Rycerze mroku/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV
U BALASA

Zacny pan Wawrzon Balas zajmował niewielkie mieszkanko przy ulicy Bednarskiej, na facjatce, blizko nieba a daleko od „gliny” czyli policjanta, jak zwykł był się wyrażać. Mieszkanko zaciszne i bez sąsiadów, jakby umyślnie zostało wybrane — aby ucho obce nie wyśledziło zbędnych rozmów — bo to czasem przy wódce języki się rozwiązują — lub świadek niepowołany nie dziwował się różnym tajemnym zebraniom, które nieraz tam miały miejsce.
Apartament ten urządzony bogato, choć bez smaku, składał się właściwie z jednego pokoju i kuchni; pełno w nim było wszelakich sprzętów kosztownych, dywanów i sreber — z których posiadania gospodarzowi, w razie czego, z trudem udałoby się wytłomaczyć.
Kiedy Balas wprowadził w swe progi, słaniającego się wciąż jeszcze gościa, po mieszkaniu krzątała się tęga, dość przystojna blondyna, niewiasta może lat trzydziestu, zaprzątnięta obecnie ustawianiem talerzy na stole.
Spojrzała z podziwieniem na przybyłych.
— Lucka — zawołał od proga — dawaj na stół, co w domu jest, a grunt gorzały dla gościa...
— Kto to? — zapytała, wskazując na przybysza.
— Sza, kobito! Nie bądź ciekawa...
Pan Wawrzon nie lubił długich wyjaśnień, zresztą uważał, iż ma pilniejszą sprawę do załatwienia. Posadził pupila, niby małe dziecko, w wygodnym fotelu, sam wlał niemal przemocą wielki kielich mu do gardła a potem krajał mięso, podawał kąski, karmił, rzekłbyś najtroskliwsza mamka. Mruczał przy tem, a przygadywał bez ustanku.
— Widzisz, obywatel, do czego frajerstwo prowadzi! Nasz brat, jak wyńdzie tam... od nich... to się i gdzie podziać ma i z głodu nie zdechnie... A nie powiadałem w więzieniu, żebyś do naszej kompanji przystał... toś tylko się śmiał... rychtyk, zawsze ważność i jenteligenctwo człeka zgubi...
— Frajer? — starała się określić pozycję socjalną gościa pani Lucka, nie mogąc się doprosić od męża wyjaśnienia, co do niezwykłych odwiedzin.
— Któżci by miał być, jak nie frajer... Jeno frajer dziś chodzi mortusowy... Aleć zawsze kolega z akademji... tej co wisz... Razem odsidkę mieliśwa w celi, to i te grypsy do ciebie pisał, jakem go poprosił... bo ja to stawam kulasy wielgie, jak ten koń...
— On ci pisał?
— Ten sam! Dlategom chłopa polubił i jak przysłałaś wałówkę, zawszem się uczciwie z nim żarciem podzielił i dziś mu z głodu zdechnąć nie pozwolę... No jak się czujesz, derechtor?... takeśmy go nazywali, bo przedtem w jakimś banku pracował...
Pod wpływem wypitego alkoholu i siłą niemal wmuszonego jedzenia, Welski poczuł się znacznie lepiej. Ogarniało go przyjemne ciepło a wraz z tem dziwna niemoc i spokój. Po długiem wyczerpaniu nerwowem i przymusowym poście, czuł się teraz tak, jak czuje się wąż boa, gdy go spotka obfita, niespodziewana uczta. Siedział odurzony, nie rozumiejąc prawie, o czem dokoła mówią, a na wprost do siebie zwrócone zapytanie gospodarza skinął głową i znów przymknął oczy.
— Z głodu, jak się najeść zawsze tak bywa — filozoficznie zauważył Balas — trza go położyć... Na ulicę chłopa nie puszczę, bom uczciwy złodziej i kasiarz a nie żaden pieski syn, jenteligent... Lucka rychtuj no na kanapie posłanie... Po chwili Welski rozebrany, chrapał snem sprawiedliwego, starannie otulony przez gospodarza kołdrą. Ten, przez czas jakiś patrzył uważnie na śpiącego, później podszedł do stołu, łyknął z dwa wielkie kielichy czyściochy — aby nie męczyły nocką sny i zmora — poczem jął mruczeć sam do siebie.
— Co tam gadasz? — zagadnęła go połowica.
— At, tak sobie...
Lecz pani Lucka umiała odgadywać nawet najskrytsze myśli męża.
— Niby kombinujesz wedle tego, czy u nas z niego może wyjść jaki pożytek?
— Hm...
— Zawsze jenteligent w złodziejskim fachu się przyda — rozumowała dalej — ale czy frajerstwa się wyzbędzie on?... wskazała na Welskiego... czy do nas przystać się zgodzi?
— A dobrze mu było? — pytaniem odpowiedział na pytanie — Zdechłby jak pies, żeby mnie nie spotkał! Dużo mu pomogli te jego ważne kolegi? Na największego durnia kiedyś rozum przyńdzie!
Zakończywszy małżeńską rozmowę tą filozoficzną maksymą, jął się powoli rozbierać pan Balas, aby spocząć w wielkiem łożu, o nieskończonej ilości poduszek, przy boku pani Lucki, pod puchową pierzyną. Welski tymczasem smacznie chrapał, nie domyślając się, jakie to zamiary, co do jego osoby przyjaciel i wybawca żywił na przyszłość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.