Rycerze mroku/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
ROZCZAROWANIE PANNY RENY.

Panna Drohojowska, choć trochę trzpiot i rozkapryszona — była w gruncie bardzo dobrą osóbką... i nieco romantyczną. W czasach naszych, kiedy czytanie książek poczytywane jest za stratę czasu a nawet grzech wielki, książki pochłaniała dosłownie i to ze szczególnem zamiłowaniem, opisujące przygody i powikłania niezwykłe. Jak już spostrzedz było można, z jej rozmowy z Welskim, stale marzyła o jakim bohaterze, któryby ją porwał — lub, co lepiej jeszcze, o kimś nieprzeciętnym, któryby się w niej zakochał, nic nie wiedząc o Drohojowskiej i nie polując na jej majątek. Ów wymarzony musiał, wedle niej, być koniecznie bardzo niezwykły, przechodzić różne koleje losu, mieć naturę bohaterską, lub artystyczną — bo artystów panna Rena uwielbiała wielce, nie mając z niemi bliższej styczności — i może właśnie dla tego.
Najbliższe otoczenie panny Drohojowskiej nie dostarczało podobnego ideału. Kręciła się wprawdzie dokoła niej cała moc młodzieńców, cała plejada wykwintnych młodszych i starszych panów, lecz ci byli tak banalni, poznała ich w okolicznościach zwykłych, i z góry przewidzieć było można, że z niemi życie ułoży się w ramy dobrobytu, częstszych, lub rzadszych wyjazdów za granicę, przyjęć w Warszawie i szablonowej nudy. Nie o takim małżonku marzyła ekscentryczna panna. Przez jakiś czas istotnie, jej wyobraźnię zaprzątnął Leszczyc — zaprzątnął wyobraźnię — lecz dziwnie odpychał, mimo pozornej kultury — nie miał z nią łącznych artystycznych upodobań i było w nim coś, coś nieokreślonego, z czego nie umiała sobie zdać sprawy, co napawało lękiem, jak lękiem napawa i zmusza do ucieczki najmniejsze zwierzątko nawet, obecność uśpionego drapieżnika.
Spotkanie z Welskim bezwzględnie uderzyło pannę. Nie, aby zakochała się odrazu, bo podobne coup de foudre zdarzają się w powieściach jedynie i trudno zakochać się w kimś od pierwszego wejrzenia, zamieniwszy słów zaledwie parę. Ale podziałał on na jej wyobraźnię.
Ten był naprawdę niezwykły. Okazał jej na wyścigach wielką przysługę a później nie chciał, ani przyjąć podziękowania, ani się z nią zapoznać. Dalej, przy powtórnem spotkaniu w Alejach, ledwie dał się nakłonić do rozmowy — a iluż tyle dałoby za rozmowę z nią, sam na sam, z urodziwą panną... Potem ciekawie opowiadał...
Fantazja Drohojowskiej rozigrała się na dobre. Sama jeszcze nie widziała, czy rzekomy Orwid odegra w jej życiu poważniejszą rolę, ale ciągnęło ją do niego... A wtedy przypominała sobie spotkanie, które wyznaczyła.
— Et, nie wypada, nie pójdę!
Lecz, jeśli kobieta mówi, że nie wypada i nie pójdzie, myśląc o człowieku do którego coś ją pociąga, napewno postąpi odwrotnie. To też im bardziej zbliżał się czwartkowy wieczór i godzina szósta, tembardziej zawzinała się Rena, tłomaczyła sobie, że to nieznajomy, że w rzeczy samej nic o nim nie wie — a już o piątej pospiesznie kładła kapelusz i w domu nie zatrzymałaby jej żadna siła. Ponieważ jednak każda kobieta, która popełnia jakiś czyn, poczytując go sama za niewłaściwy, czemś usprawiedliwić się nawet przed sobą musi — pocieszyła się w duchu:
— Zaproszę go do nas i przedstawię papie!. To bardzo zacny człowiek... i napewno sława w przyszłości!
O wpół do szóstej była już Rena w umówionem miejscu. Siadła jednak, nieco opodal, aby zaznaczyć, że przyszła przypadkowo, ot tak, nieomal zapomniawszy o tem spotkaniu. Poczęła czytać książkę, raz po raz spoglądając na zegarek i ze zdziwieniem zauważyła, że wskazówka znaczy szóstą, później biegnie dalej — a jego wciąż niema. Znów poczęła czytać, lecz wnet spostrzegła, że odwraca kartki machinalnie, ledwie okiem rzuca na stronice a myśl jej błądzi zgoła gdzieindziej. Zegarek wykazywał już kwadrans po szóstej, później dwadzieścia minut po szóstej, wreszcie wpół do siódmej.
— Pójdę chyba — zadecydowała z rozdraźnieniem — nie przyjdzie! Wraz z nerwowym niepokojem i tym pragnieniem właśnie ujrzenia go choć na chwilę, łączył się i gniew — a gdy złośliwa wskazówka zegarka, umieszczonego na ręku, jęła równać się z siódmą, porwała się z miejsca tak nagle, że aż zerknął na nią ze zdziwieniem najbliższy jej sąsiad, jakiś emeryt.
