Przegląd literacki. „Pamiętniki Daniela“ Józefa Tretiaka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Przegląd literacki. „Pamiętniki Daniela“ Józefa Tretiaka
Pochodzenie Pisma ulotne
(1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
P ISMA

Henryka Sienkiewicza

TOM LXXVIII





Przegląd literacki.

„Pamiętniki Daniela“ Józefa Tretiaka.

Są to raczej pamiętniki dziwaka, który z rozmaitych przyczyn, rozczarowawszy się wcześnie do świata, staje poza społeczeństwem i spogląda na nie tak, jak widz na scenę teatralną. Ludzie odgrywają dla niego komedyę; kochają się, nienawidzą, zabiegają z mrówczą pracą wedle spraw własnych, bawią się w złych i dobrych, w cnotliwych, wspaniałomyślnych, wielkich, on zaś spogląda na wszystkie te usiłowania z ironicznym uśmiechem i ową wyższością, jaką mu daje niewiara we wszystko i dość zresztą nieuzasadnione przekonanie, że „ludzie są głupsi od niego“.
Pessymizm ów względem ludzi, a optymizm względem siebie jest wynikiem z jednej strony rzeczywistych rozczarowań, zawodów, doświadczenia i nudy, z drugiej — wynikiem zarozumiałości i poprostu braku zajęcia. Pan Daniel nie jest bogatym, ale ma niezależne stanowisko; nie potrzebuje pracować na chleb powszedni, nie potrzebuje zdobywać go ani trudem, ani podstępem, ani kosztem bliźnich. Nic zatem dziwnego, że może spoglądać na ową walkę o chleb trochę z góry. Nie potrzebuje nic od nikogo, nie kocha nikogo, sam sobie wystarcza, zarówno w zakresie uczuć, rozumu, jak i praktycznego życia, dogadza więc swoim fantazyom, filozofuje sceptycznie nad światem i ludźmi i nakoniec nudzi się serdecznie, sam przyznając zaraz na początku swych pamiętników, że nie wie, „po co żyje na świecie“.
Na dnie podobnej refleksyi jest jednak ból. Jeżeli nie jest ona sztucznem pozowaniem na bajronizm, lub coś podobnego, wówczas oznacza bankructwo serca i rozumu i jest początkiem suchot duszy, tej strasznej choroby, na którą najłatwiej zapadają umysły żywe, obdarzone z natury wielką wrażliwością i samodzielne. Wywołuje ją wielka sztuczność i brak prawdy w warunkach życia, a przytem i sama jednostajność tychże warunków, obłuda, z której tworzy życie chleb powszedni, niewola, jaką los większość ludzi przytłacza, a nakoniec fałsz w stosunkach ludzkich i ów jakiś kwaśny ferment, którym przesiąkło całe nasze towarzystwo, a który oznacza podobno, że już rozpoczął się rozkład.
W tej atmosferze więdnie kwiat serca, czyli wysycha pierwsza połowa duszy.
Ale są powody, dla których więdnie i poczyna się rozkładać druga połowa duszy, to jest kwiat rozumu. Ktoby chciał się przekonać, jakim to dzieje się sposobem, niechaj przeczyta wszystkich filozofów, od Sakya-Muni i Thalesa, aż do Hegla, Szopenhauera i Hartmana; niechaj pocznie rozmyślać nad tem, czem jest czas, przestrzeń, nicość, Bóg, duch i cel wszechświata; niechaj zapuści wzrok w ciemności nocy, w odwieczne blaski świateł niebieskich i w ową nieskończoność, bez granic i końca; niechaj poprobuje ogarnąć myślą, zbadać, zrozumieć i wykryć prawa i cele ludzkości, Boga, natury, ten, mówimy, zrozumie, jakto poczyna słabieć, więdnąć i schnąć kwiat rozumu. Zrozumie z chwilą, kiedy sam sobie powie; niczego nie doszedłem, nic nie zrozumiałem, wszędy tylko błędne kółko, ciemność, wieczna praca Syzyfa, próżnia, fajerwerki słów tylko, rakiety erudycyi, trochę blasku, a zresztą: dym! dym i nicość.
Stara i dobrze znana rzecz. Teraz pytanie, czy jest jaki ratunek, jakie lekarstwo na powyższe choroby?
Różnie mówią i różne podają lekarstwa; wiadomo przecie, że Stańczyk utrzymywał, jako stan doktorski jest najliczniejszy ze wszystkich stanów, tak w Rzeczypospolitej, jak i na świecie.
Jakież tedy są lekarstwa? Na chorobę rozumu właściwie niema lekarstwa, a jest tylko prezerwatywa, coś w rodzaju przepisu hygienicznego, coś w rodzaju flanelowego kaftanika, zabezpieczającego od przeziębienia, pewna uprzednia rada, równie rozsądna, jak następująca: „Nie kładź palca do ognia, to się nie sparzysz“.
Czyli, przetłómaczywszy to na język najnowszej szkoły filozoficznej, będzie: „Nie rozmyślaj nad takiemi rzeczami, a nie zbankrutujesz umysłowo“.
— A nad czemże mam rozmyślać?
— Zostań pozytywistą.
— Aaa?!
— Trudna rada! odpowiada zwolennik pozytywizmu. Jabym sam chciał ogarnąć, poznać, zrozumieć wszystkie transcendentalności tego, tamtego i jeszcze tam jakiego innego świata, ale…
— Jednak to smutno wyrzec się tych pytań, które stawiała sobie ludzkość od najdawniejszych czasów!
