Rycerze mroku/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX
WYJAZD LESZCZYCA

Leszczyc przybył na dworzec na kilkanaście minut wcześniej przed odejściem pociągu. Jak umówione było z Bilukiewiczem, miał wyjechać o ósmej do Kutna, w Kutnie zaś przesiąść się do Gdańskiego kurjera. Nabył bilet pierwszej klasy, wyszukał pusty przedział i w nim zajął miejsce.
Teraz dopiero odetchnął.
Wciąż wydawało mu się, iż ktoś go śledzi, że nawet posterunkowy, pełniący służbę na stacji, podejrzliwie zerknął na jego żółtą walizę.
— Stanowczo poczynają mi nie dopisywać nerwy — pomyślał — i szczęście, że to wszystko się kończy... Dawniej, w klubie — wspomniał — naprawdę ryzykowałem a jednak nie przejmowałem się nigdy, gdy dziś lękiem mnie napawa byle szelest... A do obawy niema żadnego powodu! Złapią Welskiego... tysiączki się znajdą w miejscu bezpiecznem... ja... zaś... zostanę szczęśliwym małżonkiem Drohojowskiej!
Raz jeszcze poprawił drogocenną walizę, przykrył ją pledem, usiadł wygodniej i roztworzył wieczorowe dzienniki, szukając w nich tak pożądanej dla siebie wzmianki o pochwyceniu przestępców. Choć dzienniki wciąż jeszcze zajmowała sensacyjna sprawa, zaznaczały, że włamywaczów nie udało się dotychczas zatrzymać.
Pokręcił nieco głową Leszczyc, nad tą opieszałością władz bezpieczeństwa, pocieszając się jednak, że Welskiego i jego kamratów, jeśli nie przyłapią dziś, to przyłapią jutro i już miał się zagłębić w inne wiadomości, zawarte w gazecie, gdy posłyszał tuż koło siebie wesoły okrzyk:
— A... jest pan hrabia!
Z zadziwieniem ujrzał Dena, stojącego na stopniu wagonu.
Detektyw uchylił grzecznie kapelusza i niemal uniżenie tłomaczył:
— Przeprosić muszę, że w taki to sposób przerywam podróż! Lecz działam z polecenia panny Reny Drohojowskiej! Narzeczona prosiła, aby pan hrabia zechciał bezwłocznie przybyć do niej.
— Ja... teraz? Do niej? Mam wysiąść?
— Tak, panna Drohojowska pragnie hrabiego powiadomić o czemś niezwykle ważnem!
Leszczyc nie mógł wahać się dłużej i usłuchać musiał podobnego wezwania. Ujął silnie w rękę torbę, która mu teraz ciężyła, niby ołów i zachowując minę jaknajbardziej obojętną, opuścił wagon. Pozorny spokój odzyskiwał z trudem. Wszak, kiedy ujrzał detektywa, w pierwszej chwili pomyślał, iż Den przychodzi go zaaresztować a dopiero w następnej uświadomił sobie, jak niedorzeczną była ta myśl. Gdy opanował zmięszanie — zadziwił się, w jaki to sposób Den go wyśledził i odnalazł na dworcu, bo wszak nikomu nie mówił, o której odjeżdża.
— Panna Rena wiedziała, że jedzie hrabia do Kutna — sam Den mu dał na to odpowiedź, jakby pragnąc wytłomaczyć swe niespodziane przybycie — a że o siódmej przypomniała sobie, iż ma do pana jakąś pilną sprawę — zleciła mi hrabiego, za wszelką cenę, odszukać! Obawiałem się tylko, czy pan nie odjechał wcześniejszym pociągiem!
— Ach, tak...
Wszystko stawało się jasnem. Zapewne, świeży szus jaki przyszedł narwanej pannie do głowy i pragnęła może powiadomić Leszczyca, że znowu rozmyśliła się i zrywa narzeczeństwo. Zły, wzruszył ramionami a jednocześnie pomyślał, jak niezadowolonym będzie Bilukiewicz z tej niespodziewanej przerwy w podróży. Lecz, cóż miał czynić? Wyrzucał tylko sobie, iż wogóle powiedział, że wybiera się do Kutna.
