Podróż Naokoło Księżyca/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Podróż Naokoło Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1870
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XX.

Na oceanie Spokojnym.

— Cóż poruczniku, a to sondowanie?
— Sądzę panie że udać się powinno, odpowiedział porucznik Bronsfield. Lecz któżby się spodziewał znaleźć taką głębinę tak niedaleko od lądu, o sto zaledwie mil (lieues) od wybrzeża amerykańskiego.
— Rzeczywiście poruczniku, jestto niepospolita głębina, rzekł kapitan Blomsberry. Istnieje w tem miejscu dolina podmorska wyżłobiona przez nurt Humboldta, która ciągnie się wzdłuż wybrzeża amerykańskiego aż do ciaśniny Magielańsklej.
— Te wielkie głębie, mówił porucznik, stają mocno na przeszkodzie do zakładania liny telegraficznej. Wygodniejszą jest płaszczyzna gładka, jak ta na której położona jest lina Amerykańska pomiędzy Walencją i Terre-Neuve.
— Zgadzam się na to Bronsfieldzie. Lecz z przeproszeniem twojem poruczniku, gdzie znajdujemy się w tej chwili?
— Panie, odpowiedział Bronsfield, zapuściliśmy dotąd 21,500 stóp, a jeszcze kula ciągnąca na dół sondę nie dotknęła dna, bo sonda byłaby już sama wypłynęła.
— Dowcipny to jest ten przyrząd Brook’a, rzekł kapitan Blomsberry. Przy jego pomocy można dopełniać sondowania z wielką dokładnością.
— Dno! zawołał w tej chwili jeden ze sterników dozorujących na przodzie statku.
Kapitan i porucznik pobiegli tam natychmiast.
— Jaka jest głębokość? zapytał kapitan.
— 21,762 stóp, odpowiedział porucznik, zapisując tę liczbę do swego pugilaresu.
— Dobrze poruczniku, rzekł kapitan, pójdę oznaczyć to na mojej mappie. Teraz każ wyciągnąć sondę na brzeg; będzie to robota na kilka godzin. Przez ten czas inżynier każe rozpalić w piecach, a jak tylko skończycie będziemy gotowi do odjazdu. Jest teraz dziesiąta wieczór, i za pozwoleniem twojem poruczniku, ja się pójdę położyć.
— Uczyń to pan, uczyń, z grzecznością odpowiedział porucznik Bronsfield.
Kapitan okrętu Susquehanna, dzielny człowiek, jeśli, nim był, bardzo uniżony sługa swych oficerów, poszedł do swej kajuty, napił się grogu zrobionego na wódce, a który nieskończone naprzód zadowolenie wyraził okrętowemu szafarzowi, a potem położył się, pochwaliwszy swego służącego za doskonały sposób słania łóżka i pogrążył się we śnie spokojnym a głębokim.
Była wtedy dziesiąta godzina wieczór. Wspaniale piękna noc miała zakończyć dzień jedenasty grudnia.
Susquehanna, korweta o sile 500 koni, należąca do narodowej marynarki Stanów Zjednoczonych, robiła sondowania na Oceanie Spokojnym, w odległości około stu lieues od brzegu amerykańskiego, w ukośnym kierunku tego przedłużonego półwyspu, rysującego się na brzegu Nowego-Meksyku.
Wiatr powoli ustał; najmniejsze poruszenie spokojności warstw powietrznych nie zamięszało. Płomyk nie drgnął w latarni korwety, zawieszonej na maszcie bocianiego gniazda.
Kapitan Jonatan Blomsberry — brat stryjeczny pułkownika Blomsberry, jednego z najgorliwszych członków klubu puszkarskiego, który zaślubił niejaką Horschbidden, ciotkę kapitana a córkę szanownego kupca z Kentucky, — kapitan Blomsberry nie mógł pragnąć lepszej pogody dla dokonania swoich prac sondowania. Korweta jego nie uczuła nawet tej strasznej burzy, która zmiatając chmury nagromadzone na Górach Skalistych, dozwoliła przez to obserwować bieg sławnego pocisku. Wszystko szło po jego myśli, za co on też nieomieszkał dziękować niebu z prawdziwie religijnym zapałem.