— Może smutno, ale… trzeba. Jest wiele rzeczy obok ciebie, które pierwej i jaknajdokładniej poznać powinieneś, a których nie poznałeś dotąd. Bierz się do nich.
I ów ktoś bierze się lub nie bierze, to jego rzecz; ciasno mu z tą radą, lub przestronno, to także jego rzecz, dość, że jeżeli ją przyjmuje, zabezpiecza się od bankructwa rozumu.
Pozytywizm jest więc prezerwatywą przeciwko chorobie rozumu.
Przejdźmy do lekarstwa przeciw chorobom serca. Przypominamy, że powodem ich jest sztuczność, konwenans, fałsz i obłuda w stosunkach ludzkich.
Oryginalność powieści, o której piszemy, polega właśnie na tem, że z jednej strony zdaje się ona ukazywać na źródło choroby, z drugiej — podaje na nią lekarstwo.
Ów Daniel, piszący swoje pamiętniki, był albo udawał zmęczonego ową nienaturalną sztucznością stosunków życia; żył on w mieście, gdzie wszystko jest sztucznem, wysilonem, gdzie wszystkie piersi są „wedle miary krawca, nie Fidiasa“, gdzie żadna natura ludzka nie błyszczy pierwotnem bogactwem namiętności, gdzie wszystko jest na miarę i wagę, gdzie pierś nie oddycha czystą atmosferą szerokich pól i borów, gdzie każde uczucie jest niby wątłą, bladą i wysiloną rośliną z trephausu, gdzie ów cały świat tak „dyabelsko wyzłocony z wierzchu“, tak pełen brudu i kłamstwa we środku, kręci się i wiruje koło codziennych spraw życia, świat ciasny, zakopcony, bardziej duszny, zabijający wyziewami fałszu, żyjący frazesem, nie czynem, pozorem, nie prawdą.
Daniel poczynał schnąć w tem otoczeniu, poczynał dostawać suchot duszy.
Zaszedł jednak szczęśliwy wypadek, który wyrwał go z tych warunków, a przerzucił na łono natury, tej natury, zawsze potężnej, czystej, niepokalanej i tak wspaniałej a prawdziwej, tak wielkiej, a tak prostej, zarówno stosunków z samą naturą, i z prostymi, jak ona, ludźmi, że zmęczony rozbitek miejskiego żywota odetchnął pierwszy raz swobodnie i głęboko. Skupiona w samej sobie i zajęta sobą tylko jego dusza wyszła ze siebie, rozpłynęła się w naturze, a podsycona potężnymi pierwiastkami życia, pulsującego w otoczeniu, czuła się jakby młodszą, zdrowszą, żyjącą i silniej i szerzej.
Potężna, a kochająca macierz, natura, przyjęła na łono chore dziecię swoje, utuliła je troskliwie i poczęła zabliźniać jego rany. Daniel odżył, odmłodniał, i on, który na początku pamiętników pytał sam siebie, dlaczego żyje na świecie, znalazł teraz i cel i powab w życiu. Poznał on i pokochał śliczną, jak majowy ranek, przytem pełną prawdy i prostoty, dziewczynę, córkę leśnika, ożenił się z nią, i odtąd dni jego płynęły spokojnie, a trzeźwo, zdrowo, i zarówno dla niego, jak dla świata, pożytecznie.
Myśl książki, jak widzimy, poetyczna, a przytem i prawdziwa. Niech kto co chce mówi, każdy prawie z nas jest potrochu owym Danielem; każdy mniej więcej czuje na dnie duszy trochę próchna, a no i trochę zmęczenia; każdemu nieraz zbrzydła i zaciężyła sztuczność warunków życia; niejeden radby się wyrwać na szersze przestrzenie i znaleźć takie jak Daniel lekarstwo.
Lekarstwo dobre, ani słowa. Trudno się z panem Tretiakiem nie zgodzić.
Obok Daniela i zdobnych zdrowym rumieńcem ludzi wiejskich, autor wprowadza jeszcze, jakby dla antytezy, blade sylwetki postaci miejskich. Rysunek tych ostatnich jest delikatny, pewny, subtelny, a co godne uwagi, lepszy nawet niż wieśniaków, którzy wogóle wyglądają zbyt sielsko i idealnie. Podług nas postacią najniedoskonalszą ze wszystkich jest Daniel. Zwłaszcza w początku swych pamiętników pozuje on tak widocznie, używa porównań tak niesmacznych (np. owo porównanie filantropii do prosięcia z chrzanem), a nakoniec spogląda na ludzi tak z góry, że mimowoli chce nam się powiedzieć: „Próżniaku! weź się do jakiej roboty i nie udawaj tego, czego nie czujesz“. Autor może wprawdzie na swą obronę powiedzieć, że Daniel powinien być sztucznym, my jednakże nie przyjmujemy tego tłómaczenia. Niech sobie będzie, jaki chce, ale niech nie udaje suchot duszy; niech je czuje istotnie, bo inaczej dalszy ciąg powieści nie będzie miał racyi bytu.
Nakoniec, zarzucimy jeszcze autorowi, że natura, której tak ważną rolę wyznaczył w swem opowiadaniu, występuje w niem nie dość wybitnie. Pochodzi to może z braku daru obrazowania. Wistocie: pierwiastek opisowo-malowniczy przedstawia się w tej książce najsłabiej, a język autora poprawny, ale dość suchy. Wogóle rzecz lepiej i artystyczniej pomyślana, niż wykonana.
Forma jednakże artystyczna — to rzecz do nabycia.

Przegląd Tygodniowy.  1873-ci rok. №№ 48, 49, 50 i 52.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.