Maskując jednak rozdrażnienie, wsiadł do oczekującego ich auta Drohojowskich a nawet, po drodze, zdobył się na parę uprzejmych, zdawkowych frazesów. Zaznaczył, iż przy pomocy tak, wybitnej siły fachowej, jak Den, niewiadomi dotychczas złoczyńcy, rychło odnalezieni zostaną i że doprawdy mu przykro, iż śród nawału pracy, panna Rena go zaprząta swemi osobistemi zleceniami.
— Głupstwo! — odparł detektyw, z uśmiechem — Co zaś się przestępców tyczy — pochwycę ich napewno! I to prawdziwych!
Tyle przekonania brzmiało w jego głosie, że Leszczyc aż drgnął i miał się zapytać o bliższe szczegóły, gdy przed pałacykiem przystanął samochód.
— Wysiadamy...
Rzucił kapelusz, pled i palto, oczekującemu ich w przedsionku lokajowi, poczem chwilę się zastanowił, co ma uczynić z walizą. Brać ją z sobą może nie wypadało — pozostawić — nie było bezpiecznem.
— Zabiera pan ze sobą swą torbę? — zagadnął go Den, który spostrzegł wahanie się Leszczyca.
— Tak... nie wiem... Mam tam ważne dokumenty!
— Niech pan zabierze! Będzie pewniej!
Omal nie uściskał detektywa za tę zachętę. Wszak mógł śmiało zabrać na górę walizę i tam ją ustawić w kącie pokoju, niby w pośpiechu przyniósłszy ją, przez roztargnienie. Raźno też, przyciskając swój skarb, pobiegł na pierwsze piętro po schodach, a w ślad za nim podążył Den.
W jasno oświetlonym salonie — panny Reny nie było. Chodził tam wielkiemi krokami Drohojowski, znać czemś poruszony do głębi.
Leszczyc, umieściwszy zręcznie, jak zamierzył, swą torbę w rogu pokoju, podszedł do niego i zagadnął:
— Wróciłem z pociągu na wezwanie panny Reny! Czy tu na nią mam zaczekać?
— Moja córka jest nadal cierpiąca — odparł sztywno Drohojowski, nie wyciągając na powitanie ręki — to zaś, co ona mogłaby powiedzieć — ja powiem! To ja, poleciłem właściwie, pana sprowadzić!
— Więc nie Rena? Cóż to ma znaczyć? — pomyślał, zdumiony sztywnem, niemal impertyneckiem zachowaniem się Drohojowskiego.
Podczas, gdy detektyw zatrzymał się tuż przy drzwiach — dyrektor przystanął za stołem, jakby umyślnie tym meblem się przegradzając od Leszczyca — i mówił:
— Wystąpiono przeciw panu z tak poważnemi zarzutami, że uspokoić się od rana nie mogę... Zmuszony byłem nawet grać komedję, co jest wstrętnem mej naturze! Gdyby te zarzuty potwierdziły się, byłoby to straszne! Pan, człowiek z dobrej rodziny, pan, który uchodził za narzeczonego mojej córki...
— Jakie zarzuty? — ostro zagadnął Leszczyc, odzyskając w obliczu niebezpieczeństwa cały swój tupet. Przeklinał jednocześnie swą lekkomyślność, że dał się tu zwabić detektywowi, rzekomem zleceniem panny Reny.
— Postawię sprawę odrazu jasno i otwarcie — oświadczył Drohojowski — zarzucają panu, iż pragnie pan swemu kuzynowi Welskiemu wydrzeć spadek, że wplątał go pan w brudny proces, przyczynił się do skazania a później nastawał nawet na jego życie!