Cały szereg sondowań dokonany przez korwetę Susquehanna miał na celu rozpoznanie głębin najprzyjaźniejszych założeniu liny podmorskiej, mającej połączyć wyspy Hawai z wybrzeżem amerykańskiem.
Wielki ten projekt wyszedł z inicjatywy pewnego potężnego Towarzystwa. Dyrektor jego rozumny Cyrus Field zamierzał nawet wszystkie wyspy Oceanji połączyć wielką siecią elektryczną. Przedsięwzięcie to było ogromne i godne genjuszu amerykańskiego.
Korwecie Susquehanna powierzono przedwstępne prace sondowania. W nocy z 11 na 12 grudnia znajdowała się ona właśnie pod 27 stopniem 7 minutą szerokości północnej, i 41 stopniem 37 minutą długości na zachód od południka Waszyngtona[1].
Księżyc wtedy w ostatniej swej kwadrze zaczął się ukazywać nad horyzontem.
Po odejściu kapitana Blomsberry, porucznik Bronsfield i kilku innych oficerów zebrali się w swych izdebkach na tyle okrętu. Za ukazaniem się księżyca, myśli ich przeniosły się na tę gwiazdę, obserwowaną naówczas przez mieszkańców całej jednej półkuli. Najlepsze lunety morskie nie mogły odszukać pocisku błądzącego wokoło swego satelity, a jednak wszystkie zwróciły się ku jego tarczy błyszczącej, lornetowanej naówczas przez miljony oczu jednocześnie.
— Już dziesięć dni jak pojechali, rzekł wtedy porucznik Bronsfield. Co się też z nimi stało?
— Przybyli na miejsce mój poruczniku, zawołał jeden młody miczman, i robią to co wszyscy podróżni za przybyciem do nieznanego sobie kraju: — spacerują!
— Jestem tego pewny, choćby tylko dlatego, że ty mi to mówisz, młody mój przyjacielu, z uśmiechem odrzekł porucznik Bronsfield.
— Jednakże, odezwał się inny oficer, nie można wątpić o ich przybyciu na miejsce. Pocisk miał dojść do księżyca w chwili jego pełni, to jest dnia 5 o północy. Dziś mamy 11 grudnia, a więc już sześć dni upłynęło. Otóż w sześciu dobach bez ciemności, jest czas urządzić się wygodnie. Zdaje mi się że ich widzę, dzielnych naszych rodaków, obozujących w jakiejś dolinie nad brzegiem strumyka księżycowego, przy swoim pocisku napół wrytym w ziemię w skutek swego upadku i obsypanym szczątkami wulkanicznemi; wyobrażam sobie jak kapitan Nicholl zabiera się do robót niwellacyjnych, prezes Barbicane porządkuje swoje notatki podróżne, a Michał Ardan samotne ustronia księżycowe napełnia balsamiczną wonią swych londresów...
— O zapewne, musi to tak być! zawołał młody miczman zachwycony idealnym opisem swego zwierzchnika.
— Pragnę temu wierzyć, odpowiedział porucznik Bronsfield, który się bynajmniej nie zapalał; lecz na nieszczęście, dokładnych wiadomości wprost z księżyca zawsze nam będzie brakować.
— Przepraszam cię poruczniku, rzekł miczman, czyż to prezes Barbicane pisać nie może?
Śmiech ogólny rozległ się na okręcie.
— Nie mówię żeby listy, żywo pochwycił młodzieniec. Zarząd poczt nic tu z tem nie ma wspólnego.
— A więc może zarząd telegrafów? ironicznie zapytał jeden z oficerów.
— Tem mniej, odpowiedział młody miczman, nie tracąc przytomności umysłu. Ale bardzo jest łatwo zaprowadzić z ziemią kommunikację piśmienną.
— A to jak?
— Za pomocą teleskopu z Long’s Peak. Wiecie, że on sprowadza księżyc do odległości dwóch tylko lieues od Gór Skalistych, a przeto dozwala widzieć na jego powierzchni, przedmioty mające dziewięć stóp średnicy. Otóż niechby nasi dowcipni przyjaciele zbudowali alfabet olbrzymi, niech piszą wyrazy długie na sto sążni, i zdania długie na milę (lieue), a tym sposobem będą mogli przesłać nam o sobie wiadomości.
