Rycerze mroku/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V
AMORY PANA BILUKIEWICZA

Ktokolwiek znał owego statecznego męża, nie przypuściłby na chwilę iż płeć piękna może w jego życiu odgrywać poważniejszą rolę. Rzekłby nawet, iż wogóle nie odegrywa żadnej. Tyle powagi biło z postaci pana kasjera Dezyderego Bilukiewicza — kasjera naczelnego fabryki „Drohojowski i Sp.” — iż zda się byłto istny Kato. Poważnego, wygolonego oblicza niemal nigdy nie krasił uśmiech najlżejszy, oczy patrzące z poza wielkich amerykańskich okularów mroziły każde swawolniejsze odezwanie a gruba nieco przysadkowata jego postać, stale przy odziana w czarne ubranie, świadczyła wszędzie o urzędniczej stateczności, pracy i rozwadze.
Na ustach miał pan Bilukiewicz zawsze najszczytniejsze hasła i był w ganieniu postępowania innych nieubłagany, najdrobniejszego wykroczenia nie przepuścił nikomu, a gdy zauważył niewłaściwość jaką w biurowem czy prywatnem życiu współkolegów — nie omieszkał o tem szefowi donieść. To też — gdy po karjerze pełnej chwały w jednym z banków stołecznych, znęcony większemi zarobkami — przeszedł do fabryki pana Drohojowskiego — ten nie mógł się go nachwalić i stale wystawiał za wzór innym. Koledzy zato niecierpieli go szczerze i choć przyznawali zalety wszelakie, starannie unikali jego towarzystwa. Unikanie podobne zbytecznem było, bo Bilukiewicz nie przyjaźnił się z nikim a godziny od zajęć wolne spędzał w mieszkaniu sam — jak mawiał — w towarzystwie dobrej książki i starego kota. Starokawalerskie przyzwyczajenia tłomaczył zbliżającą się pięćdziesiątką.
Zdziwiłby się zapewne wielce dyrektor Drohojowski i nie uwierzyłby może, gdyby kto mu opowiedział w towarzystwie jakiego to kota pan Bilukiewicz dzisiejszy wieczór przepędzał. Kot a kotka owa raczej miała czarną, krótko ostrzyżoną czuprynkę, czarne niczem węgiel oczy, usta kraśne, jak maliny a wyciągnąwszy przed się nóżki, przybrane w jasne pończoszki i lakierki — nóżki tak zgrabne, że na ich widok uległby pokusie najcnotliwszy — na pół leżąc na kanapie, ćmiła papierosa i przyglądała się krzątającemu po pokoju Bilukiewiczowi.
Kasjer przysunął do otomany mały stoliczek, ustawiał na nim butelki z likierem o strzelistych szyjkach, szykował filiżanki do czarnej kawy. A czynił to z namaszczeniem, jakby sprawdzał bilansowe księgi.
— Cóż to, wujaszku — ozwała się poufale czarująca istota — służby nie trzymasz?
— Ot, tak, nie... uważał za zbyteczne tłomaczyć, iż umyślnie zwolnił służącą, by ta mu nie przeszkadzała w miłosnych zapałach.
Czarująca istota snać nie dawno nadejść musiała i była po raz pierwszy w mieszkaniu pana kasjera, bo rozglądała się na wszystkie strony, ciekawie spozierała na dość skromne meble i banalne drobiazgi, jakby pragnąc z tych szczegółów wywnioskować o zamożności gospodarza. Ocena wypadła nieszczególnie, bo skrzywiwszy nieco usteczka, rzekła — Skromnie mieszkasz, wujaszku!
— Jak stary kawaler... Nie zważam na elegancje... Pani domu mi brak...
Jedną z ulubionych przynęt Bilukiewicza było opowiadanie o poszukiwaniu dozgonnej towarzyszki życia i na tą przynętę nabierało się wiele lekkomyślnych niewiast. Miało to tę dobrą stronę, że bogdanki, marzące o ustaleniu swego losu, stawały się czulsze i więcej oszczędzały kieszeń kasjera. Nawet w sprawach miłosnych był on bowiem rozważny, a choć z zamiłowaniem uprawiał rozpustę po cichu, starał się, by ta rozpusta jaknajtaniej kosztowała.
