ochoty uczynić tego. Czuł, iż wszystko się zmienia, że religia przestaje być najpotężniejszą królową. Świat się odmienił i szukał dróg nowych, nie napotykając ku nim właściwego kierunku. Do nieznanych wrót dążyła dzisiejsza społeczność okrywając pośmiewiskiem i wzgardą wszystkie dawne świętości. Niechajże więc resztki przeszłości przepadają co rychlej a ostatni tej przeszłości przedstawiciele niechaj się ratują ucieczką zpod dawnych znaków, lub niechaj padają żywcem zagrzebani pod walącą się w gruzy dawną wielkością i sławą. Bohaterską jest śmierć taka! Bohaterstwem jest umrzeć, trzymając swój sztandar wysoko, z wiernością go broniąc i z wiarą mu służąc aż do kresu swych chwil ostatnich, lecz jakże bolesną jest podobna odwaga, ileż najsroższego cierpienia sprawia widok powolnego konania swojego Boga! Na dumnej, wyniosłej, bólem hartownej twarzy kardynała Boccanera, Piotr widział to wszystko a wpatrując się w jego portret, nabierał przekonania, iż jest on człowiekiem zdolnym do tego bohaterstwa, do tej śmierci zadanej przez walące się mury staroświeckiego gmachu społecznego. Wolał on zginąć, aniżeli ustąpić, aniżeli zmienić chociażby jedną jego cegiełkę...
Z zamyślenia swego Piotr został wyrwany przyciszonem stąpaniem. Ktoś szedł drobnemi krokami, szeleszcząc jak mysz spłoszona. Odwróciwszy głowę, Piotr ujrzał tłustego, przysadzistego księdza, podobnego do starej przebranej kobiety. Mógł mieć lat około czterdziestu, lecz twarz miał nalaną i pokrytą krzyżującemi się zmarszczkami. Był to ksiądz Paparelli, kodytaryusz Jego Eminencyi. Zatrzymał się przed Piotrem, bo z urzędu był wprowadzieielem gości i już miał mu zadać pytanie, gdy don Vigilio uprzedził go, mówiąc:
— Ksiądz Piotr Fromont... Jego Eminencya raczy go dziś przyjąć... Lecz trzeba chwilę poczekać...
Ksiądz Paparelli, nic nie rzekłszy, potoczył się ku drzwiom środkowego salonu, w którym zazwyczaj przebywał.
Uczynił on niemiłe wrażenie na Piotrze, któremu niepodobała się ta twarz starej dewotki, pożółkłej w panieństwie i przedwcześnie zgrzybiałej w surowości praktyk religijnych. Widząc, że don Vigilio przestał pisać i z pochyloną głową przeciągał rozpalone chorobą ręce, Piotr zapytał go, jakim człowiekiem jest ksiądz Paparelli? Okazało się, iż był człowiekiem najżarliwszej wiary i pobożności, pozostawał na służbie u Jego Eminencyi przez zamiłowanie skromności urzędów. Nagrodą jego poświęcenia było zaufanie jakiem obdarzał go kardynał, niejednokrotnie stosując się do jego zdania. Don Vigilio mówił to z ironią i skrytą goryczą, zatrzymując się, by badawczo spojrzeć na Piotra a nabierając przekonania, iż ten świeżo przybyły cudzoziemiec nie może należeć do żadnej tutejszej bandy, stawał się mniej oględnym i wyspowiadał się z nieznaną sobie samemu szczerością. Wyzwoliwszy się chwilowo z chorobliwego niedowierzania, mówił:
— Tak, tak, bywam często przeciążony pracą i to ciężką pracą... Jego Eminencya należy do kilku kongregacyj: Świętego-Oficyum, Indeksu Konsystoryum. Wszystkie papiery ztamtąd nadsyłane ja muszę przeglądać, utrzymywać i załatwiać wynikające z tego sprawy. Wszystko to w moich rękach jest złożone i na mnie spoczywa. Każdą sprawę muszę rozpatrzyć, zrobić stosowne o niej sprawozdanie, słowem przeżuć całą robotę. Prócz tego muszę załatwiać liczną korespondencyę Jego Eminencyi. Lecz na szczęście kardynał jest świętym człowiekiem, niewdającym się w żadne intrygi ani koterye, więc mogę żyć przy nim spokojnie i zupełnie na uboczu.
Piotr słuchał tych szczegółów z wielkiem zajęciem, pozwalało mu to bowiem na utworzenie sobie prawdziwego pojęcia o sposobie życia wielkiego dostojnika Kościoła, o czem krążyły ledendy niemające żadnej rzeczywistej podstawy. Dowiedział się, że kardynał latem i zimą wstaje o godzinie szóstej zrana. Mszę odprawiał w maleńkiej kapliczce tuż obok swego pokoju. Była ona pusta; prócz drewnianego, malowanego ołtarza, nie było w niej żadnego sprzętu i nikt nigdy tam nie był dopuszczony. Prywatne mieszkanie kardynała składało się z sypialni, stołowego pokoju i gabinetu; w którym przesiadywał najchętniej. Wszystkie te pokoje były niezmiernie skromne, szczupłe. Zajmowały one miejsce sali, którą przerobiono na mieszkanko dzisiejsze, przegrodziwszy ją lekkiemi przepierzeniami. Kardynał żył nieledwie jak pustelnik, prawie nic nie wydając na swe utrzymanie. O godzinie ósmej z rana wypijał filiżankę zimnego mleka i wyjeżdżał z domu, by brać udział w sesyach kongregacyjnych, lub też przyjmował u siebie osoby pragnące go widzieć. Obiad jadł o godzinie pierwszej. Następowała potem siesta trwająca do godziny czwartej a latem nawet do piątej. Siestę obchodził z całą skrupulatnością prawego mieszkańca Rzymu. Nikt wtedy nie byłby się odważył zastukać do jego pokoju. Jeżeli pogoda była piękna, kardynał, przebudziwszy się, wyjeżdżał na spacer, zwykle w stronę via Appia, zkąd wracał o zachodzie słońca, gdy dzwoniono na Anioł Pański. Od godziny siódmej do dziewiątej przyjmował nielicznych gości, zjadłszy zaś wieczerzę, zamykał się u siebie, pracując wtedy sam i kładąc się spać o niejednej porze.
Kardynałowie odwiedzają papieża dwa lub trzy razy miesięcznie w dni oznaczone. Otóż powszechnie zauważono, iż kardynał Boccanera przeszło od roku nie był wezwany do pałacu Watykańskiego. Ta widoczna niełaska dawała pole do przeróżnych domysłów, lecz mówiono o tem ostrożnie i w wielkiej tajemnicy.
— Jego Eminencya ma usposobienie gwałtowne i surowe — mówił dalej don Vigilio, dłużej nie opierając się rozbudzonej chętce do szerszej pogadanki. — Lecz jakaż nagła następuje zmiana w twarzy Jego Eminencyi, gdy contessina przybiegnie, by uściskać swego wuja... Jego Eminencya niezmiernie kocha swoją siostrzenicę... I niechaj pan wie, że jej tylko pan zawdzięcza dzisiejszą audyencyę...
Lecz rozmowa została przerwaną z powodu głosu dolatującego z sąsiedniej komnaty. W tejże prawie chwili don Vigilio powstał i złożył głęboki ukłon przed gościem wprowadzonym przez księdza Paparelli. Był to otyły człowiek w czarnej sutanie o czerwonym pasie, na głowie miał czarny kapelusz z torsadą czerwoną przeplataną złotem. Ksiądz Paparelli nie przestawał kłaniać się z uniżonością nowo przybyłemu a don Vigilio, dając znak Piotrowi, by też powstał, zdążył szepnąć:
— Kardynał Sanguinetti, prefekt kongregacyi Indeksu.
Ksiądz Paparelii z twarzą rozjaśnioną uszczęśliwionym uśmiechem, ze spojrzeniem wyrażającem zachwyt, obiegał ze wszystkich stron gościa, a drepcząc przyśpieszonemi krokami i kłaniając się bezustannie, mówił z przejęciem:
— Wasza Eminencya, reverendissime, jest oczekiwana... Otrzymałem rozkaz wprowadzenia Jej natychmiast... Obecnie jest tam Jego Emineneya wielki Penitencyaryusz.
Sanguinetti, głośno stąpając, rzekł z wybuchem szorstkości, jakby skarżąc się przed kimś zaufanym:
— Trudna rada, nie mogłem wcześniej... zawsze mnie oblega ciżba nudziarzy! Nie można się od tego opędzić! Lecz wreszcie się wyrwałem i oto mnie macie!
Sanguinetti miał lat około sześdziesięciu, barczysty był, otyły, z twarzą okrągłą i czerwoną, miał olbrzymi nos, usta grube, oczy żywe i w bezustannym ruchu. Zwracał uwagę młodzieńczością ruchów i ciągłą giestykulacyą. Włosy miał czarne, zaledwie przesiane siwizną, zaczesywał je starannie, sprowadzając część pukli na podłysiałe skronie. Urodził się w Viterbo, ukończył tam gimnazyum seminaryjne a następnie w Rzymie wstąpił do uniwersytetu gregoryańskiego. Wyświęcony na księdza, szybko szedł naprzód, zdobywając stopnie jeden za drugim, dzięki giętkości swego umysłu. Był sekretarzem nuncyatury w Lizbonie, następnie tytularnym biskupem Tebańskim, jeździł w drażliwej misyi do Brazylii a za powrotem otrzymał nominacyę na nuncyusza w Brukselli; tę samą godność piastował później w Wiedniu, wreszcie, prócz arcybiskupstwa podmiejskiego we Frascati, otrzymał purpurę kardynalską. Wprawny w prowadzanie spraw najtrudniejszych, i jako bywalec obeznany ze wszystkiemi dworami europejskiemi, wzbudzał postrach ogólny. Zarzucano mu zbyt jawną nienasyconość ambicyi, oraz skłonność do intryg. Opinie jego ulegały częstej zmianie. Obecnie był zawziętym przeciwnikiem rządu włoskiego, domagał się zwrócenia Rzymu papieżowi a przed niedawnym czasem starał się zbliżyć do Kwirynału i pozyskać względy króla. Owładnięty żądzą zostania papieżem, przerzucał się z jednego obozu do drugiego, uganiał się za zjednaniem sobie wpływowych zwolenników a pozyskawszy ich, odwracał się od nich bez widocznej przyczyny. Już dwukrotnie pogniewał się z Leonem XIII i dwukrotnie go przeprosił, obiecując poprawę i posłuszeństwo. Postępowaniem swojem sprawił, iż był uważany za jawnego kandydata do tronu papiezkiego, lecz usiłowania jego w tym kierunku czynione bezużytecznie zużywały go przedwcześnie. Podejmował zbyt wiele spraw naraz i poruszał zbyt wielu ludzi.
Na razie Piotr widział w nim tylko prefekta kongregacyi Indeksu i doznawał bicia serca na myśl, iż od tego człowieka, którego teraz miał przed sobą, zależy los napisanej przez niego książki. Gdy Sanguinetti znikł, wprowadzony do sali tronowej i gdy ksiądz Paparelli powrócił do zajmowanego przez siebie miejsca w sąsiedniej komnacie, Piotr, nie mogąc dłużej wytrzymać, zapytał sekretarza:
— Czy kardynał Sanguinetti, pozostaje w przyjacielskich stosunkach z kardynałem Boccanera?
Don Vigilio uśmiechnął się ironicznie i, nie panując nad sobą, rzekł z połyskującemi oczyma:
— O nie... nie są w przyjacielskich stosunkach!... Widują się gdy muszą, gdy tego wymagają jakieś sprawy ważniejsze.