Przyklaśnięto jednozgodnie pomysłowi młodego miczmana. Porucznik Bronsfield sam uznał możliwość jego wykonania. Dodał także, iż możnaby urządzić kommunikację, przesyłając promienie świetlne powiązane w pęki za pomocą zwierciadeł parabolicznych; w rzeczy samej te promienie byłyby równie widzialne na powierzchni Wenus lub Marsa, jak planeta Neptun jest widzialną z ziemi. Powiedział nareszcie, że punkta jasne obserwowane na planetach bliższych, mogły już być znakami ziemi przesyłanemi. Lecz dodał zarazem, że jeśli tym sposobem można było mieć wiadomości ze świata księżycowego, to nie można ich było przesyłać ze świata ziemskiego, chyba że Selenici posiadają także instrumenta do robienia dalekich obserwacij.
— Zapewne, odezwał się jeden z oficerów, ale co się stało z podróżnikami, co robili, co widzieli, to nas w tej chwili najwięcej zajmować może. Zresztą, jeżeli się wyprawa powiodła, o czem nie wątpię, to ją powtórzą. Kolumbiada stoi gotowa na Florydzie, chodzi więc już tylko o kulę i proch, a za każdym razem jak księżyc będzie przechodził przez zenit, można mu będzie posłać świeży kontyngens gości.
— Zdaje się, odpowiedział porucznik Bronsfield, że J.—T. Maston wkrótce wybierze się do swych przyjaciół.
— Jak zechce wziąść mnie ze sobą, zawołał młody miczman, — jestem mu gotów towarzyszyć.
— Oh! amatorów na to nie zbraknie, rzekł Bronsfield, i gdyby tylko można było, ręczę że połowa mieszkańców ziemi, emigrowałaby na księżyc.
Ta rozmowa oficerów korwety Susquehanna trwała aż do pierwszej prawie po północy. Trudno byłoby opowiedzieć jakie szalone pomysły, jakie dziwaczne i oryginalne teorje były stawiane przez te nieustraszone umysły. Od czasu przedsięwzięcia Barbicane’a, zdawało się że nie ma nic dla Amerykanów niepodobnego. Zamyślali oni wysłać, już nie komisję uczonych, ale całą osadę, a w ślad za nią armję z piechoty, jazdy i artylerji złożoną, na zdobycie świata księżycowego.
O pierwszej zrana nie ukończono jeszcze wydobywania sondy, której 10,000 stóp jeszcze wciągnąć było potrzeba, a to wymagało kilku godzin pracy. Stosownie do rozkazów dowódcy, ognie pod kotłami zostały rozpalone. Susquehanna gotową była do odjazdu, choćby natychmiast.
W tej chwili (było siedmnaście minut po pierwszej), porucznik Bronsfield miał właśnie odejść do swej kajuty, gdy nagle uwagę jego zwróciło zdaleka dochodzące i wcale niespodziewane gwizdnięcie.
Zrazu sądził on tak dobrze jak i jego towarzysze, że to gwizdnięcie wydała para uchodząca; lecz wsłuchawszy się lepiej przekonali się, że odgłos ten pochodził z bardzo odległych warstw powietrznych.
Zanim się opamiętali z przestrachu, ogłuszeni nadzwyczajnym świstem gwałtownie się zwiększającym, gdy nagle olśnionemu ich wzrokowi ukazał się meteor ogromny, do czerwoności rozpalony szybkością swego biegu, i tarciem się o warstwy atmosferyczne.
Ta massa ognista rosła w ich oczach, z odgłosem piorunu uderzyła w przedni maszt korwety, który strzaskała na kawałki, i wpadła w wodę z hukiem ogłuszającym.
Gdyby przeszła o kilka stóp bliżej, byłaby zatopiła piękną korwetę ze wszystkiem, co się na niej znajdowało.
W tej chwili ukazał się nawpół ubrany kapitan Blomsberry, a biegnąc na przód okrętu, gdzie poskoczyli wszyscy oficerowie.
— Za pozwoleniem łaskawych panów, zapytał, co się to stało?
Młody miczman, odpowiadając jakby w imieniu wszystkich, rzekł.
— Dowódzco! to „oni“ wracają!







  1. Czyli dokładnie biorąc 119 stopni 55 minut długości na zachód od południka paryzkiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.