— Bałwan, dureń! — określiła niewdzięcznika, który podobnie śmiał ją zawieść. — Już ja go rozumu nauczę!
Szła teraz spiesznie w kierunku domu. Choć i tak prędzej, czy później wsiąść musiała w tramwaj, czy samochód, bo na Wolską było zbyt daleko — uprzednio krótką przechadzką pragnęła uspokoić ogarniające rozdraźnienie. Wyładowywało się ono stopniowo zarówno w ruchach zamaszystych i szybko stawianych krokach, jako też gradzie myślowych epitetów, rzucanych na głowę Welskiego-Orwida. I długoby mu zapewne życzyła wszelkich nieszczęść za jego przeniewierstwo, gdyby nagle z zadumy nie obudził jej męski głos.
— Witam panią!
Drgnęła, sądząc, iż zapóźniony ją dogania — lecz poznała wnet, iż głos to inny — przed nią stał Leszczyc.
— Ach, to pan... — powitała go niezbyt zachęcająco.
— Czy pozwoli pani sobie towarzyszyć?
— Proszę! Choć niezadługo zamierzam wsiąść w samochód!
— A może przeszkadzam?
— Nie!
Leszczyc był dobrym psychologiem, tak jednak przywykł przez dni ostatnie do różnych kaprysów panny, że nie zraziły go oziębłe odpowiedzi. Zresztą, zamierzał wyświetlić raczej sytuację, w związku z planowaną „wyprawą” i wywnioskować, czy dalsze konkury wogóle są celowe. Gdyby dziś spotkała go odmowna odpowiedź, nie zmartwiłby się zbytnio, mając znakomity pretekst do wyjazdu zagranicę ze zrabowanemi pieniędzmi — wyjeżdżałby, jako człowiek zbolały, odtrącony przez ukochaną, słowem cierpiętnik miłosny.
Przyłapawszy tedy Drohojowską, której nigdy przyłapać nie mógł w domu, odrazu poruszył drażliwy temat:
— Unika mnie pani w ostatnich czasach?
— Nie ja unikam, tylko on mnie unika! — mimowolnie wyrwało się Renie, która wciąż myślała o tym drugim.
Leszczyc, ze zdziwienia, aż przystanął.
— Nie rozumiem!
— I nie trzeba! — odparła Rena, która najchętniej byłaby teraz Leszczyca wrzuciła pod tramwaj.
— Pani tak dziwnie odpowiada!
— Odpowiadam, jak umiem! Et, nudzi mnie pan!
Właściwie po tym wstępie nie pozostawało nic innego, jak zdjąć kapelusz, skłonić się i odejść. Leszczyc, jednak, może mimowolnie, może chcąc sprawę doprowadzić do końca, wypowiedział zdanie, które pociągnęło za sobą niespodziane skutki:
— Doprawdy, po tem, com usłyszał, nie pozostaje mnie nic innego, jak raz na zawsze zrezygnować z moich zamiarów!
— Jakich zamiarów?
— Zostania mężem pani!
— Ha... ha... ha...
Panna zanosiła się od śmiechu, a Leszczyc przeklinał samego siebie, że nie odszedł wcześniej, naraziwszy się na to upokorzenie, gdy stała się rzecz, której najmniej oczekiwał. Bo oto, nagle spoważniała Rena, zastanowiła się chwilę, a po jej twarzyczce przebiegł cień ni to zawziętości, ni to gniewu.
— Właśnie myli się pan — zawołała — będę pańską żoną... będę... będę!...
— Pani się zgadza? — wybełkotał zdumiony.
— Tak... tak... tak... Proszę przyjść jutro, pojutrze... tak... tak... A teraz do widzenia, bo wsiadam do taksówki!
I nim szczęśliwy narzeczony zdołał się obejrzeć, odjeżdżała nie rzuciwszy okiem na niego. Leszczyc stał przez chwilę z otwartemi ustami i dopiero, po upływie dobrych paru minut, powrócił do zwykłego, pełnego pewności siebie wyglądu.
— Dobrze mu tak, dobrze — cieszyła się panna, choć w oku połyskiwała łezka — będę żoną Leszczyca!.. A temu Orwidowi poszlę zaproszenie!.. Niech się wścieknie!.. Jutro zaraz w biurze adresowem wynajdą, gdzie mieszka...
W taki sposób Welski pchnął Drohojowską w ramiona Leszczyca... niestety, tegoż dnia, drugiemu jeszcze człowiekowi sprawił duże rozczarowanie.

Detektyw napróżno oczekiwał na Welskiego. Wreszcie, przypuszczając, iż ten może więcej ucierpiał w czasie wczorajszej napaści, niźli na pierwszy rzut oka wydawaćby się mogło i z tego powodu zmuszony jest pozostać w łóżku — postanowił go odwiedzić.
Około piątej wybrał się na Bednarską.