Dziś jednak, szczególnie był „wzięty“ i urodą i artystycznym zawodem nowej znajomej — jako artystka mu się bowiem przedstawiła — i aby posiąść rychło tą zdobycz, postanowił zarzucać wszelkie złote wędki.
— Nie należy sądzić z pozorów — ozwał się tedy — nie powiem, żebym był człowiekiem bogatym, ale i nie jestem biedny... Posadę ma się wcale niezłą, no i grosika odłożonego nieco też...
Rewelacja ta, widocznie, w dobry nastrój wprawiła towarzyszkę, bo roześmiała się, pokazując oślepiająco białe ząbki. Zmiana w jej zachowaniu nie uszła uwagi gospodarza, gdyż swą grę ciągnął dalej.
— Tak... tak... zabezpieczoną ma się starość, tylko niema dla kogo zbierać... Żadna niewiasta mnie nie chce...
— No... no...
— Chyba ty, dziecinko...
Czarująca istota udała obrażoną.
— Bardzo sobie wypraszam podobną poufałość! Nie jestem żadna „dziecinka“, tylko panna Mary... panna Mary Lora — artystka filmowa, do usług... Żeśmy się w tramwaju poznali, to pana jeszcze nie upoważnia do podobnych odezwań... Zgodziłam się poznać pana i go odwiedzić... bo... bo... mi nieboszczyka ojca z wyglądu przypomniał...
— Ależ przepraszam, przepraszam... Nie chciałem obrazić, tak tylko odezwałem się, jak... papa...
Obraza panny Mary nie trwała długo. Po paru kieliszkach aromatycznego likieru, zaczerwieniona zlekka, rozgadała się na dobre. Opowiadała o swej znakomitej roli w obrazie „Dziewczyna z ulicy, czyli nóż w boku“, w którym grała kochankę apasza, co prawda, w jednej tylko scenie i przez parę minut, ale z wielkiem powodzeniem, opowiadała jaką znakomitą kreację odtworzy w najbliższym filmie, nie precyzując jednak bliżej jaka go przygotawia wytwórnia. Przeszła później na swe stosunki osobiste, brak przyjaciół i najbliższej rodziny i z tem związane kłopoty finansowej natury.
— A bez pieniędzy nikt w kinie nic nie zrobi... kończyła swoją opowieść.
Bilukiewicz słuchał uważnie, lecz niktby nie poznał w nim pełnego godności kasjera. Korzystając z tego, iż urocza artystka pochłonięta była opowiadaniem, niby niechcący przesiadł się na kanapę z krzesełka, gdzie początkowo skromnie zajmował miejsce, a później również niechcący położył najprzód dłoń na lśniącym jej lakierku, z pantofelka przeniósł rękę na kostkę, wreszcie jął delikatnie gładzić po obciągniętej jedwabiem pończoszki nóżce.
Panienka jeszcze na te manewry nie zwracała uwagi i nie wiadomo dokąd zabłądziłaby niecierpliwa dłoń, gdyby w tej chwili nie rozległo się stukanie do wejściowych drzwi.
— Ach! — zawołała szybko, powstając z kanapy i poprawiając sukienkę — to pan się kogoś spodziewa?
— Nie! nie!... odparł Bilukiewicz zły, iż mu przerwano tak dobrze zapowiadający się wieczór — nie spodziewam się nikogo i nie rozumiem kto może do mnie stukać o tej porze. Ale zaraz się nieproszonego gościa pozbędę!
Wyszedł, zamknął starannie za sobą drzwi wiodące do przedpokoju, słychać było zgrzyt przekręconego klucza, zdziwiony wykrzyknik i wbrew zapewnieniom powrócił Bilukiewicz w towarzystwie hrabiego Leszczyca.