Don Vigilio objaśnił, iż kardynał Boccanera wzbudza poszanowanie zupełnie wyjątkowe, z powodu znakomitości swego rodu i dzięki temu inni kardynałowie chętnie zbierają się u niego, zwłaszcza, gdy jak dzisiaj, wypadnie im naradzić się nad jaką wyjątkową i ważną sprawą, niecierpiącą zwłoki i odroczenia aż do zwykłej sesyi. Dodał przytem, że Sanguinetti, był synem skromnego i ubogiego doktora z Viterbo.
— Nie, nie, bynajmniej nie są przyjaciołmi — powtórzył raz jeszcze don Vigilio — nic ich z sobą nie łączy. Inne mają zapatrywania, inne usposobienia a w takich warunkach o przyjaźni nie może być mowy. Zwłaszcza, gdy się sobie wzajem przeszkadza!
Te ostatnie słowa wyrzekł tajemniczo, jakby sam do siebie a zgryźliwy uśmiech okolił mu usta. Piotr tego nie zauważył, albowiem pochłaniała go myśl czysto osobista. Spytał więc:
— A może zebrali się dzisiaj dla narady w sprawie jakiej książki zagrożonej Indeksem?...
Don Vigilio najniezawodniej wiedział o czem kardynałowie mówią z sobą w tej chwili, lecz ograniczył się na zrobieniu uwagi, iż w podobnej okoliczności posiedzenie miałoby miejsce u prefekta kongregacyi Indeku. Piotr, zniecierpliwiony tem nieco, uległ żywości swego usposobienia i postawił pytanie wprost dotyczące najważniejszej swej sprawy:
— Pan zapewne zna przyczynę mojego przybycia do Rzymu... i wie pan o książce przezemnie napisanej?... Ponieważ kardynał Boccanera należy do kongregacyi Indeksu, musi pan być obeznany ze sprawami wchodzącemi w zakres działalności tejże kongregacyi. Otóż, czy nie mógłbyś mi pan wskazać, jak mam postępować?... Zupełnie jestem nieświadomy a tak gorąco pragnę załatwić moją sprawę jaknajpomyślniej i jaknajprędzej!
Słowa Piotra rozbudziły uśpioną chwilowo podejrzliwość sekretarza. Zaniepokoił się, zaczął coś jąkać niezrozumiale, wreszcie powiedział, że jeszcze nie miał w ręku papierów odnoszących się do owej książki. Mówiąc to, był szczery, bo rzeczywiście tak było.
— Zaręczam panu, że nic o tem nie wiem. Nic nam jeszcze nie nadesłano. Nic a nic nie wiem...
Piotr chciał mu stawić jakieś nowe pytanie, lecz don Vigilio, rzekłszy, iż musi powrócić do swojej roboty, spojrzał z ukosa na drzwi wychodzące do komnaty, w której zasiadał ksiądz Paparelli, żałując w duchu, że za wiele mówił i nadto był otwarty. Skurczył się więc po za swoim stołem, pragnąc się zmniejszyć i stać się niewidzialnym w swoim kącie, kącie bardzo ciemnym wśród ponurej sali.
Piotr, pozostawiony sam sobie, znów się zamyślił a wątkiem jego myśli były te wszystkie rzeczy nieznane, jakie tu napotykał. Przepełniał go smutek nad drobiazgowością rzeczy, które widział. Znów upływały długie chwile wyczekiwania. Była już godzina blizko jedenasta. Naraz posłyszał jakiś ruch i głosy. Był to kardynał Sanguinetti wychodzący po odbytej naradzie. Towarzyszył mu inny kardynał, wysoki, chudy o ascetycznej twarzy. Piotr wstał i nizko się ukłonił, lecz kardynałowie nie zwrócili nawet uwagi na tego młodego, nieznanego księdza. Rozmawiali głośno, swobodnie.
— Tak, wiatr się zmniejszył, będzie dziś większy upał niż wczoraj.
— Zapewne jutro będziemy mieli siroco.
Nastąpiła cisza, wśród której zaledwie od czasu do czasu zlekka skrzypnęło pióro don Vigilio, piszącego coś na żółtawym, sztywnym papierze. Naraz odezwał się głos dzwonka. Natychmiast ksiądz Paparelli wybiegł z przyległej komnaty i szybko zniknął po za drzwiami sali tronowej; za chwilę wrócił i, kiwnąwszy na Piotra, zaanonsował go:
— Ksiądz Piotr Fromont.
Sala tronowa była wielka, lecz równie zaniedbana, zrujnowana jak trzy poprzednie komnaty. Od wspaniale rzeźbionego i złoconego sufitu, spuszczało się drogocenne obicie z czerwonej brokateli przetykanej palmami, lecz obicie to popękane w pręgi, wyglądało jak postrzępione łachmany. Niegdyś porobiono reparacye w bogatej materyi, lecz dziś spłowiała właśnie w tych miejscach, morując się ukośnie. Najciekawszy sprzęt tej sali stanowił fotel wybity czerwoną, jedwabną materyą, był to tron, na którym zasiadał papież, gdy przyjechał z odwiedzinami. Po nad tronem był czerwony baldachim, czerwony jak fotel, nad nim zaś był zawieszony portret papieża obecnie panującego. Stosownie do przepisów, fotel był odwrócony przodem do ściany, na znak, iż nikt inny, prócz papieża, nie powinien na nim zasiadać. Ogromna ta sala była umeblowana zrzadka rozstawionemi kanapami, fotelami i krzesłami. Znajdował się tu także wspaniale piękny stół o złoconej podstawie i mozajkowej płycie, przedstawiającej porwanie Europy. Pochodził on z epoki Ludwika XV.
Lecz Piotr, wszedłszy, widział tylko postać kardynała Boccanera. Stał on przy innym wielkim stole służącym za biurko. W czarnej, skromnej sutanie o czerwonych wypustkach, wydał się Piotrowi o wiele jeszcze dumniejszym niż na portrecie przedstawiającym go w uroczystym stroju. Był to ten sam człowiek, lecz w naturze jeszcze był wynioślejszy. Siwe pukle włosów tak samo opadały na ramiona i takież poorane bruzdy przecinały twarz o ściągłych rysach. Nos miał wielki i wązko rysujące się usta a płomienne oczy rozświetlały bladość oblicza. Lecz portret nie oddawał bijącej mu z wyrazu twarzy głębokości przekonań. Kardynał mówić się zdawał, że wie gdzie jest prawda wszechrzeczy a energiczne spojrzenie świadczyło, że wiarę tę zachowa na zawsze.
Kardynał stał, nie ruszając się z miejsca i przenikliwie się wpatrując w idącego ku niemu Piotra. Ten, znając zwyczaje ceremoniału, przyklęknął i pocałował pierścień o wielkim szmaragdzie, połyskujący na palcu kardynała, który podniósł natychmiast klęczącego, mówiąc:
— Witam cię, mój synu, witam w moim domu... Moja siostrzenica mówiła mi o tobie z taką sympatyą, że rad jestem, widząc cię u siebie...
Siadłszy przy stole, patrzał na Piotra, ale jeszcze nie dawał mu pozwolenia na przyniesienie sobie krzesła. Oglądał nowo przybyłego, mówiąc doń powoli i uprzejmie:
— Wczoraj rano przyjechałeś... i zapewne jesteś bardzo zmęczony?...
— Wasza Eminencya jest zbyt łaskawa... Tak, przyjechałem rozbity, lecz głównie z nadmiaru wzruszenia. Ta podróż a raczej cel tej podróży tak wielką ma dla mnie doniosłość...
Ale kardynał nie chciał zaraz przystępować do ważnej tej kwestyi.
— Tak... odległość pomiędzy Rzymem a Paryżem jest wielka. Dziś można ją przebyć znacznie szybciej... za dawnych czasów, podróż ta była niezmiernie uciążliwą i długą.
Kardynał mówił coraz wolniej, jakby szukając w dawnych wspomnieniach.
— Raz tylko byłem w Paryżu, mniej więcej przed laty piędziesięciu... i bawiłem tam zaledwie tydzień... Paryż... tak, jest to wielkie miasto, piękne i bardzo ruchliwe... ulice roją się od ludzi... paryżanie są bardzo uprzejmi i grzeczni, a naród francuzki dokonał wielu wspaniałych czynów. Nawet teraz... gdy tak smutną przebywamy epokę, trudno zapomnieć, iż Francya zwała się najstarszą córą Kościoła... Od czasów tej jedynej w mojem życiu podróży, nie wyjeżdżałem z Rzymu...
Spokojnym ruchem ręki dopełnił znaczenia słów ostatnich. Był to ruch najwyższego zniechęcenia. Po cóż zwiedzać cudzoziemskie kraje coraz głębiej pogrążone w zwątpieniu i buncie?... Rzym starczył mu za wszystko, Rzym rządzący światem, wieczysta jego stolica, miasto święte, któremu jest przeznaczone królować po nad ziemią i ludźmi.
Piotr, milcząc, podziwiał głębokość wiary tego potomka rycerskiego rodu, który nie przestawał być księciem w ubogiej swej sutanie. Pięknym i majestatycznym mu się wydał tą miłością dla Rzymu i dumnem roszczeniem praw jego nad światem. Lecz to lekceważenie i pomijanie wszystkiego, co nie jest Rzymem, przeraziło nieco Piotra. Kardynał nie chciał wiedzieć o zachodzących odmianach pojęć i dążności, ograniczając się do uważania państw cudzoziemskich za hołdownicze narody.
Nastąpiła chwila milczenia, Piotr, pełen myśli o swej sprawie, postanowił zwrócić rozmowę w tym kierunku. Rozpoczął więc od złożenia kardynałowi należnej czci:
— Przed rozpoczęciem jakichkolwiek kroków, zapragnąłem złożyć moje uszanowanie u stóp waszej Eminencyi, polecając się opiece i łasce, o którą śmiem upraszać. Mam nadzieję, że wasza Eminencya nie odmówi mi swej rady i zechce mną pokierować właściwie.
Kardynał teraz dopiero wskazał ręką na krzesło, co było zarazem znakiem przyzwolenia na dłuższą rozmowę.
— Zapewne, że nie odmówię ci, mój synu, rady, o którą prosisz. Niewolno mi jej odmawiać żadnemu chrześcianinowi żądnemu pracowania dla ogólnego dobra. Lecz mylisz się, mój synu, jeżeli przypuszczasz, że posiadam jakiekolwiek wpływy. Nie posiadam żadnych. Pędzę życie odosobnione i nie mogę a zarazem nie chcę o nie prosić... Ale pomimo to możemy trochę z sobą porozmawiać...
Odtrącając wszelką przebiegłość, jako niegodną swej wielkiej prawości, kardynał przystąpił wprost do kwestyi z niespodziewaną przez Piotra szczerością:
— Napisałeś, mój synu, książkę, zdaje mi się pod tytułem „Nowy Rzym“... i przyjechałeś jej bronić, została ona bowiem zaskarżoną przed kongregacyą Indeksu... Nie czytałem jeszcze tej książki. Rozumiesz, że nie mam dość czasu, by wszystko czytać... I tak muszę czytać mnóstwo dzieł nadesłanych mi przez kongregacyę Indeksu; do której należę dopiero od roku, wyznaję, że częstokroć muszę się zadawalniać przeczytaniem tylko raportu zredagowanego przez mojego sekretarza... Ale twoją książkę przeczytała Benedetta, moja siostrzenica, i mówiła mi, że ją książka ta bardzo zajęła, zaciekawiła, chociaż początkowo była nią tylko zdziwiona... a potem dopiero wzruszona... Otóż obiecuję ci, że książkę twoją przerzucę, zatrzymując się na rozdziałach uważanych za szkodliwe.
Piotr pochwycił sposobność bronienia swej książki. Zdawało mu się, iż powinien ją osłonić opieką osób interesujących się nią we Francyi.