Gdy przybył na miejsce, przystanął przed kamienicą i dłuższą chwilę rozmyślał, jak zręczniej wypadnie — czy przódy dokonać wywiadu u dozorcy, czy też wprost udać się do mieszkania Balasa? Zdecydował się na to ostatnie i szybko przeszedłszy bramę, już miał wstąpić na schody, kiedy tuż przed sobą ujrzał Wawrzona.
— Pan wychodzi? — zaczepił go, nie zamierzając ze swej wizyty czynić tajemnicy. — A ja do pana!
— A bo, co? — niezbyt uprzejmie odparł Balas, wcale nie zdziwiony odwiedzinami detektywa.
— Wszak u pana mieszka Welski?
Złodziej spojrzał na niego jakoś koso, spodełba.
— Ano mieszkał — oświadczył powoli — ale go nima!
— Jakto niema?
— Jak ci poszedł rankiem, tak nie wrócił!
— Wyszedł rano?
— A tak! Za wiele on za dziewuchami lata i sam idę na miasto popatrzeć, czy chłopa, gdzie nie pocharatali! Choć on mnie i nie kolega, aleć zawsze pod opieką...
Balas patrzył teraz detektywowi prosto w oczy a w głosie jego przebijało tyle szczerości, że trudno było nadal wątpić.
— Naprawdę go niema? — powtórzył raz jeszcze Den, ale tym razem bez wielkiego przekonania.
— Co mam kłamać? Jak pan nie wierzy, idziem na górę!
Detektyw przystanął w zadumie.
— Dlaczego miałbym nie wierzyć? — rzekł — Wcale nie mam zamiaru sprawdzać! Tylko o jedno poproszę! Skoro nadejdzie Welski, zechce mu pan powiedzieć, aby bezzwłocznie stawił się u mnie! Sprawa, którą mam do niego, w żadnym razie nie narazi pana na przykrości! — dodał pojaśniająco, aby rozproszyć obawy, mogące powstać w podejrzliwym umyśle złodzieja.
Lecz Balas zaprzeczył żywo:
— Pan Den, swój chłop, wiadoma rzecz, nikomu po próżnicy, krzywdy nie zrobi!
— Więc powtórzy mu pan?
— To sie wi!
Chcąc całkowicie zjednać sobie Wawrzona, detektyw wyciągnął na pożegnanie rękę, którą ten uściskał z niezwykłym szacunkiem, snać do głębi poruszony zaszczytem, jaki go spotkał. Lecz skoro tylko odwrócił się do niego plecami Den — szybko wykonał ulicznikowski gest — tym razem wcale nie świadczący o szacunku a świadczący, że sprytnie wykierował detektywa... na dudka...
— Co raz mniej zaczyna mi się podobać ten Welski — rozmyślał powracając do domu — wtedy siedział z tą dziewczyną w „Mordowni“ i widać było, że gustuje w jej towarzystwie... Później podał fałszywe nazwisko... Dziś wyszedł rano i wcale u mnie się nie pojawił, jakby unikał... Zaiste dziwne! Czyżby w więzieniu zdeprawował ostatecznie i śród przestępców czuł się najlepiej?
Gdy tak szedł, nie wiedząc, co o tem wszystkiem sądzić, jedna jeszcze tego dnia spotkała go niespodzianka. Oto ujrzał idącego naprzeciwko Leszczyca, lecz hrabia wcale go nie usiłował wyminąć, kiwał przyjaźnie głową i pierwszy zaczepił detektywa.
— Doprawdy — oświadczył — cieszę się, panie Den, że pana spotykam i pragnę go przeprosić za moje wczorajsze odezwanie się... Tak mnie pan oszołomił swemi wywodami...
Milczał, nie rozumiejąc, czego właściwie chce hrabia.
— Ale, żeby pana przekonać — mówił tamten dalej — jak najlepszy nawet detektyw mylić się może, umyślnie pozwoliłem sobie zatrzymać pana, aby mu podać do wiadomości, iż przed chwilą zaręczyłem się z panną Drohojowską...
— Z panną Drohojowską? — powtórzył.
— Tak! Wobec tego, sam pan rozumie, jak śmieszne są pańskie przypuszczenia, żem polował na... ów spadeczek... przypadający Welskiemu.
Den ukrył grymas niezadowolenia. W rzeczy samej małżeństwo Leszczyca z jedną z bogatszych panien w Warszawie, rozbijało jego mozolnie zawiązaną sieć poszlak, a zważywszy dziwne postępowanie Welskiego — może rozbijało ostatecznie.
Skłonił się tedy głęboko:
— Nie pozostaje mi nic innego, jak powinszować panu hrabiemu!
— Dziękuję! I zapewniam, że za ową rozmowę nie żywię żadnej urazy! Każdy omylić się może! Kto wie, jeszcze i ja kiedy do pana z jaką sprawą przyjdę...
Den, choć bez wielkiego zachwytu, skinął głową.
— Tylko — dodał z uśmiechem Leszczyc — szczerze radzę, z tym moim biednym kuzynem być bardzo ostrożnym!
— Ostrożnym?
— Lepiej ja go znam, niźli pan! Sprawi on panu wielkie rozczarowanie!
Niestety, poczynał dochodzić, Den do tego samego przekonania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.