— Taki miły kompan — odezwał się do panny Mary — iż pozwoliłem sobie zaprosić go do naszego towarzystwa!
Mina jednak kasjera bynajmniej nie zdradzała zachwytu z niespodziewanych odwiedzin. Choć jeden tylko Leszczyc wiedział o jego tajemnych rozrywkach i nieraz wspólnie się zabawiali, medytował teraz, jakby go się pozbyć najprędzej, aczkolwiek domyślał, iż ten w jakiej pilnej sprawie przychodzi.
Leszczyc tymczasem, bąknąwszy niewyraźnie nazwisko i uścisnąwszy dłoń panienki, usiadł najspokojniej i zapalił papierosa.
Rozmowa nie kleiła się. Panna Mary, pragnąc udać światową osobę, paplać zaczęła o tem i o owem, lecz zrażona chłodnemi, zdawkowemi frazesami Leszczyca, zmilkła, oburzona jego oziębłością. Przystojny, bo przystojny i może się podobać kobiecie, lecz nadto zarozumiały — zadecydowała w duchu, postanawiając nie czynić dalszych awansów. Wypiła tedy parę kieliszków likieru pod rząd i oświadczyła krótko.
— Wiecie co? Zakręciło mi się trochę w głowie i zdrzemnę się tu na kanapie chwilę z wielką przyjemnością! A wy tam przez ten czas załatwiajcie wasze sprawy!
Choć oświadczenie to nie bardzo licowało z zapowiadaną poprzednio dystynkcją i skromnością kinowej artystki — Bilukiewicz mało nie ucałował rozkosznej istoty. Ułatwiała mu znakomicie sprawę pozbycia się intruza — snać sama dłużej pragnęła pozostać.
To też z rozczuleniem spozierając na czarną główkę, która spoczęła na bieli poduszki, odciągnął Leszczyca w przeciwległy kąt pokoju i prawie radośnie zapytał.
— Co cię sprowadza?
— Jak zwykle... Potrzeba mi dwa tysiące!
— Znowu? Zgrałeś się?
— Nie! do klubu po tem wcale nie chodzę, choć mam wrażenie, iż nikt nic nie spostrzegł. Com miał, rozeszło się na długi. A tu ciągle wydatki...
Bilukiewicz otworzył szufladę biurka i wyciągnąwszy z tamtąd sporą paczkę, jął liczyć pieniądze. Liczył powoli, z niezadowoleniem, znać było, jak niechętnie udziela pożyczki.
— Masz — mruknął — ale pamiętaj, że nieprędko ci coś znowu dać będę w stanie. I dziś daję tylko dlatego, iż szczerze chcesz spełnić to, do czego cię namawiałem.
— Bywam u Drohojowskich codziennie.
— Wiem.. Czy sprawy posuwają się naprzód?
— Sądzę, że tak!
Bilukiewicz zamykał teraz biurko, Leszczyc zaś, przeliczywszy banknoty, chował je do kieszeni. Obaj stali odwróceni plecami do otomany, zapomniawszy o uśpionej towarzyszce.
Lecz za to, rzekomo uśpiona dziewczyna, nie zapomniała o nich, a sen ani na chwilę nie przymknął jej powiek. Nieco pochylona do przodu łowiła każde słówko prowadzonej półgłosem rozmowy a usta krzywił dziwny wyraz.
— Wiem już trochę — szepnęła — lecz może więcej się dowiem. Słuchajmy!
Leszczyc tymczasem, szykując się do odejścia, zapinał rękawiczkę i mówił.
— Pozostawiam cię z twoją panną, wcale niezła, winszuję... mam nadzieję potrafisz ją należycie obudzić. Dziękuję za pożyczkę. Ach, żeby raz już skończyły się te utrapienia...
— Skoro jesteś na dobrej drodze...
— Na bardzo dobrej! Zresztą, jeśli się to nie uda, pozostaje wszak spadek. Trzeba czekać dwa miesiące, lecz pół miljona sumka nie do pogardzenia.