— Nie zdołam wyrazić — rzekł — jak dalece byłem przerażony i oszołomiony, gdy otrzymałem wiadomość o grożącem napisanemu przezemnie dziełu niebezpieczeństwie... Polegałem bowiem na zdaniu wice-hrabiego Filiberta de la Choue, który niejednokrotnie głośno mówił, iż książka ta przynieść może Stolicy apostolskiej większą korzyść, aniżeli najwaleczniejsza armia...
— De la Choue, de la Choue — powtarzał kardynał, wydąwszy usta z dobrotliwem lekceważeniem — wiem, że de la Choue uważa siebie za bardzo dobrego katolika... Jest on skoligacony z nami... i gdy u nas zamieszkuje, przyjechawszy do Rzymu, chętnie go widuję... i lubię z nim rozmawiać, z wyjątkiem kilku kwestyj, pod względem których nigdy się nie porozumiemy. Lecz katolicyzm tego poczciwego de la Choue jest tylko literacką egzaltacyą, mieszaniną nieokreślonego socyalizmu, niedowarzonych roszczeń demokracyi, mrzonek o korporacyach, stowarzyszeniach... Tak, tak... to nazwać można tylko literaturą!
Słowo to zastanowiło Piotra i uczuł się niem osobiście dotknięty. Wyrzeczone zostało z pogardliwą ironią. Więc czemprędzej wymienił drugiego swego opiekuna, sądząc, że jego znaczenie będzie wielkiej i niezachwianej wagi.
— Jego Eminencja kardynał Bergeret raczył wydać sąd pochlebny o mojej książce. Zyskała ona jaknajłaskawszy jego wyrok.
Twarz kardynała Boccanera raptownie się zmieniła. Dotychczasowa łagodna ironia i pobłażliwość dla czegoś, co uważał za dziecinną igraszkę niemającą żadnej doniosłości, ustąpiła miejsca gniewnemu, surowemu wyrazowi twarzy. Oczy mu zabłysły i pociemniały. Gotów był do walki. Wszakże, hamując się, rzekł powoli:
— Wiem, że kardynał Bergeret uważany jest we Francyi za męża wielkiej świątobliwości... Lecz w Rzymie bardzo niewiele o nim wiemy... Osobiście widziałem go raz jeden, gdy przybył tutaj z powodu swej nominacyi... I nie pozwoliłbym sobie na wypowiadanie o nim zdania, gdyby mnie nie był mocno zasmucił wszystkiem, co pisze... wogóle cała jego działalność zaniepokoiła mnie jako duszę wierzącą... Na nieszczęście nie ja jeden taki sąd o nim wydaję... Wszyscy członkowie świętego kolegium są tego zdania... Nikt nie przyznaje mu racyi... nikt go nie pochwala.
Zatrzymał się a po chwili rzekł stanowczo:
— Kardynał Bergeret jest rewolucyonistą!...
Tym razem Piotr oniemiał z nadmiaru zdziwienia. Boże wielki! Ten łagodny pasterz dusz o niewyczerpanem miłosierdziu był uważany za rewolucyonistę! Ten niezmąconej dobroci prałat marzący o powrocie Jezusa na ziemię, by przywróconem zostało panowanie miłości bratniej i sprawiedliwości pomiędzy ludźmi! A zatem słowa niewszędzie mają jednakowe znaczenie?... Jakąż religię wyznawano tutaj, jeżeli religia miłości ku maluczkim i nieszczęśliwym uważaną była za godną potępienia i zwała się buntem?...
Piotr, na razie dobrze nie rozumiejąc, czuł, że nie należy przeczyć, co wreszcie byłoby bezużytecznem. Zapragnął więc mówić o swojej książce, by ją uniewinnić wytłómaczeniem jej założenia. Lecz zaledwie powiedział kilka słów, kardynał mu przerwał:
— Daj pokój, mój synu... Rozmowa o tem zabrałaby zbyt wiele czasu. Sam przeczytam ustępy potrzebne... Powiem ci tylko regułę, od której nikt, absolutnie nikt nie powinien się uchylać: każda książka dotykająca rzeczy wiary jest szkodliwa. Czy książka, którą napisałeś, tchnie najwyższem poszanowaniem dogmatu?...
— Tak przypuszczam, ręcząc zarazem, że pisząc moje dzieło nie miałem zamiaru przeczenia rzeczom wiary.
— Jeżeli tak jest rzeczywiście, to mógłbym stanąć po twojej stronie... Jeżeli zaś jest przeciwnie, to wierzaj, że najlepiej zrobisz, niszcząc swoje dzieło, odwołując je przed zapadnięciem wyroku kongregacyi Indeksu, wyroku, który cię zmusi do tego. Ktokolwiek stanie się przyczyną skandalu, powinien ponieść należną karę, uczynić pokutę i wyrwać z siebie zło siejące zgorszenie. Najważniejszym obowiązkiem księdza jest bezbrzeżna pokora i posłuszeństwo, oraz całkowite zrzeczenie się samego siebie na rzecz woli wszechpotężnego Kościoła. Pocóż pisać książki?... Ksiądz nie powinien się dopuszczać podobnej zdrożności, jest bowiem sama przez się buntem... chęć wyrażenia swojego zdania; po co... nie jest że to co innego, jak pokuszenie... dyabeł podsuwa pióro dla zatraty duszy piszącego. Nie godzi się zatracać duszę dla zadośćuczynienia podszeptom pychy, zdradzieckiemu rozumowaniu... Twoja książka, mój synu, jest tylko literaturą... niczem innem jak literaturą!
Znów wyrazu tego kardynał użył w pogardliwem znaczeniu. Położył nawet nacisk tak dobitny, iż Piotr osłabł na sercu i napisane przez siebie dzieło uważał teraz za rzecz małej doniosłości. Czemże było jego apostolstwo wobec wiary tego księcia sięgającego wyżyn świętości! Piotr, oczu nie mogąc oderwać od wspaniałej postaci kardynała, podziwiał go a zarazem lękał się ogromu jego katolickiej doskonałości.
— Mój synu, niema jak wiara, wiara zupełna, bezgraniczna. Ona jedna obdarza nas szczęściem pochodzącem z samej jej istoty. Jakaż błogość jest naszym udziałem, gdy z należną czcią i pokorą chylimy czoła przed wielkością tajemnic, nie szukając i nie dociekając ich znaczenia, pewni, iż wraz z ich uznaniem posiadać będziemy słowo prawdy ostatecznej. Czyż może być wyższe intelektualne zadowolenie nad radość spływającą na nas z tego boskiego podboju i zawładnięcia naszym rozumem, wypełnionym bojaźnią gniewu bożego i niezdolnym niczego innego pożądać, nad łaskę swego Stwórcy! Człowiek, który wszystkiego co nieznane nie tłómaczy sobie bożem zrządzeniem, nigdy nie zazna zupełności spokoju. W Bogu spoczywa prawda i sprawiedliwość najwyższa i tylko tą ufnością świat okupić może zaznanie doczesnej szczęśliwości. Niewierzący w to staje się łupem szarpiących go zwątpień. Wiara, tylko wiara zbawia nas, kojąc i zaspakajając niepewności nasze!
Piotr słuchał w niemem podziwieniu ogromu wiary tego człowieka. W Lourdes widział tylko tłum kornie się garnący ku obietnicy uzdrowienia dolegliwości ciała i pocieszenia trosk duszy. Lecz teraz miał przed sobą intelektualnie wierzącego człowieka, rozum potrzebujący oparcia się na prawdzie i znajdujący ją w rozkoszy zrzeczenia się wątpliwości. Nigdy jeszcze nie słyszał tak silnie wyrażonej radości życia w posłuszeństwie wiary bez troski o jutro śmierci. Wiedział, że kardynał Boccanera miał burzliwą młodość, gorzała w nim wówczas na zewnątrz ognista krew przodków. Jakąż przemianę wywarła nań wiara, otaczając go majestatem spokoju! Duma tylko pozostała w nim żywotną.
Zapadłe milczenie przerwał wreszcie Piotr, odważywszy się łagodnie powiedzieć:
— Jednakże, chociaż wiara pozostaje niewzruszoną treścią rzeczy, formy jej ulegają przemianom... Z godziny na godzinę wszystko ulega ewolucyom i świat się odmienia...
— Nieprawda! — z mocą zawołał kardynał. — Świat się nie odmienia, bo odmienić się nie może. Jest i pozostanie na zawsze takim, jakim był w dniu swego stworzenia. Tylko zbuntowane jednostki ludzkie szarpią się i wybiegają na manowce, słabszych pociągając i gubiąc wraz z sobą... Szaleńców tych powstrzymywać jest naszem zadaniem... Wyrywających się ku nim nawracać na właściwą drogę — powinno być nieustającą naszą troską i staraniem... Podług obietnic Chrystusa Pana, obietnic, spełnić się mających, świat zbłąkany powróci ku pierwotnej niewinności swojej. Ten dzień wielkiego tryumfu nastąpi gdy serc wątpiących nie będzie... gdy człowiek każdy posiadaczem prawdy się stanie, prawdy przez Ewangelię głoszonej. W przeszłość naszą zapatrzeni i ku niej bieżąc ochotnie, dotrzemy do powrotu początku naszego, do prawdy jednej i jedynej. Tą tylko drogą unikniemy zguby naszej i doczekamy się szybszego zmiłowania bożego. Wszystko, co ludzie w zarozumiałości swej nazywają postępem jest tylko zdradziecką ułudą, przez piekło podsuwaną zasadzką, wymierzoną ku wiekuistej zatracie dusz zbłąkanych. Pocóż czas daremnie tracić na poszukiwania, które stekiem błędów być muszą, gdy prawda objawioną nam została i od osiemnastu wieków jaśnieje ponad nami. Prawda! Gdzież-że być ona może, jeżeli w całości nie spoczywa w łonie katolickiego rzymsko-apostolskiego Kościoła?... Prawda jedyna prawda objawiona, prawda hołd odbierająca wiarą tylu już pokoleń!... Nie jest-że to bluźnierczym występkiem chcieć burzyć Kościół na takiej opoce spoczywający?... Kościół, wzniesiony najlepszą cząstką rozumu naszego, natchnieniem dusz najpobożniejszychl! Kościół, jedyne narzędzie doczesnego spokoju naszego i wiekuistego zbawienia dusz naszych!
Piotr nawet nie zaprzeczył, widział bowiem, że ma przed sobą wrogiego przeciwnika najdroższych swych dążeń. Ze ściśniętem z bólu sercem skłonił się, czując jak po twarzy musnęło go zimno wiejące z grobowców. Kardynał powstał z fotela i wyprostowawszy wyniosłą, dumną postać, grzmiącym, hartownym głosem nacierał na wrogów pełen zaciekłości i dumy:
— Nieprzyjaciele Kościoła twierdzą, że katolicyzm śmiertelnym ciosem został rażony... jeżeli tak jest... to niechajże umiera w całości swych wierzeń... w nietykalności swej chwały... Tak, bez ustępstw, bez układów, bez przeniewierstwa! Niech umiera w pełności swojej, takim jakim jest, bo nie powinien ulegać najlżejszej przemianie. Boskość wierzenia, prawda objawiona, nietykalnością swą pozostają wielkiemi. Ich gmach w niebotyczność sięgający nie znosi usunięcia chociażby najmniejszej swej cegiełki. Wszak nawet naszemi rękoma stawiane domy runęłyby po wyjęciu węgła. Jeżeli gmach Kościoła rzymskiego w proch się ma rozsypać, to lepiej zginąć śmiercią mężnych i umierać umiejących na stanowisku, aniżeli przedłużać nędzny żywot kosztem ustępstw i tchórzowskiego błagania o litość... To są moje niezłomne, nieodwołalne przekonania. Stać będę i czekać. Lecz kłamstwem jest, bezczelnem kłamstwem i oszczerstwem, ten zawistny głos obwieszczający koniec katolickiej wierze. Niezachwiane mam przekonanie, iż nigdy nie był silniejszym gmach Kościoła mającego zapewnienie wiekuistego panowania nad światem. Z boskiej on powstał łaski i z niej czerpie nieskończoność swego istnienia. Jeżeli zaś niebo ma się zawalić, czekać tego będę z równym spokojem i wiarą. Stare mury mojego domu, spróchniałe i stoczone belki tych ścian i sufitów zawalą mnie stojącego. Uchodzić z pola klęski nie będę. Zginę, odmawiając Credo po raz ostatni!...
