Pieniądz (Zola)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pieniądz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L'Argent
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Redakcya dziennika „l’Espérance — tego katolickiego organu, kupionego przez Saccarda w skutek propozycyi Jantrou — mieściła się przy ulicy św. Józefa, w starym wilgotnym domu, w głębi dziedzińca na pierwszem piętrze. Z przedpokoju wchodziło się w długi korytarz, w którym gaz się palił od rana do późnej nocy; ztąd na lewo znajdował się gabinet redaktora Jantrou, oraz drugi pokój, który Saccard zachował dla siebie; na prawo zaś — wspólny salon redakcyi, gabinet sekretarza i kilka jeszcze pokojów przeznaczonych dla innych współpracowników. Po drugiej stronie sieni wchodowej mieściła się kasa i administracya połączona z redakcyą wewnętrznym korytarzem.
Tego dnia Jordan, siedząc w wspólnym salonie, kończył z pośpiechem pisanie jakiejś kroniki. Umyślnie przyszedł wcześniej niż zwykle, aby mu nie przeszkadzano w pracy. Gdy czwarta wybiła, podniósł się i wyszedł na korytarz, gdzie woźny redakcyi, Dejoie, przy świetle gazu — palącego się tutaj, pomimo iż był to dzień czerwcowy, jasny i pogodny — czytał z wielkiem zajęciem biuletyn giełdowy, o którego treści chciał się dowiedzieć przed innymi.
— Słuchaj-no, Dejoie, czy to pan Jantrou przyszedł przed chwilą?
— Tak, proszę pana.
Młody człowiek zawahał się chwilę, chmura poważnej troski zasępiła mu czoło. W trudnych początkach szczęśliwego pożycia małżeńskiego dawne długi trapiły go srodze i chociaż szczęśliwym trafem znalazł ten dziennik, w którym mógł pomieszczać swoje artykuły, niedostatek czuć się dawał w domu, tembardziej że nałożono mu areszt na pensyę, a dziś — jakby na domiar złego — musiał płacić nowy weksel pod grozą zajęcia mebli przez komornika. Dwa razy już bezskutecznie udawał się z prośbą o zaliczkę do redaktora, lecz ten odmawiał stanowczo, wymawiając się aresztem położonym na pensyę.
Po chwili wahania, zdecydował się jednak i zmierzał już ku drzwiom, gdy woźny dodał:
— Ale, proszę pana, pan redaktor nie jest sam.
— Któż tam jest?
— Pan redaktor przyszedł tu z panem Saccardem i pan Saccard powiedział mi najwyraźniej, abym nie wpuszczał nikogo oprócz pana Hureta, na którego czeka.
Jordan odetchnął swobodniej, zadowolony z tej przymusowej zwłoki, bo każda prośba o pieniądze sprawiała mu niewypowiedzianą przykrość.
— Dobrze, pójdę tymczasem skończyć artykuł. Daj mi znać, jak tylko pan redaktor będzie wolny.
Zawrócił się już, gdy Dajoie zatrzymał go znowu:
— Czy pan wie, że akcye Banku powszechnego podniosły się do 750? — zapytał rozpromieniony.
Młody człowiek lekceważąco machnął ręką na znak, że kwestya ta jest mu najzupełniej obojętną i powrócił do sali redakcyjnej.
