[232]
„Przezemnie droga do boleści grodu,
Przezemnie droga na wieczyste męki:
Do zgubionego na zawsze narodu.
„Sprawiedliwości mego Stwórcy dzięki
Ugruntowana przez moc Boską w bycie,
Wyszłam z Mądrości i Miłości ręki.
„Przedemną żadne nie wszczęło się życie,
Prócz odwiecznego — i ja wiecznie stoję:
Rzućcie nadzieję wy, co tu wchodzicie!”
Te słowa oczy napotkały moje
Na szczycie bramy ciemną barwą znaczne,
Gdyśmy przez straszne nadeszli podwoje.
Więc przerażony naraz mówić zacznę:
— „Mistrzu! dlaczego owe słowa ciemne
Takie mnie myśli przywodzą rozpaczne?”
[233]
Na to on, rzeczy znający tajemne,
Rzekł: — „Tu należy pożegnać się z trwogą,
Tu zamrzeć winno wszystko, co nikczemne;
„Idziemy bowiem tą, com mówił, drogą,
Gdzie masz zobaczyć jako cierpią oni,
Co utracili ducha jasność błogą.”
To mówiąc, dłoń swą kładzie na mej dłoni
I pogodnemi krzepiąc spojrzeniami,
Do tajemniczej wprowadził mnie toni.
Tu płacz, wzdychania, z głośnemi jękami
Płyną w przestrzeni bez gwiazd, pełnej cienia,
Tak, że je słysząc, zalałem się łzami.
Różne języki, mowy, złorzeczenia,
Słowa boleści, gniewu krzyk szalony,
Zmięszane głosy, rąk klaszczących brzmienia —
Sprawiały wrzawę, co na wszystkie strony,
Wciąż się w powietrzu tem zmartwiałem kręci,
Jak piasek wirem wichru uniesiony.
A ja, bez myśli stojąc i pamięci,
Rzekłem: — „Cóż to jest, co słyszę struchlały?
Co to za ludzie takim bólem zdjęci?”
A mistrz odpowie: — „Taki los dostały
W udziale dusze smutne i mizerne
Tych, co bez hańby żyli i bez chwały;
[234]
„Przyszły tu między anioły niewierne,
Które się przeciw Bogu nie zwróciły
I nie szły za Nim — lecz zostały bierne:
„Wygnanych z niebios, których piękność ćmiły,
Piekło nie chciało przyjąć w swe otchłanie,
Bo z nich źli chluby nie mają, ni siły.”
A ja znów: — „Co tak strasznego w ich stanie,
Że taką burzę podnoszą żałości?”
Mistrz odrzekł: — „Krótko odpowiem: ich trwanie
„Tyle jest marne i pełne podłości,
Że łaknąc próżno śmierci, co wyzwala,
Każdy z nich losu innego zazdrości;
„Ich smutna sława po ziemi się wala,
Przez sprawiedliwość i litość wzgardzona.
Dość mówić o nich: patrz i mijaj zdala.”
Patrzę i widzę jak wirem niesiona
Wielka chorągiew, wciąż się kręcąc, biegła
Niegodna swoje rozwinąć znamiona,
A za nią ludu ciżba tak rozległa,
Iż mi uwierzyć było rzeczą nową,
Że taka liczba śmiercią już poległa.
Gdy rozpoznałem postać tę i ową,
Dostrzegłem także tego cień nieśmiały,
Co przez nikczemność splamił się odmową.
[235]
Pojąłem zaraz, żo[1] ten orszak cały
Składał się z grzesznych, co, Bogu niemili,
Również niemili wrogom Jego chwały.
Tych nieszczęśliwych, co nigdy nie żyli,
Tu, obnażonych, kłuły straszne roje
Os i komarów, aż się krwią broczyli
I z krwią łzy razem przelewali swoje,
Co tak zmięszane z pod ich nogi chciwie
Wstrętnych robaków połykały zwoje.
Potem, gdy dalej spoglądam w podziwie,
Tłumy nad brzegiem wielkiej widząc fali:
— „Mistrzu — zapytam nieco niecierpliwie —
Co to za jedni? i co ich tak pali,
Że się z pośpiechem cisną do przeprawy,
Jak to w mdłem świetle poznaję w oddali?”
A on: — „Wiadome będą ci te sprawy,
Kiedy już nasze zatrzymamy kroki
Nad Acheronu brzegiem smutnej sławy.”
Spuściwszy oczy, zamilkłem bez zwłoki,
Trwożny, czy mową przykrości nie czynię...
Do brzegu szedłem w zadumie głębokiéj.
A oto ku nam po wodnej głębinie
Starzec, którego kudły ubielone
Siwizną wieków, na łodzi podpłynie,
[236]
Wołając: — „Biada! duchy potępione!
Już nigdy niebios widzieć nie będziecie!
Ja was przybywam wieźć na drugą stronę,
„Gdzie między wieczne ciemności pójdziecie,
W wieczyste żary i w wieczyste lody!
Ty zaś, żyjąca duszo, odejdź przecie
„Od tych umarłych i od owej wody.”
Lecz widząc, że się nie ruszam, znów rzecze:
— „Przez inne drogi, przez inne przechody,
Do innych brzegów przybędziesz, człowiecze;
Lżejsza łódź w innej przeprawi cię porze.”
Wtedy mistrz, swoją rozciągnąwszy pieczę:
— „Charonie! — rzeknie — tak chce Ten, co może
Wszystko, co zechce. A więc uchyl czoła,
Nie pytaj więcej i nie trwaj w oporze.”
Poczem się zaraz uciszyły zgoła
Wełniste szczęki sternika otchłani,
Który w swych oczach miał płomienne koła;
Lecz nagim, drżącym duszyczkom w przystani
Odrazu przestrach odjął barwę z liców:
Zębami zgrzytać zaczęli skazani
I przeklinali Boga, swych rodziców,
Ród ludzki, miejsce, i czas, i nasienie
Swego nasienia i jego dziedziców.
[237]
Potem zaś wszyscy, płacząc nieskończenie,
Zbiegli się razem nad straszne wybrzeże,
Gdzie dla bezbożnych wspólne przeznaczenie.
Charon ich zaraz płomiennem dostrzeże
Okiem i wiosłem powolnych okłada —
Aż ich tak wszystkich do siebie zabierze.
Jako jesienią liść za liściem spada,
Aż w końcu gałąź pozostanie czarną,
Oddawszy plon swój ziemi, choć nie rada:
Podobnie tutaj złe Adama ziarno
Rzuca się z brzegu, jedno drugie goni,
Jak ptaki, co się do odlotu garną —
I tak wędrują po brunatnej toni;
A zanim jedno stąd odejdzie mrowie,
Znów nowy szereg stamtąd się wyłoni.
— „Synu mój — do mnie mistrz uprzejmy powie —
Ci, co w niełasce umierają Bożéj,
Wszystkich stron świata schodzą tu synowie
„I owe wody przebywać są skorzy;
Bo sprawiedliwość tak ich prze surowa,
Że pragną właśnie tego, co ich trwoży.
„Dobry duch tutaj — to rzecz całkiem nowa!
Więc przeto Charon z gniewem cię wspomina;
Lecz ty już poznasz jak brzmi jego mowa.
[238]
Skończył — a cała przeklęta kraina
Tak się trząść zacznie, że dziś jeszcze z trwogi,
Gdy wspomnę, dreszcz mnie przechodzić zaczyna.
I z tej łez ziemi wicher wyszedł srogi,
I blask rozniecił ohydny, czerwony,
Co wszelkie czucie odjął mi wśród drogi —
Żem padł jak człowiek od snu zwyciężony.
|