Głos kardynała posępniał. Mówił wolno, uroczyście a przy ostatnich słowach ręką ukazywał mury staroświeckiego pałacu swego rodu, pałacu będącego dziś grobem przeszłości. Grobowa pustka i grobowy chłód miały obecnie tu siedlisko swoje. Teraz dopiero Piotr poznał całkowitą przyczynę opuszczenia i zaniedbania, rażąco bijącego w oczy w każdej komnacie. Wiedział już dlaczego drogocenne jedwabie opadają ze ścian strzępami; dla czego herbowe znaki spłowiały kurzem pokryte, dlaczego mole pożerają kardynalski kapelusz księcia! Była w tem wszystkiem wspaniała wielkość rozpaczy. Książę zarazem kardynał i niewchodzący z wrogiem w układy bojownik, modlił się z żarliwością wiary przodków i z niezachwianą dzielnością odważnych czekał nieuniknionej swej zagłady, wraz z zagładą starego ustroju społecznego.
Piotr czuł się niewymownie wzruszony. A gdy po dłuższem milczeniu chciał powstać i pożegnać kardynała, otworzyły się małe, ukryte drzwi, co ujrzawszy, kardynał zawołał zniecierpliwiony:
— Cóż to?... Czyż nie mogę mieć chwili spokojności! Któż to taki?...
Tłusty i słodko uśmiechnięty ksiądz Paparelli widocznie przywykł do tego rodzaju wybuchów kardynała, albowiem wcale tem niezadziwiony, zbliżył się i szepnął cicho do ucha swemu panu kilka słów a ten znacznie już spokojniejszym tonem zapytał:
— Jaki wikaryusz?... Ach tak, Santobono, wikaryusz z Frascati... wiem już... powiedz mu, że nie mogę go teraz przyjąć.
Ksiądz Paparelli nie dał wszakże odwieść się tak łatwo i znów zaczął coś szeptać kardynałowi na ucho. Niektóre słowa dolatywały wszakże Piotra; wikaryusz przybywał w ważnej sprawie, i chciał tylko parę słów powiedzieć. Nie czekając na przyzwolenie kardynała, ksiądz Paparelli wprowadził swojego protegowanego, czekającego za ukrytemi drzwiami. Uczyniwszy to, znikł z miną sługi wiedzącego o swej nieodzowności i łaskach posiadanych u pana.
Piotr, pozostawiony na stronie, ujrzał wchodzącego nowego gościa, wyglądającego na prostego, od roli dopiero co oderwanego chłopa, przebranego w sutanę. Nogi miał wielkie, kościste i żylaste ręce, twarz ogorzałą, chropowatą. Oczy mu tylko świeciły niezwykle bystro i jasno. Barczysty, źle ogolony, wyglądał na opryszka ukrywającego się w księżem ubraniu, które wisiało na niem niezdarnie. Mógł mieć lat czterdzieści pięć a hardy, wyzywający wyraz twarzy nie licował z sutanną okrywającą kościstą postać jego. W ręku trzymał koszyczek z łoziny, starannie przysłonięty figowemi liśćmi.
Sartobono natychmiast przyklęknął i pocałował pierścień kardynała, lecz uczynił to szybko, jakby dla pozbycia się nieuniknionej formalności. Następnie zaś, z ujmującą familiarnością człowieka z ludu, stającego przed możnym i lubionym dziedzicem, rzekł:
— Najuniżeniej przepraszam waszą Eminencyę, reverendissime, za moją śmiałość w domaganiu dostania się tutaj. Ale w salach jest mnóstwo osób i nigdybym się nie doczekał mojej kolei, więc poprosiłem kolegę Paparelli, żeby mnie wpuścił przez sekretne drzwiczki... Przybywam z wielką i serdeczną prośbą do waszej Eminencyi... Ale najpierw niechaj mi będzie wolno złożyć podarek, który przynoszę...
Kardynał słuchał uważnie i z widoczną pobłażliwością. Kiedyś często widywał tego wiejskiego księdza. Było to przed laty, gdy rodzina Boccanera spędzała letnie miesiące w swej wspaniałej willi w Frascati. Pałac był otoczony rozległym parkiem, posiadającym słynny taras, wychodzący na rzymską Kampanię, ciągnącą się niezmierzoną, gołą płaszczyzną, jakby uśpione morze. Obecnie willa została oddawna sprzedana a na części winnic przypadłych w posagu Benedecie, hrabia Prada, przed rozpoczęciem sporu o rozwód, zaczął wznosić liczne budynki przeznaczone na letnie mieszkania dla średnio zamożnych mieszkańców Rzymu. Kardynał, rezydując latem w swej willi, odbywał piesze spacery i często zachodził spocząć na chwilę do Santobono, obsługującego kaplicę pod wezwaniem Najświętszej Panny. Kaplica była stara, opuszczona, zdala od miasta a Santobono zamieszkiwał przypartą do niej chatę, prawie do połowy walącą się w gruzy. Lecz dokoła tych ruin był owocowy ogród otoczony murem i starannie pielęgnowany przez księdza, będącego po chłopsku rozkochanym w swym kawałku ziemi.
Postawiwszy koszyk na stole, mówił w dalszym ciągu:
— Chciałem, aby wasza Eminencya raczyła pokosztować fig z mojego ogrodu... Zerwałem je dziś rano z intencyą złożenia ich w darze waszej Eminencyi... są to pierwsze, które dojrzały w tym roku... Przecież waszej Eminencyi one smakowały za lat dawnych... a nawet pamiętam, że raz w moim ogrodzie, wasza Eminencya zechciała zrywać je własnoręcznie i jedząc zauważyła, że niema nigdzie tak wybornych, jak na moich drzewach...
Kardynał się uśmiechnął, bo rzeczywiście bardzo lubił figi a figi z ogrodu księdza Santobono posiadały wyjątkowe przymioty i słynęły z piękności.
— Dziękuję ci, mój kochany, dziękuję za pamięć o mojem łakomstwie... Ale cóż to za interes możesz mieć do mnie?...
Ostatnie to pytanie zadał z surowym wyrazem twarzy, bo pomiędzy nim a tym wiejskim wikarym, miewały miejsce sprzeczki, wynikające z różnicy poglądów. Santobono pochodził z rodu ludzi gwałtownych i przedewszystkiem kraj swój miłujących. Brat jego skutkiem tego zginął pchnięty nożem a mówiono o wikarym, że kiedyś niewiele brakowało, by zrzucił sutanę dla zaciągnięcia się w szeregi wojsk Garibaldiego. Gdy wojsko włoskie opanowało Rzym, uszczęśliwiony Santobono chciał koniecznie wywiesić sztandar jedności Włoch na starej kaplicy Przenajświętszej Panny. Marzył on o pogodzeniu się papieża z królem, wtedy bowiem zdaniem jego, Rzym stanie się stolicą świata, stolicą uznaną przez wszystkie narody. Poglądy te wywoływały oburzenie ze strony kardynała. Uważał on tego księdza za niebezpiecznego rewolucyonistę, renegata Kościoła, mogącego wiele uczynić szkody religii katolickiej.
Santobono, złożywszy żylaste ręce, rzekł z gorącą prośbą w głosie:
— Wasza Eminencya może mi uczynić ogromną łaskę, lecz nie wiem, czy wasza Eminencya zechce, czy raczy!...
Odmiennym zaś tonem zapytał:
— Czy Jego Eminencya kardynał Sanguinetti nic o mojej sprawie nie mówił waszej Eminencyi, reverendissime?...
— Nie. Kardynał mi tylko nadmienił, że do mnie przyjdziesz, chcąc mnie o coś prosić.
Twarz kardynała sposępniała. Czekał, surowo spoglądając na Santobono. Od chwili gdy kardynał Sanguinetti został mianowany na zamiejskie biskupstwo w Frascati i tam stale spędzał znaczną część roku, Santobono stał się żarliwym jego stronnikiem. Każdy kardynał, kandydat na przyszłego papieża, posiada mnóstwo stronników pomiędzy niższem duchowieństwem rozdmuchującem jego sławę, podtrzymującem popularność, z nadzieją późniejszej za to nagrody. Opowiadano, że Sanguinetti chętnie podtrzymywał żarliwość księży należących do swego stronnictwa, wyświadczając im dobrodziejstwa przy każdej okazyi. Przed niedawnym czasem uchronił on Santobono od bardzo niemiłych następstw, z powodu wydarzenia zaszłego z jakimś wyrostkiem, który, zakradłszy się do ogrodu przy kaplicy Najświętszej Panny, został przez wikaryusza schwytany i obity tak ciężko, iż w kilka dni umarł. Wszakże na pochwałę Santobono wyznać należy, że był on gorliwym zwolennikiem kardynała Sanguinetti z tej jedynie przyczyny, że upatrywał w nim przyszłego papieża według swoich marzeń, papieża zawierającego przymierze z królem, dla postawienia Włoch na stanowisku naczelnem pomiędzy narodami świata.
— Zaraz opowiem całe moje nieszczęście. Wasza Eminencya pamięta mojego brata Agostino?... Był ogrodnikiem w willi waszej Eminencyi przez całe dwa lata. Wszyscy wiedzą, że Agostino jest dobrym, łagodnym i nigdy nikt się na niego nie skarżył... Otóż zdarzyła się rzecz zupełnie nadzwyczajna i niczem niedająca się objaśnić... ot każdemu może się zdarzyć wypadek... tak też i stało się z moim bratem. Chodząc po ulicy w Genzano, pchnął jakiegoś człowieka nożem i człowiek ten umarł... Otóż jestem bardzo przygnębiony i chętnie dałbym sobie odciąć dwa palce u ręki, byle mojego brata wydostać z więzienia. Mam nadzieję, że wasza Eminencya zechce mi wydać świadectwo stwierdzające, że Agostino pozostając w służbie u waszej Eminencyi, sprawiał się wzorowo i odznaczał się łagodnością charakteru.
Kardynał wręcz odmówił:
— Wcale nie byłem zadowolony z Agostino. Był szalenie popędliwy i musiałem go odprawić, bo ze wszystkimi szukał zaczepki i bezustannie kłócił się z całą służbą.
— Ach, jakże mnie zasmucają słowa waszej Eminencyi! Jakże mnie martwi wasza Eminencya, świadcząc w ten sposób o moim małym Agostino! Biedactwo, więc charakter mu się odmienił do tego stopnia! Takie zawsze dobre było z niego chłopię! Ale nie można go opuszczać w nieszczęściu i trzeba znaleźć sposób ratunku. Przecież wasza Eminencya w każdym razie da mi świadectwo. Można będzie zręcznie je ułożyć a świadectwo waszej Eminencyi stanowczy wpływ wywrze na sędziów.
— Nie wątpię o tem — rzekł kardynał — ale ja nie dam tego świadectwa.
— Jakto?... Wasza Emineneya, reverendissime, odmawia?...
— Najzupełniej. Wiem, że ty osobiście jesteś moralnie prowadzącym się księdzem i święte swoje posłannictwo spełniasz z gorliwością. Mógłbym zupełnie dobrą opinię dać o tobie, gdybyś się wyrzekł swoich mrzonek politycznych. Ale teraz, w danym wypadku, zaślepia cię twoja wielka miłość dla brata, żądasz odemnie rzeczy niemożliwej. Nie mogę przecież kłamać dla dogodzenia twojej prośbie...