— Tylko dwieście pięćdziesiąt tysięcy — poprawił Bilukiewicz — bo nie zapominaj, że połowa idzie dla mnie. Ale i tak dla każdego z nas starczy!
— Nie obawiasz się przeszkód ze strony Welskiego?
— Znowu powracasz do Welskiego. Zdaje się powiedziałem ci już raz, że twój kuzynek jest utrącony bezpowrotnie. Wszak testament brzmi wyraźnie! Dość się napracowałem, żeby się w więzieniu znalazł. Co prawda, sądziłem, że wyrok sądowy pozbawi go praw... ale i tak, choć jest na wolności, nigdy się zgłosić nie ośmieli... Zresztą, nie wie on nawet o tym dokumencie...
— A jeśli się dowie? Wszystko możliwe... Et, chyba masz rację, nawet gdyby się dowiedział, zabraknie mu odwagi, aby się pojawić... Nie wiesz, co się z nim dzieje?
— O ile jeszcze się nie utopił, to się lada dzień utopi. Zdycha z głodu. Zgłaszał się do paru naszych znajomych o pomoc, ale zdążyłem ich odpowiednio usposobić.
Rozmowa widocznie była skończona. Dziewczyna, wyczuwając, iż więcej się nie dowie a nie pragnąc bynajmniej pozostać raz jeszcze sam na sam z Bilukiewiczem, zamknęła powieki poczem je znowu otwarła i westchnęła, jakby się budząc z głębokiego snu.
— Alem się rozespała — zawołała żywo — któraż to może być godzina?
— Nie tak późno jeszcze — oświadczył Bilukiewicz — jest dopiero jedenasta.
— Idę!
— Niech pani jeszcze chwilę zaczeka — prosił kasjer, któremu wcale nie uśmiechało się podobne zakończenie wieczoru — mamy z sobą tyle do pomówienia!
— To innym razem! Nie mogę późno powracać do domu...
Tymczasem Leszczyc, który zamierzał pierwszy opuścić mieszkanie, — uważał bowiem, iż panienka zapewne tylko ze względu na jego osobę symuluje tak rychłe odejście — odwrócił się nagle i rzekł przytłumionym głosem do Bilukiewicza.
— Mam wrażenie, iż ktoś się kręci na schodach, jak gdyby nadsłuchiwał?
— Niemożebne!
Bilukiewicz na palcach, niczem kot, podkradł się do drzwi i otworzył je szybko.
— Kto tam?
Z zewnątrz dobiegł młody, metaliczny głos.
— Czy tu mieszka pan Markowski? Ach, przepraszam, zdaje się, żem się pomylił?
— Istotnie! Pan Markowski mieszka o piętro wyżej! — odparł Bilukiewicz i równie prędko drzwi zatrzasnął.
Pozornie nie wiele znaczący ten wypadek, nie rozchmurzył czoła Leszczyca. Chwilę stał w zamyśleniu, później szepnął do gospodarza.
— Wiesz, kto to był? To ten prywatny detektyw Den... poznałem go po głosie.
— Cóż z tego? — odparł kasjer — wszak mógł się istotnie pomylić!
— Zapewne...
Nastąpiło pożegnanie przyjaciół i Leszczyc zszedł ze schodów, nie zauważywszy nikogo.
Natomiast wysmukły, młody człowiek, który przed chwilą kręcił się koło mieszkania Bilukiewicza, nagle wypłynął z mroków ulicy i patrzył za Leszczycem długo w ślad. Zapewne zmienił on zamiar i nie złożył odwiedzin o tej późnej porze, owemu panu, o którego się dopytywał.
Postępek taki może zadziwiłby Bilukiewicza, gdyby o nim wiedział, a nawet podrażnił. Lecz pan kasjer i tak miał dość powodów do rozdrażnienia — bo panna Mary, mimo zaklęć i prośb, opuściła go niemal natychmiast, nie zezwalając nawet się pocałować. I na tej uroczej osóbce głos detektywa wywarł pewne wrażenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.