Leszczyc odetchnął. Na ten zarzut był przygotowany i wszak niedawno, podobną rozmowę prowadził z detektywem. Domyślał się, skąd spada cios, choć nie rozumiał czemu właśnie teraz został wymierzony. Z napastowanego postanowił stać się napastującym.
— Brudne insynuacje! — zawołał, z świetnie udanem oburzeniem. — Cóż ja mam wspólnego z tem wszystkiem? Wiem, kto tu podobnych plotek, naznosił!
— Któż?
— A któżby inny, jak nie szlachetny detektyw Den! Raz już, sam, zaczepiał mnie w tej sprawie, ale wówczas dałem mu taką odpowiedź, że sądziłem, iż te głupstwa, na zawsze, mu wywietrzeją z głowy!
— Czyżby...
Den, który dotychczas stał, wciąż wsparty o framugę drzwi i obojętnie przysłuchiwał się rozmowie, jak gdyby ona go wcale nie obchodziła, ruszył z miejsca i podszedł do portjery, oddzielającej salon od przyległego gabinetu.
— Hm... — rzekł — może to i inni potwierdzą!
Leszczyc spojrzał z zadziwieniem. Z za kotary wyszli — Welski, jakiś tęgi mężczyzna — Balas — którego nie znał — i... i... ów łobuz z... „Mordowni”. Więc Welski był na wolności i ten atut postanowił wygrać przeciw niemu detektyw?
Nie stracił jednak rezonu i choć nie wiele rozumiał a niezbyt miłą mu stawała się konfrontacja, szczególnie z „Felkiem”, wynajmowanym parokrotnie do „załatwienia się” z Welskim — uważał, że uratować się może tylko pewnością siebie i słowo jego więcej u Drohojowskiego zaważy, niźli zeznania podobnie niepewnego osobnika.
— Więc to mają być świadkowie mojej winy! — począł się śmiać — Dobre tu widzę towarzystwo... a w niem, na czele... mój kuzynek... Nie tędy, przez szantaż, prowadzi, panie Welski, droga do zapomogi z mojej kieszeni!
Rzucając to oszczerstwo, sądził hrabia, że znalazł genjalne wyjście z trudnego położenia. Chciał przedstawić kuzyna, jako człowieka zdemoralizowanego ostatecznie, który przy pomocy zmyślonych zarzutów i podstawionych świadków, usiłował zeń wycisnąć jakowąś kwotę. Postępując w taki to sposób, kompromitował go w oczach Drohojowskiego, całkowicie, dając jednocześnie logiczne uzasadnienie skąd pochodziły, skierowane przeciw niemu zarzuty.
— Czy to ten pan cię wynajmował? — zapytywał w tym czasie detektyw Felka wskazując na Leszczyca — i polecał „wyrychtować” pana Welskiego?
— Tak! On i jest!
— Poznajesz go?
— Tak!
— Potwierdzisz to w każdej chwili, pod przysięgą?
— Przysięgnę na wolność, panie naczelniku!
Welski tylko pogardliwym wzrokiem zmierzył kuzyna. Jak zepsutym do szczętu musiał być, aby równie łatwo grać komedję, rzucać kalumnje i się nie zmięszać, wobec grożącego niebezpieczeństwa! I gdy dotychczas myślał, że przypuszczenia detektywa są nieprawdopodobne, poczerpnięte niemal z fantazji, teraz poczynał wierzyć...
— Więc cóż pan na to? — odezwał się Drohojowski do Leszczyca.
— Wszystko kłamstwo! — spokojnie ten odparł — nie znam podobnego indywiduum i nigdy do żadnych zleceń go nie wynajmowałem...
— A to ci łże, pieski syn... dość głośno mruknął Balas.
Leszczyc uważając, że jego akcje stoją coraz lepiej, bo Drohojowski pochylił głowę, jakby w zamyśleniu — postanowił, zwycięsko opuścić plac boju.