Santobono patrzał na kardynała osłupiałym wzrokiem. Nie mógł zrozumieć, jak człowiek tak potężny jak książe Boccanera, kardynał, mógł mieć skrupuły z powodów tak błahych, jak pchnięcie nożem! Wszak nie może być nic banalniejszego, pospolitszego, pomiędzy ludem zamieszkającym wsie i miasteczka...
— Kłamać... kłamać!... — szeptał Santobono. — Czyż można nazwać kłamstwem, jeżeli się mówi rzeczy dobre z pominięciem mniej dobrych?... A przecież Agostino jest także i dobry... ma mnóstwo najcenniejszych przymiotów. W świadectwie możnaby poruszyć tę właśnie stronę, wszystko zależy od ułożenia zdań. Tak, najniezawodniej, od takiego lub innego zestawienia słów i zdań.
Uparcie przytem obstając, Santobono nie mógł zrozumieć, jak można nie chcieć przekonać sędziów za pomocą rzeczy tak łatwiej jak świadectwo, którego się domagał. A gdy się przekonał o bezskuteczności swej prośby, machnął rozpaczliwie rękoma, na ogorzałą jego twarz wystąpił wyraz zawiści a oczy zapałały mu siłą powściąganym wybuchem szalonego gniewu.
— Dobrze, dobrze — rzekł po chwili — jak widzę każdy ma swój sposób zapatrywania się na rzeczy. Ale się nie spodziewałem... muszę to opowiedzieć kardynałowi Sanguinetti. A teraz najpokorniej upraszam waszą Eminencyę, by zechciała mi wybaczyć moją śmiałość... napróżno wdarłem się tutaj prawie przemocą... Może figi nie będą bardzo dobre... ale to pierwsze... później, gdy lepiej dojrzeją, przyniosę znowu... za kilka tygodni będą słodkie jak cukier... Życzę waszej Eminencyi wszystkiego najlepszego...
Żegnając się temi słowy, wychodził tyłem, kłaniając się zgięciem ciała w pasie.
Cała ta scena żywo zajęła Piotra poznającego w tym wiejskim księdzu, typową postać z niższego duchowieństwa włoskiego. Przed przybyciem swem do Rzymu słyszał niemało o różnych rodzajach księży włoskich. Mówiono mu o tak zwanych „scagnozzo“, biedakach błąkających się w Rzymie po utracie posady na prowincyi. Następowało to zazwyczaj po jakim niepomyślnym wypadku, niedozwalającym im pozostać na miejscu. Chronili się więc do Rzymu dla zdobycia chleba powszedniego i żyli z okruchów spadających w tutejszych kościołach, ubiegając się o zdobycie jakiej zakupionej mszy, ocierając się o najpośledniejszą ludność Rzymu, w najnędzniejszych szynkowniach przedmieści. Widziany dopiero co przez Piotra wikaryusz z Frascati nie należał też do typu proboszczów wiejskich najzupełniej nieokrzesanych i żyjących w głębszych zakątkach na prowincyi. Owi proboszcze włoscy odznaczają się krańcowym zabobonem, rubasznością, są chłopami wśród chłopów, obyczajowo niczem się nie różniąc od trzody wiernych, których mają być pasterzami. Lud traktuje ich, na równi z sobą stawiając i chociaż bardzo pobożny i przed Bogiem z wiarą się korzący, proboszcza swego nie uważa za bliższego Bogu, niż on, człowieka, klęka i czci malowane postacie świętych, lecz nie kłania się księdzu żyjącemu ze służby w kościele sprawianej. Wikaryusz kaplicy Najświętszej Panny w Frascati pobierał około dziewięciuset franków rocznego dochodu, pieniądze te służyły mu na kupno mięsa i chleba, wino bowiem, jarzyny i owoce miał z własnego ogrodu. Santobono posiadał średnie wykształcenie, znał coś z teologii, z historyi, zwłaszcza ze starożytnej historyi rzymskiej, która roznieciła w nim najżarliwszą miłość ojczyzny. Opierając się na świetnej przeszłości rzymskiej, marzył o jej wskrzeszeniu, o panowaniu Włoch nad całym światem, o Rzymie, stolicy nietylko Włoch zjednoczonych, lecz ziemi całej przez ludzi zamieszkanej. Ale pomiędzy tem duchowieństwem, posiadającem nieco wiadomości i wydającem z pomiędzy siebie wielu ludzi zacnych, rozsądnych, jakaż była przepaść dzieląca ich od wyższego duchowieństwa, od dygnitarzy żyjących dokoła Watykanu. W pojęciu tych dostojników, ksiądz niebędący prałatem należał do czerni i nie posiadał najmniejszego znaczenia.
— Najniższy sługa waszej Eminencyi, reverendissime... Składam życzenia wszelkiej pomyślności!
Gdy Santobono wreszcie wyszedł, kardynał zwrócił się w stronę Piotra, który, powstawszy z miejsca, kłaniał się z zamiarem odejścia.
— Tak, mój synu, sprawę twoją z powodu owej książki uważam za złą sprawę. Powtarzam wszakże raz jeszcze, iż bliższych wiadomości o niej nie mam, jeszcze nie miałem w ręku papierów jej dotyczących. Lecz wiedząc, że moja siostrzenica szczerze cię popiera, mówiłem o twej sprawie z kardynałem Sanguinetti, prefektem kongregacyi Indeksu. Ale Sanguinetti, który był dziś u mnie również, jak ja nic jeszcze nie wie o twojej książce, bo papiery nie zostały mu doręczone przez sekretarza. Zauważył jednakże, iż denuncyacya wyszła od osób ważne zajmujących stanowiska, osób wielce wpływowych. Podobno, uwaga Indeksu zwróconą została na liczne ustępy bardzo drażliwej natury; świadczyć one mają o braku twego poddania się dyscyplinie duchownej oraz dogmatom.
Zaniepokojony istnieniem ukrytych wrogów, Piotr zawołał:
— Zadenuncyowany, zadenuncyowany! Ach żeby wasza Eminencya wiedzieć mogła, jak to słowo żalem i smutkiem wezbrało mi serce! Zadenuncyowany z powodu bezwiednie popełnionej zbrodni, bo pisałem moją książkę z najgorętszem pragnieniem tryumfu Kościoła... Nie pozostaje mi więc, jak rzucić się do stóp Ojca świętego, by się obronić od czynionych mi zarzutów.
Kardynał Boccanera zmarszczył brwi i surowa fałda przecięła mu groźnie czoło.
— Jego Świątobliwość wszystko uczynić może, nawet dozwolić ci się zbliżyć do siebie a jeżeli taką będzie wola Jego Świątobliwości, może cię rozgrzeszyć... Ja wszakże radzę, byś wycofał swoją książkę, byś ją dobrowolnie i doszczętnie zniszczył, bo inaczej będziesz zmiażdżony w walce, którą przedsiębierzesz... Zrobisz, jak uważasz, lecz zastanów się należycie!...
Piotr teraz żałował, że wspomniał o swej chęci widzenia się z papieżem, czuł, że obraził kardynała tem odwołaniem się do najwyższej władzy, lecz sprawa książki pogorszoną tem nie została, bo kardynał zdecydowanym już był jej przeciwnikiem. Było to tak widoczne, że należało tylko się starać za pomocą najbliższego otoczenia, by go uprosić o neutralność. Piotr wdzięcznym był wszakże kardynałowi za bezwarunkową jego szczerość, to stawiało go wyżej po nad skryte intrygi, których Piotr domyślać się zaczynał. Skłoniwszy się z należnem uszanowaniem przed tym człowiekiem niewzruszonych zasad i wielkiego hartu duszy, rzekł:
— Nieskończenie dziękuję waszej Eminencyi. Obiecuję zastanowić się nad słowami, jakie wasza Eminencya raczyła mi powiedzieć w wielkiej swej dobroci.
W poczekalnej sali Piotr został kilka osób nowo przybyłych i oczekujących widzenia się z kardynałem. Był pomiędzy innymi biskup, jakiś prałat i dwie stare damy. Chciał przed odejściem powiedzieć parę słów do don Vigilio; Piotr zastał go w towarzystwie młodego człowieka, swego znajomego z Paryża, który, również zadziwiony tem spotkaniem, zawołał:
— Jakto?... jesteś w Rzymie, kochany księże Piotrze?...
— Ach, pan tutaj, panie Habert?... W pierwszej chwili nie poznałem pana i najmocniej przepraszam!... Rzeczywiście jest to do niedarowania, bo przecież wiedziałem, że przeszło od roku jesteś w Rzymie przy naszej ambasadzie.
Narcyz Habert był wytwornym, wysmukłym blondynem o jasnej, ładnej cerze, blado niebieskich oczach, płowym, drobno fryzującym się zaroście. Włosy nosił równo ścięte po nad brwiami, modą florencką, z tyłu dłuższe a wypieszczone pukle otaczały mu głowę, wijąc się misternie. Rodzina jego była bardzo zamożna i oddawna znana jako urzędująca w magistraturze. Jeden z jego wujów był dyplomatą i to właśnie zdecydowało Narcyza do wstąpienia na tęż samą drogę. Jako członek rodziny należącej do stronnictwa katolickiego, Narcyz z łatwością otrzymał posadę w Rzymie, gdzie miał liczne koligacye. Siostra kardynała Sarno była żoną jego wuja, notaryusza w Paryżu, monsignor Gamba del Zoppo przyboczny kameryer papieża, był synem rodzonej jego ciotki, która wyszła za mąż za pułkownika włoskiego. Tak więc Narcyz, otrzymawszy posadę przy ambasadzie francuskiej przy Watykanie, odrazu wszedł w liczne stosunki towarzyskie w Rzymie a skutkiem pokrewieństwa z wysokimi dygnitarzami kościoła, przebaczano mu niejedno. Był on bowiem skłonnym do ulegania fantazyom zasadzającym się na namiętnem miłowaniu sztuk pięknych. Słynne były jego bezustanne zachwyty w muzeach i samotne spacery po pamiątkowych ruinach Rzymu. Bardzo uprzejmy, światowy a zarazem praktycznie rzeczy widzący, znał się na doniosłości kapitału, przytem zręcznie umiał wybadywać ludzi jakby od niechcenia, z miną znurzoną i oderwaną. Dzisiejszego rana zaszedł do pałacu Boccanera, chcąc pomówić z kardynałem w sprawie powierzonej sobie przez ambasadora.
Przywitawszy się z Piotrem, odprowadził go na na bok w stronę okna, by módz swobodniej porozmawiać.
— Jakże rad jestem z naszego spotkania! Czy przypominasz sobie, księże Piotrze, nasze miłe i długie pogadanki u kardynała Bergeret?... Wskazałem ci mnóstwo obrazów i miniatur z czternastego i piętnastego wieku, które, pisząc swoją książkę, powinieneś był zobaczyć. A teraz, kiedy już schwytałem cię tutaj, to zapowiadam ci z góry, że ja ci Rzym pokażę; znam tu wszystko jak mało kto. Wszystko zwiedziłem, wszystko przewertowałem. Skarby, skarby nieocenione są tutaj! Ale po nad inne piękności góruje Botticelli. Jest to coś niezrównanego ten Botticelli w kaplicy Sykstyńskiej! Zawsze do niego powracam i nacieszyć się nim nie mogę. Stał się moją pasyą, ukochanem arcydziełem! Ach ten Botticelli!...
Głos mu zamierał z zachwytu i naleganiem swem wymógł na Piotrze przyrzeczenie pójścia razem do kaplicy Sykstyńskiej.
— Czy wiesz pan, dla czego przyjechałem do Rzymu? — zapytał Piotr. — Zadenuncyowano moją książkę przed kongregacyą Indeksu.
— Twoją książkę... zadenuncyowano?... Ależ to rzecz niemożliwa! Zachwycałem się niektóremi ustępami tej książki; w wielu miejscach przypominała mi ona przepiękne utwory św. Franciszka z Assyżu.
Zamyślił się a po chwili, zawołał uradowany:
— Zapominamy o naszym ambasadorze, on ci się wielce przyda, kochany Piotrze. Jest to najlepszy człowiek na świecie a przytem niezmiernie uprzejmy i pełen starodawnej rycerskości francuzkiej... Dziś jeszcze, albo jutro zrana przedstawię cię ambasadorowi... a ponieważ życzysz sobie jak najprędzej pozyskać posłuchanie u papieża, poproszę go, by się o to zaraz postarał. Wszakże wolę cię uprzedzić, że to niezawsze jest łatwe do uzyskania... Prawda, że papież bardzo go lubi... jednakże już niejednokrotnie nie można było uzyskać audyencyi, z powodu otoczenia czyniącego mnóstwo trudności.
Piotr rzeczywiście nie pomyślał o użyciu wpływów ambasady, w naiwności swojej sądząc, że przed obwinionym księdzem, chcącym się usprawiedliwić, wszystkie drzwi stoją otworem. Uszczęśliwiony propozycyą Narcyza, Habert serdecznie mu dziękował, pewnym będąc, że tą drogą audyencya jest już jakby otrzymaną.
Narcyz zaś dodał:
— Jeżeli napotykamy jakie trudności, to je zwalczymy, bo mam blizkich krewnych w Watykanie. Co prawda nie mam na myśli mojego wuja, kardynała Sarno, bo ten nigdy prawie nie wychodzi ze swojego biura Propagandy i wogóle nie lubi się zajmować cudzemi sprawami. Ale mój brat cioteczny, monsignor Gamba del Zoppo jest człowiekiem bardzo uprzejmym i żyjącym tuż w najbliższem kółku przy papieżu. Z racyi swego urzędu jest w codziennych stosunkach z Ojcem świętym. Jeżeli zajdzie tego potrzeba, zapoznam was z sobą i poproszę, by uzyskał potrzebne posłuchanie. Monsignor jest co prawda niezmiernie ostrożny i lękający się narazić... ale jakoś to się wszystko ułoży, tylko proszę cię, kochany księże Piotrze, nie unoś się zbytkiem delikatności i w każdej potrzebie polegaj na mnie i do mnie się odnoś z przyjacielską ufnością...
Piotr odetchnął swobodniej i, nabrawszy otuchy, dziękował:
— Drogi panie, przyjmuję z najżywszą wdzięcznością propozycye pańskie. Ani pan wiesz, jaką mi sprawiłeś ulgę... od chwili jak przybyłem do Rzymu, wszyscy osłabiali moją wolę, zniechęcali mnie, pan jesteś pierwszy podtrzymujący moje zamiary... Nie ma jednak nic bardziej pokrzepiającego jak spotkanie się z rodakiem!...
Zniżywszy głos, Piotr opowiedział treść swej rozmowy z kardynałem Boccanera. Na jakąkolwiek pomoc nie można było liczyć z jego strony. Wypowiedział się z tem otwarcie, zawiadamiając o złych wieściach przyniesionych przez kardynała Sanguinetti. Prócz tego, pomiędzy tymi dwoma kardynałami można odczuć było pewne niechętne współubieganie się. Narcyz słuchał, uśmiechając się, wreszcie sam opowiedział Piotrowi różne pokątnie istniejące intrygi, albowiem skryta nienawiść tych dwóch kardynałów roszczących sobie pretensye do objęcia tyary, była przyczyną zamieszek wśród stronników kościoła. Zachodziły nieprawdopodobnie zawiłe intrygi, kierowane niewidzialną dłonią. Wiedziano tylko, że kardynał Boccanera stał na czele stronnictwa niechcącego wchodzić w żadne ustępstwa i w żadne układy z nowożytnemi dążeniami społeczeństwa, z niewzruszoną niczem wiarą wyczekiwał on bożego zwiastowania woli i tryumfu Boga nad szatanem, przywrócenia władzy świeckiej papieżowi przez żałujące w skrusze Włochy, wyzwolenia Rzymu z Pod „tyranii“ królewskiej. Sanguinetti zaś marzył o skonfederowaniu się dawniejszych państw włoskich i oddaniu się pod opiekę i władzę papieża. Dwa te kierunki ścierały się ze sobą, lecz w tak mrocznej mgle rzeczy niepochwytnych a zarazem zawiłych, że należało przypuszczać, iż zużyją się w tej walce, jeżeli papież dziś panujący pożyje jeszcze lat kilka. Tak, prawdopodobnie ani Sanguinetti, ani Boccanera nie osiągną pożądanego przez siebie celu i żaden z nich nie będzie papieżem.
Naraz Piotr postawił pytanie, przerywając opowiadanie Narcyza:
— Czy znasz pan monsignora Nani?... Poznałem go wczoraj i rozmawiałem z nim o mojej książce... Ale otóż i on...
Rzeczywiście ukazała się we drzwiach postać monsignora Nani. Twarz miał różową, uśmiechniętą, zawsze jednakowo uprzejmą. Sutana, jedwabny fioletowy pas, wreszcie całe ubranie odznaczało się wyrafinowanym smakiem i zbytkiem. Nawet dla księdza Paparelli był słodki i miły, cierpliwie słuchając potoku uniżonych frazesów, któremi kodytaryusz upraszał go o chwilę cierpliwości, albowiem kardynał jest obecnie zajęty przyjmowaniem wprowadzonego przed chwilą gościa.
Odpowiadając na pytanie Piotra, Narcyz szepnął:
— Z monsignorem Nani trzeba być zawsze w jak najlepszej zgodzie...
Narcyz znał przeszłość monsignora i głosem zniżonym opowiedział ją Piotrowi. Urodził się w Wenecyi, ze szlacheckiej, zrujnowanej rodziny, której kilku członków odznaczyło się czynami bohaterskiemi w dziejach Rzeczypospolitej. Ukończywszy szkoły jezuitów, Nani przybył do Rzymu i wstąpił do Kolegium rzymskiego, także będącego w rękach jezuitów i słuchał wykładów filozofii i teologii. Wyświęcony na księdza w dwudziestym trzecim roku życia, pojechał przy boku nuncyusza do Bawaryi i jako jego sekretarz pozostał tam lat parę, następnie był przy nuncyaturze w Brukselli i w Paryżu. Podczas pięcioletniego pobytu w Paryżu miał sposobność do obeznania się z stosunkami francuzkiemi. Ten świetny początek karyery zdawał się zapowiadać jeszcze świetniejszą przyszłość dla Nani, z natury swej zręcznego dyplomaty, obdarzonego umysłem bystrym, wykształceniem rozległem, gdy niespodziewanie został zawezwany do Rzymu, gdzie mu prawie natychmiast powierzono posadę asesora przy trybunale inkwizycyjnym. Mówiono wtedy, że papież osobiście tak rozrządził, chcąc mieć zaufanego człowieka przy tym trybunale. Nani zaś był blizkim znajomym papieża, który utrzymywał, iż tego rodzaju zdolności lepiej się dadzą zużytkować w Rzymie, aniżeli na urzędach dyplomatycznych przy obcych dworach. Nani został mianowany prałatem, następnie kanonikiem przy bazylice św. Piotra, protonotaryuszem Stolicy apostolskiej i lada dzień mógł zostać kardynałem, w razie gdyby papież chciał zamianować asesorem kogo innego ze swoich ulubieńców.
— Monsignor Nani — mówił dalej Narcyz — jest człowiekiem wyższej inteligencyi, wybornie znającym stan i potrzeby współczesne we wszystkich krajach. Zachował przytem szczerość wierzeń, wielką pobożność, przywiązanie do rzeczy Kościoła, dla którego dobra gotów jest poświęcić się w każdej chwili. Podziwiam siłę jego przekonań a zarazem szerokość poglądów; jakże on jest różnym od francuzkich dygnitarzy Kościoła, którzy, zachowując całość wierzeń, stają się ciasnymi, surowymi teologami. Pod tym względem ogromna zachodzi różnica pomiędzy duchowieństwem francuzkiem i włoskiem. Zobaczysz, kochany księże Piotrze, jak trudno będziesz się oryentował w tej zmianie stosunków. Wyższe duchowieństwo włoskie, pozostawiając Boga na boku, w sanktuaryum, rządzi i panuje w jego imieniu, z tem przekonaniem, że organizacya katolicka społeczeństwa jest jedyną, doskonałą, wieczną, jako wprost od Boga nadaną ku szczęśliwości rodu ludzkiego. Po za tą formą rządzenia wszystko jest kłamstwem i społecznem, niebezpiecznym buntem. We Francyi bawimy się jeszcze w średniowieczne dyskusye i religijne zatargi nad takiem lub innem pojmowaniem Boga, we Włoszech zaś kwestye te nie istnieją, tu bowiem istnienie Boga jest ustanowione, niepodlegające wątpliwości, chociażby dlatego, że papież jest widomym jego przedstawicielem a duchowieństwo urzędnikami wprost z woli Boga zamianowanymi. Jako takich, jako wprost z nieba czerpiących swoją władzę nad ludźmi, nikt wyrugować nie jest w stanie, oni zaś całą siłą posiadanej energii i rozumu, podtrzymują opinię o swej nieodzowności, o swem posłannictwie dla dobra ludzi na ziemi. Są i chcą pozostać rządzącą władzą.
Po chwilowej przerwie, Narcyz znów powrócił do bliższego określenia monsignora Nani.
— Zna on całą Europę a od dziesięciu lat, mnóstwo najtajniejszych szczegółów organizacyi Kościoła przesunęło mu się przed oczami; piastuje on urząd wyjątkowy, pozwalający wiele czynić spostrzeżeń, czynny brać udział w rozlicznych sprawach najdrażliwszej lub najpoważniejszej natury. Zamieszkując w Rzymie, widzi on w dalszym ciągu działalność całej Europy i rozmawia z najwybitniejszymi jej ludźmi. Tak, on wszystko i wszystkich zna i trzyma w swej dłoni. Wyszukany w obejściu, dyskretny, uprzejmy, zadziwiającej skromności — gdyby nie była ona tylko ułudną i przybraną formą — zawsze uśmiechnięty, niewiadomo, czy nie żywi w swej głowie najwyższej ambicji... Któż wiedzieć może, czy nie zdąża on ku osiągnięciu tyary papiezkiej?...
Jeszcze jeden kandydat do tronu papiezkiego! — pomyślał Piotr, słuchając tego opowiadania z natężoną uwagą, albowiem postać monsignora Nani zainteresowała go swoją niezwykłością. Przeczuwał w nim innego człowieka pod zwodniczą maską urobionego uśmiechu. Opowiadanie Narcyza wzburzyło Piotra. Był strwożony nowością świata, wśród którego miał się teraz obracać. Niespodziewał się tego, jadąc do Rzymu a przybywszy tutaj z każdą chwilą czynił odkrycia, zmieniające pojęcia, jakie sobie wyrobił teoretycznie.