— Nie znam — powtórzył dumnie — i na to daję szlacheckie słowo honoru! A słowo takie — chyba panu dyrektorowi wystarczyć powinno! Teraz zaś, pozwolę sobie, pana pożegnać i oddalić się do domu! Uważam, wszelkie dalsze wyjaśnienia za zbyteczne, a nawet obrażające moją godność!
— Chwilę jeszcze, panie hrabio! — zawołał detektyw, widząc, że Leszczyc kieruje się w stronę drzwi.
Nie zwrócił uwagi na ten okrzyk. Pragnął wziąść torbę, opuścić pokój a później naradzi się z Bilukiewiczem, jak dalej postąpić.
— Chwilę jeszcze — powtórzył Den — czy nie zechciałby pan, nam przódy powiedzieć, co znajduje się w torbie?
Leszczyc zbladł gwałtownie.
— Cóż to pana obchodzi — odparł, siłą woli wstrzymując drżenie głosu — co pana moja waliza i moje rzeczy obchodzą?
— Nawet bardzo obchodzą — oświadczył Den, powoli wymawiając każdy wyraz. — W tej torbie znajdują się skradzione pieniądze!
— Co?
— Powtarzam, pieniądze, skradzione z kasy pana Drohojowskiego!
— Jak pan śmie!
— Śmiem i żądam otwarcia walizki! Jeden błąd pan tylko popełnił, panie hrabio, ten mianowicie — że tę żółtą torbę właśnie, zabrał z sobą na górę! Zdradził się pan! Śledziłem ja pana uważnie i gdyby nie ów postępek — nie ośmieliłbym się nigdy nastawać na zrewidowanie walizy! Teraz stwierdzam stanowczo — w niej się znajdują zrabowane tysiące...
— Kłamstwo!
— Które pan miał wywieźć z Warszawy!
Leszczycowi pociemniało w oczach. Czuł, że grunt usuwa mu się z pod nóg i że z straszliwej sytuacji nie uda mu się wyplątać.
— Proszę o klucz! — rozkazał Den.
Leszczyc jeszcze usiłował walczyć, niby tonący, co brzytwy się chwyta.
— Panie dyrektorze! — zawołał w stronę Drohojowskiego — czyż i pan nastaje na rewizję?
Drohojowski spojrzał na niego poważnie.
— Uczciwy człowiek nie lęka się rewizji! — rzekł.
Co robić? Jak się wkręcić? Może oświadczyć, że zgubił klucz i usiłować wymknąć się niepostrzeżenie, uciec...
— Więc... — naglił detektyw.
— Zaraz... chwilę...
— O ile pan hrabia się wzdraga sam otworzyć walizkę, ja go wyręczę i ją rozpruję nożem — mówił spokojnie Den — Jeśli moje podejrzenia się nie sprawdzą, może pan złożyć na mnie skargę do prokuratora...
— Zaraz... dam... klucz... — oświadczył Leszczyc, powziąwszy nagłą decyzję.
Welski spojrzał na niego z podziwieniem. Czy naprawdę zamierzał otworzyć walizę? A może myli się Den i w niej niema tych pieniędzy? W takim razie cała gra byłaby na nic... Ale wszak Den, występował tak pewnie!
Tymczasem Leszczyc udawał, iż szuka gorączkowo po kieszeniach.
— Wszystko przepadło — myślał — znajdą pieniądze, sprawę Welskiego wykryją... potem.. sąd... wyrok... długie lata więzienia... nie... nie...
— Już daję! — mruknął, widząc, że wszyscy obserwują go bacznie.
Wyciągnął jakiś błyszczący przedmiot. Ruchem błyskawicznym uniósł go do góry... Padł strzał... i Leszczyc runął na ziemię... Odgłos tego wystrzału — posłyszał na dole Bilukiewicz...
— Choć to mu pozostało z dawnej rasy — rzekł Drohojowski, spozierając na stygnące zwłoki — że sam sobie potrafił wymierzyć sprawiedliwość!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.