Monsignor Nani, spostrzegłszy ich rozmawiających we framudze okna, zbliżył się ku nim z wyciągniętą do uścisku dłonią i rzekł wesoło:
— Witam cię, księże Piotrze! Bardzo miło znów cię spotkać... Nie pytam, czy dobrze spałeś, bo w Rzymie zawsze się śpi dobrze... Jak się pan miewa, kochany panie Habert?... Nie widziałem pana od chwili, gdyśmy się spotkali przed tem arcydziełem Berniniego, przed tą jego świętą Teresą, którą tak gorąco pan podziwiasz... Ale jak widzę, panowie się znacie?... I spotkaliście się tutaj przypadkowo? Miłe, niezmiernie miłe są takie spotkania... Czy wiesz, księże Piotrze, że pan Habert rozkochany jest w piękności naszego Rzymu?... Jeżeli go o to poprosisz, to niezawodnie zechce ci pokazać wszystko, co jest najgodniejszego podziwu i uwagi.
Z wielką życzliwością rozpytał się Piotra o szczegóły wizyty złożonej kardynałowi. Słuchał z uwagą, potrząsając czasami głową, to znów powstrzymując zmianę swego uśmiechu. Surowe, stanowcze słowa kardynała bynajmniej go nie zdziwiły, zdaje się, że był najmocniej przekonany, że Piotr nie zyska zachęty ani pomocy z tej strony. Lecz posłyszawszy, sąd o książce wydany dzisiejszego ranka przez kardynała Sanguinetti, monsignor nagle się ożywił i rzekł z prostoduszną serdecznością:
— Cóż chcesz, moje drogie dziecko! Nie mogłem wcześniej zaradzić złemu!... Gdy doszła mnie wieść o niebezpieczeństwie grożącem twojej książce, natychmiast pobiegłem do jego Eminencyi kardynała Sanguinetti, mówiąc mu, że lepiej będzie tej sprawy nie poruszać, bo wywrze ona rezultat wręcz przeciwny zamiarom kongregacyi indeksu, posłuży bowiem jako najgłośniejsza reklama dla oskarżonego dzieła. Po cóż więc prześladować ową książkę?... Nie będzie to zgodne z celem. O jej autorze wiemy, że jest egzaltowany. Ma duszę ognistego entuzyasty gotowego do walki. Więc nie należy go drażnić, bo w czemże ta walka może być dla nas pożyteczną?... Będziemy tylko mieli zbuntowanego młodego księdza jednego więcej a książka, którą napisał, rozejdzie się po świecie w nieskończonej ilości egzemplarzy. Prosiłem, namawiałem, przedstawiałem, by dano pokój tej sprawie. I muszę wyznać, że kardynał Sanguinetti, jako człowiek światły i rozumny, przychylał się do mojego zdania. Widzę go jeszcze, jak podniósł w górę ramiona, wpadł w gniew, wołając, że poruszono tę kwestyę po za jego wiadomością i że dowiedział się o wszystkiem, gdy głupstwo już zostało faktem spełnionym. A teraz zapóźno złe odrobić... Powstrzymać rozpoczęty proces przeciwko książce jest rzeczą niemożliwą, albowiem kongregacya Indeksu, raz wszedłszy na tę drogę i postawiwszy pierwsze kroki, nie zawróci w tył, ani też nie da się powstrzymać. W danym zaś wypadku, donuncyacya książki pochodziła od ludzi wpływowych i oskarżała o ciężkie, niezmiernie ciężkie wykroczenia... Tak, słusznie powiedział kardynał Sanguinetti: głupstwo zostało spełnionem... Więc cóż mogłem uczynić?... Nic, stanowczo nic już nie było do zrobienia z tej strony, więc zacząłem myśleć...
Na chwilę się zatrzymał, albowiem poczuł zbyt natarczywo wpatrujące się w niego oczy Piotra, pragnącego zrozumieć. Pod siłą tego przenikliwego spojrzenia, twarz monsignora lekko spłonęła, nie zmieniwszy jednak dobrodusznego swego wyrazu, po chwili mówił znów ze zwykłą swobodą:
— Tak, zacząłem myśleć, w czem mógłbym ci być użytecznym, chociaż znaczenie moje jest niewielkie, lecz w każdym razie uczynię co tylko będzie można, by ci dopomódz do wybrnięcia z ciężkiego położenia, w jakiem się znajdziesz z powodu tej sprawy.
Powiew buntu rozniecił zapalczywość Piotra. Zaczął przypuszczać, że jest jakąś igraszką dla ludzi tutejszych. Dla czego przestał być sobą?... dla czego się starał przystosować do ich podziemnej dyplomacyi?... Dla czegóż nie miałby mówić śmiało i głośno o swoich przekonaniach, swojej wierze oderwanej od wszelkich osobistych korzyści i względów a gorejącej najczystszą miłością ludzkości! Pod wrażeniem tem zawołał:
— Nie odwołam tego, co napisałem! Nie zniszczę mojej książki, chociaż wszyscy to radzą. Uczynić tak byłoby to upodlić się i skłamać, bo ja niczego nie żałuję i nic nie odwołuję, z tego co napisałem. Ponieważ w książce mojej wypowiedziałem to, co uważam za prawdę, przeto nie mogę popełniać zbrodni, prawdę tę niszcząc... Nigdy, nigdy tego nie uczynię!...
Zapanowało milczenie. Przerwał je znów Piotr, oświadczając:
— To, co powiedziałem, powtórzę, klęcząc u stóp Ojca świętego. Ufam, niezłomnie ufam, że on mnie zrozumie i przychylnym się okaże.
Monsignor Nani, przybrawszy niedocieczony, zamknięty wyraz twarzy, z ciekawością przypatrywał się Piotrowi, jakby się dziwiąc sile i szczerości jego wzburzenia. Wreszcie, znów się uśmiechając i z pogodą oblicza, zaczął go uspokajać:
— Tak, zapewne... Chociaż posłuszeństwo i pokora dają niezmącony spokój duszy, jednak rozumiem... tak, rozumiem chwilową taką opieszałość poddania się... Również rozumiem, że chcesz rzecz całą przedstawić Ojcu świętemu... Sam zobaczysz, jak należy postąpić... tak... zobaczysz...
Zaczął się dopytywać, w jaki sposób Piotr zamierza starać się o audyencyę u papieża. Ubolewał, że Piotr nie wysłał w tym celu prośby datowanej z Paryża, był to bowiem najpewniejszy sposób pozyskania przychylnej odpowiedzi. Obecnie rzecz cała pójdzie o wiele trudnej. Watykan zawsze unika mięszania się w sprawy hałaśliwe, otóż jeżeli znaną tam będzie obecność Piotra w Rzymie, oraz sprawa, dla której przyjechał, audyencya zostanie w zawieszeniu i może nigdy nie przyjedzie do skutku.
Gdy monsignor dowiedział się, że Narcyz Habert zobowiązał się prosić swojego ambasadora, by wyrobił dla Piotra żądaną audyencyę i że w tym celu Piotr zapozna się z przedstawicielem Francyi, zaniepokoił się i rzekł poufnie.
— Nie, nie, to zupełnie zły plan działania. Nie róbcie tego, bo to rzecz niebezpieczna, nierozważna... Najpierw wprowadzić możecie ambasadora w niemiłe położenie, bo kwestye tego rodzaju są bardzo drażliwe... A jeżeli się tego podejmie, to jeszcze wielkie pytanie, czy zdoła rzecz pomyślnie przeprowadzić... osobiście bardzo o tem powątpiewam... a jeżeli moje przeczucie się ziści, to wszystko będzie stracone, skończone... już mowy nie będzie wtedy o możności wyrobienia audyencyi inną jaką drogą... bo Watykan nie zechce narażać się ambasadorowi, przychylając się do prośby, której spełnienia odmówił mu...
Piotr, silnie zaniepokojony, spojrzał na Narcyza a ten potrząsał głową w sposób znaczący. Był widocznie zachwiany, zakłopotany. Czując, że musi coś powiedzieć, szepnął:
— Tak, niezawsze nasz ambasador otrzymuje, czego żąda... nie tak dawno prosił o udzielenie audyencyi dla bardzo wybitnej osobistości przybyłej chwilowo do Rzymu, otóż wręcz mu odmówiono... wiem, że to sprawiło wielką przykrość ambasadorowi, również jak i nam wszystkim będącym przy jego boku... Wasza Wielebność ma najzupełniejszą słuszność... Trzeba naszego ambasadora zachować na później, gdy już wszystkie inne sposoby uzyskania audyencyi zostaną wyczerpane...
Widząc, jak przykre wrażenie sprawiły te słowa na Piotrze, pokładającym w nim nadzieję — dodał z przyjacielską życzliwością:
— Więc najpierw pójdziemy do mojego kuzyna w Watykanie...
Monsignor zdziwił się i zaniepokojony spytał:
— W Watykanie?... Pan masz krewnego w Watykanie?...
— Tak, jestem bratem ciotecznym monsignora Gamba del Zoppo.
— Prawda, zapomniałem, najmocniej przepraszam — uniewinniał się monsignor Nani. — Więc pan chcesz użyć wpływu swojego krewnego?... Tak, Gamba żyje w ciągłej styczności z Ojcem świętym... Zapewne, to myśl wcale nie najgorsza.. może się da coś zrobić... tak, może się coś zrobić...
Moosignor Nani powtórzył dwukrotnie ostatnie zdanie, chcąc sobie dać czas do namysłu i osądzić rzeczywistą wartość tego projektu, bez wygłaszania o nim swego zdania. Monsignior Gamba del Zoppo był znanym poczciwcem nie posiadającym najmniejszego znaczenia w Watykanie. Wszakże Ojciec święty lubił słuchać dziecinnie naiwnych jego opowiadań i chętnie spacerował po ogrodzie watykańskim, wsparłszy się na ramieniu schlebiającego mu monsignura. Podczas tego rodzaju przechadzek, Gamba del Zoppo wyłudził niemało łask drobiazgowych u papieża, krążyły o tem anegdotki legendarne, znane w całym Watykanie. Monsignor Gamba del Zoppo był niezmiernie bojaźliwy i ostrożny w swych prośbach, nie chcąc narażać swego stanowiska, które uważał za bardzo wpływowe, długo się namyślał i zbierał wiadomości, czy nie wyniknie dla niego zły rezultat z zamierzonego kroku.
Nani zamyślił się na chwilę a potem rzekł stanowczo:
— Wyborna myśl... tak rzeczywiście wyborna!... Gamba może uzyskać pozwolenie na audyencyę i uzyska na pewno, jeżeli zechce... Będę go widział za chwilę, i opowiem mu, o co idzie... wytłomaczę mu całą sprawę...
Monsignor, zwróciwszy się w stronę Piotra, zalecał mu jak największą oględność. W przystępie wielkiej szczerości, zwierzył mu, że przedewszystkiem należy się wystrzegać zasadzki ze strony ludzi otaczających papieża. Niestety bowiem, Ojciec święty tak nieograniczenie był dobry, tak ślepo ufający w dobroć innych, że niezawsze z należną trzeźwością sądu dobierał sobie swoich najzaufańszych. Ztąd powstawały liczne trudności, niewiadomo było do kogo można się było zwrócić, ani też czego się wystrzegać, by nie popaść w tysiączne matnie krzyżujących się intryg. Nani dał do zrozumienia, że przedewszystkiem Piotr powinien się powstrzymać od zwrócenia się wprost do Jego Eminencyi sekretarza dworu papiezkiego, albowiem Jego Eminencya pozbawiona jest woli przez stek ludzi uniemożliwiających najzacniejsze jego dążności. W miarę jak Nani mówił tonem powolnym, słodkim, z pobożnem namaszczeniem, Watykan przybierał pozory twierdzy strzeżonej przez złośliwe a zarazem zdradzieckie smoki. Do twierdzy tej potężnej, warownej, z trudnością otwierało się przejście a przed wkroczeniem w uchyloną furtę, należało skupić całą uwagę, by nie wpaść w zastawione na każdym kroku złowrogie sidła, chwytające śmiałka, który, nie umiejąc wyplątać się z zasadzki, bywał doszczętnie miażdżony.
Piotr słuchał i drętwiał z przerażenia, opanowany niepewnością.
— Ach, Boże mój! — zawołał prawie z rozpaczą — jakże ja sobie dam radę wśród tych trudności! Jakże mnie przerażają słowa Waszej Wielebności!
Nani, uśmiechnąwszy się życzliwie, rzekł dobrodusznie.
— Ja ciebie nie chcę przerażać, mój drogi synu!... Chcę cię jedynie ostrzedz i chcę, byś wiedział, że nie należy się śpieszyć... Tymczasem zaprzestań wszelkich starań... wierzaj mi, że tak trzeba dla dobra twojej sprawy... Nie należy się gorączkować... Nic ci tymczasowo nie grozi... ręczę ci... dopiero wczoraj wyznaczony został członek komisyi mający napisać sprawozdanie o twojej książce... Masz więc przynajmniej miesiąc czasu przed sobą... Przez te kilka tygodni żyj na stronie, trzymając się od wszystkich zdaleka, by zapomniano, że istniejesz na świecie. Zwiedzaj Rzym, podziwiaj jego piękności, tego na pewno nie pożałujesz a zarazem najlepiej popchniesz sprawę twojej książki.
Ująwszy rękę Piotra w swoje pulchne, delikatne, arystokratyczne dłonie — dodał z czułością:
— Chyba wierzysz w moje życzliwe usposobienie dla ciebie?... Wszystko co powiedziałem, ma swoją postawę i wypływa ze szczerej mojej przyjaźni... Wszak mógłbym ci się osobiście narzucić, by cię doprowadzić do stóp Ojca świętetego... lecz uważam, że byłoby to przedwcześnie... byłoby to z uszczerbkiem twojego dobra.. twojej sprawy... Później, gdy wszystkie usiłowania spełzną na niczem, ja sam ci wyrobię audyencyę u Ojca świętego. Przyrzekam ci to najsolenniej... Tymczasem dam ci jeszcze jedną przyjacielską radę: nie wspominaj, nie wymawiaj słów niepotrzebnych, szkodliwych jak: nowa religia. Nie dalej jak wczoraj sam słyszałem z ust twoich to nieszczęśliwe zestawienie wyrazów. Pamiętaj, moje dziecko, że nie może być żadnej nowej religii, jest bowiem jedna tylko religia, wieczyste mająca panowanie, to jest religia rzymska apostolska, katolicka. Radzę ci jeszcze, byś się nie powoływał na swoich przyjaciół i opiekunów francuskich. Nie myśl bowiem, by kardynał Bergerot mógł ci w czemkolwiek dopomódz w Rzymie. Jego niezrównana pobożność nie jest tutaj ani znaną ani też cenioną.. Powtarzam raz jeszcze, że mówię do ciebie z całą szczerością serca...
Monsignor, spostrzegłszy bladość i ból na twarzy Piotra, zachwianego w swych nadziejach, niewiedzącego jak rozpocząć zamierzoną kampanię, uśmiechnął się i rzekł ze słodyczą:
— Nie trać odwagi, mój synu, zobaczysz, że wszystko się ułoży jak najpomyślniej dla dobra Kościoła i dla własnej spokojności... A teraz żegnam was, moi drodzy panowie... nie mogę dłużej czekać na widzenie się z Jego Eminencyą...
Ksiądz Paparelli kręcił się za plecami monsignora przez cały czas jego rozmowy z dwoma młodymi francuzami, lubił on bowiem wszędzie nadstawiać swoje uszy. Spostrzegłszy, że monsignor nie chce dłużej czekać na swoją kolej, ksiądz począł zaklinać go, aby raczył jeszcze chwilkę być cierpliwym, bo tylko dwie osoby wpierw przybyłe ma do wprowadzenia do kardynała. Prałat grzecznie się wymówił, obiecując, że woli jutro tu wrócić, sprawa bowiem, o której miał mówić z Jego Eminencyą nie nagli go zbytecznie. Co rzekłszy i grzecznie się wszystkim skłoniwszy, wyszedł.
Narcyz Habert prawie równocześnie pożegnał się z Piotrem, powtarzając:
— Bądź dobrej myśli, kochany księże Piotrze. Jutro pójdę z wizytą do mojego krewnego w Watykanie a gdy tylko otrzymam od niego jakąkolwiek odpowiedź, natychmiast cię uwiadomię. A zatem niezadługo...
Uścisnąwszy rękę Piotra, znikł po za drzwiami sali tronowej, wprowadzony do kardynała przez księdza Paparelli. Było już po godzinie dwunastej w południe. Na przyjęcie u kardynała wyczekiwały już tylko dwie stare damy, tymczasem spokojnie drzemiące. Przy małym sekretarskim stole, don Vigilio pisał bezustannie, pokrywając olbrzymie arkusze żółtego papieru, wprawnem i drobnem swem pismem. Od czasu do czasu czarne pałające oczy unosił z nad papieru i obrzucał salę badawczem, podejrzliwem spojrzeniem, w ciągłej będąc obawie grożącego, nieznanego niebezpieczeństwa.
W sali zapanowała teraz głucha, głęboka cisza. Piotr pozostał jeszcze chwilę na temże samem miejscu koła okna. Jakże się czuł zaniepokojony i zbolały. Obdarzony czułą i łatwo entuzyazmującą się naturą, cierpiał teraz nad rozbiciem się części swoich marzeń. Wyjeżdżając z Paryża do Rzymu, wszystko mu się wydawało łatwem do naprawienia, prostem i naturalnem. Posądzony, oskarżony niesłusznie, jechał, by się osobiście obronić i uniewinnić, rzuciwszy się do stóp papieża, który go słuchał z ojcowską pobłażliwością. Czyż papież nie był uosobieniem religii, inteligencyą wszystko rozumiejącą, sprawiedliwością, ustanawiającą prawdę?... a przedewszystkiem nie był że on Ojcem, bożym posłannikiem niosącym spokój przebaczenia za wszelakie winy. Nie byłże on bożem narzędziem sprawiedliwości i miłosierdzia?... Dobroci pełnym ojcem wyciągającym ramiona nawet ku najgrzeszniejszym ze swoich dzieci?... Czyż drzwi jego domu nie powinny stać otworem by najubożsi, najnędzniejsi z jego synów mogli wejść i uskarżyć się na dolę swoją, wyjawić swe grzechy, przedstawić powody i znaleźć pocieszenie w nieskończonej dobroci ojca, ku któremu dążyli?... Tak myślał Piotr, jadąc ku wiecznemu miastu. Tymczasem od pierwszego dnia przybycia do Rzymu zastał wszystkie drzwi z trzaskiem zamykające się przed kołataniem jego, napotkał świat nowy i nieznany, wrogo usposobiony, pełen zasadzek, groźny przepaściami. Wszyscy nakazywali mu ostrożność, jakby zawisły nad nim spaść mające gromy! Widzieć papieża było rzeczą należącą do nieprawdopodobieństw, sprawą wymagającą mnóstwa starań i zabiegów, czynem zadziwiającym całe stronnictwo, uroszczeniem siejącem popłoch w całym Watykanie. Ach a te dawane rady! Te długie i przebiegle obmyślane plany! To rozwinięcie taktyki jak przez generałów wieść mających hufce do ataku i zwycięztwa, te coraz to inne gromadzone trudności, tysiączne drobne intrygi, potajemne knowania! Ach, wielki Boże! Jakże to wszystko jest inne od spodziewanego przez Piotra przyjęcia w Rzymie! Myślał, że jest oczekiwany w domu dobrego pasterza mającego drzwi zawsze uchylone dla wszystkich owieczek swoich, dla złych i dobrych a przedewszystkiem dla opieki potrzebujących.
Trwogę w sercu Piotra wzbudzało rodzące się przekonanie o nieprawości tych intryg przygotowanych tajemnie, w zdradliwem ukryciu. Oburzony był spotkanym brakiem czci dla kardynała Bergerot, którego tutaj uważano za rewolucyonistę, człowieka niebezpiecznego. Radzono mu, by się nie powoływał na tak kompromitującego opiekuna! Piotr przypomniał sobie, jak pogardliwie wydął usta kardynał Boccanera, mówiąc o swym koledze francuzkim. Monsignor Nani ostrzegał go, by nie wymawiał słów tak źle brzmiących jak: nowa religia a jednakże wiedział, iż oznaczać one mają powrót katolicyzmu do pierwotnej czystości wiary chrześciańskiej. Czyżby to była jedna ze zbrodni, o które go oskarżano przed kongregacyą Indeksu?... Ci denuncyujący a utajoni w cieniu, Piotr poczynał się domyślać, kim byli i trwoga ogarnęła go tem silniejsza. Czuł jak potężną jest szajka czyhająca na rozpoczęte przez niego apostolstwo, jak groźne rozmiary zaczyna przybierać sprawa oskarżonej książki. Piotr stał się teraz drażliwie podejrzliwym. Postanowił usunąć się na bok przez dni kilka, by zastanowić się w samotności, rozejrzeć po tutejszych duchownych, wrócić do równowagi po wstrząśnieniach doznanych nowością niespodziewanych wrażeń. Poprzysięgał sobie zarazem, że nie ustąpi, że w niczem, nikomu nie ustąpi, nic w książce swej nie zmieni, ani jednej stronicy, ani jednego wiersza, pozostawi ją taką jaką jest, by świadczyła o czystości jego zamiarów i wierzeń. Nawet zostawszy skazanym przez kongregacyę Indeksu nie podda się i nic w książce nie zmieni. Woli zrzucić sutanę, zerwać z Kościołem, stać się schizmatykiem apostołującym nową religię. Napisze wtedy drugą książkę pod tytułem: „Rzym rzeczywisty“ i wypowie wszystko co teraz zaczyna dopiero przypuszczać i widzieć a co wkrótce danem mu będzie poznać i zgłębić.
Don Vigilio przestał pisać i tak uporczywie wpatrzył się w Piotra, że ten zbliżył się ku niemu, chcąc się z nim pożegnać, sądził bowiem, że takie jest właściwe znaczenie spojrzenia sekretarza. Lecz don Vigilio, jakkolwiek był niezmiernie bojaźliwy i ostrożny, poczuł zaufanie do Piotra i ogarnęła go chęć zwierzenia się:
— Czy pan się domyślasz, że on przyszedł tylko z powodu pana?... Chciał się dowiedzieć o rezultacie wizyty u Jego Eminencyi.
— Naprawdę?... Pan naprawdę tak sądzisz?...
— To nie ulega wątpliwości... I jeżeli chcesz mi wierzyć, to uczyń to, czego on po tobie żąda, bo lepiej uczynić to niby dobrowolnie, aniżeli z musu... a tak będzie najniezawodniej... inaczej być nie może...
Nazwiska monsignora Nani żaden z nich nie wymówił, omyłki bowiem być nie mogło pod tym względem. Słowa wyrzeczone przez don Vigilio ostatecznie rozdrażniły Piotra. Owładnął nim bunt przeciwko narzucanej sobie woli. Zobaczą oni, jaki ja posłuszny! — pomyślał, odgrażając się im wszystkim.
By wyjść, znów przeszedł trzy poczekalne salony. Wydały mu się one bardziej jeszcze ponure, opuszczone i zamarłe. Ksiądz Paparelli pożegnał Piotra milczącem skinieniem głowy, w ostatniej zaś sali drzemiący pod ścianą lokaj zapewne go nawet nie dostrzegł. Pod baldachimem przysłaniającym górną część ołtarza, pająk snuł spokojniej swoją przędzę pomiędzy chwastami kapelusza kardynalskiego. Czyż nie lepiej byłoby zburzyć tę całą butwiejącą przeszłość, uprzątnąć to rumowisko w proch się rozpadające, by jasne promienie słońca ożywić mogły grunt na świeży zasiew przygotowany i nowym pragnący zakipieć życiem?...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.