Codzień prawie po giełdzie Saccard wstępował do redakcyi i niejednokrotnie nawet w przeznaczonym dla siebie pokoju przyjmował rozmaitych interesantów, załatwiając z nimi ważne a tajemnicze sprawy. Co się tyczy Jantrou, oficyalnie był on tylko redaktorem „l’Espérance“, gdzie pomieszczał artykuły polityczne, dowodzące literackiego wykształcenia, kwiecistym stylem pisane, „przyprawne solą attycką“, jak przyznawali nawet przeciwnicy pisma. Oprócz tego mówiono pocichu, że jest on agentem Saccarda i że przykłada ręki do różnych spraw bardzo delikatnej natury. Pomiędzy innymi on to wytworzył szeroki rozgłos Bankowi powszechnemu. Z pośród niezliczonego mnóstwa małych dzienników, których ilość wzmagała się nieustannie, wybrał i na był na własność kilkanaście. Najlepsze z nich należały do dość podejrzanych domów bankowych a trzymały się bardzo prostej taktyki, polegającej na tem, że naznaczano cenę prenumeraty w ilości dwóch lub trzech franków rocznie, to jest w sumie niewystarczającej nawet na pokrycie kosztów przesyłki; wynikające ztąd straty wynagradzano sobie na handlu pieniędzmi i walorami klientów, których ów dziennik sprowadzał. Pod pretekstem ogłaszania kursów giełdowych, tabel losowań pożyczek oraz innych wskazówek technicznych, potrzebnych małym kapitalistom, zaczynały stopniowo wsuwać się reklamy, zrazu skromne i umiarkowane, potem już bezczelne, miary ni granic nie znające, z całym spokojem szerzące ruinę w pośród zbyt łatwowiernych prenumeratorów. Z pośród całej tej falangi dwóchset czy też trzechset wydawnictw, podkopujących w ten sposób kraj i społeczeństwo, Jantrou, kierując się delikatnym swym węchem, wybrał te, które dotąd mniej od innych okłamywały i mniej były zdyskredytowane. Niezadawalając się tem, miał on nieustannie na myśli stokroć grubszy interes a mianowicie kupno dziennika, „la Cote finanoière“, które od lat dwunastu posiadało opinię pisma bardzo uczciwie prowadzonego, ale na nieszczęście, za uczciwość tę drogo sobie płacić kazało. Jantrou czekał zatem chwili, w której Bank powszechny dość na to będzie bogatym i zajmie takie stanowisko, aby po rozgłośnych przygrywkach ostatnia trąba ta zabrzmieć wreszcie mogła hymnem tryumfu i zwycięztwa. Usiłowania jego nie ograniczały się zresztą na gromadzeniu całego zastępu dzienników, które w każdym numerze głosiły pokornie sławę działalności Saccarda; wchodził on w tajemne układy z większemi pismami politycznemi i literackiemi, pomieszczał w nich przychylne wzmianki, za które brał stale umówioną cenę od wiersza — zapewniał sobie ich pomoc przez podarunki akcyj za każdą nową emisyą. Zbytecznem byłoby rozwodzić się dłużej nad szczegółami codziennej walki, którą pod jego rozkazami prowadzono w „l’Espérance“ nie za pomocą gwałtownych sporów lub pochlebstw bezwzględnych ale drogą wyjaśnień, utarczek nawet. Słowem Jantrou nie zaniedbywał żadnych środków, aby stopniowo zawładnąć całym ogółem i zdusić go umiejętnie.
Tego dnia Saccard przyszedł do redakcyi, aby pomówić z Jantrou o sprawach dotyczących samego dziennika. W porannym numerze pomieszczono artykuł Hureta, wychwalający z taką przesadą mowę, jaką Rougon wypowiedział był poprzedniego dnia w izbie, że oburzony Saccard postanowił rozmówić się ostro z deputowanym i w tym właśnie celu czekał teraz na niego. Cóż to znowu? czyliż on jest na żołdzie brata? czy ktokolwiek płaci mu za to, aby sprzeniewierzać się miał tendencyi dziennika i zapełniał go bezgranicznemi pochwałami dla każdego kroku ministra? Wzmianka o tendencyi dziennika wywołała ironiczny uśmiech na ustach Jantrou. Przekonawszy się, że burza nie na jego spadnie głowę, redaktor słuchał z niewzruszonym spokojem, przyglądając się z uwagą swoim paznogciom. Z całym cynizmem dziennikarza pozbawionego wszelkich złudzeń, żywił on wysoką pogardę dla literatury, nie dbał ani o pierwszą, ani o drugą, jak mawiał, wskazując na szpalty dziennika, na których mieściły się jego nawet artykuły. Ogłoszenia jedynie zajmowały go żywiej. Jantrou ubierał się teraz bardzo starannie: nosił zwykle obcisły, elegancki surdut, w butonierce miewał bukiecik kwiatów o bardzo jaskrawych barwach, latem ukazywał się w paltocie z jasnego materyału, zimą zaś w futrze, które kosztowało sto luidorów. Specyalną wagę przywiązywał do uczesania, cylinder jego lśnił się zawsze jak lustro. Pomimo tej elegancyi, uderzał jednak dziwny brak harmonii; patrząc na niego, doznawało się niemiłego wrażenia; z pod eleganckiego ubrania przeglądał brud dawnego profesora, który spadł z liceum na giełdę paryską. Zdawałoby się, że skóra Jantrou była nawskróś przesiąkniętą ohydnemi brudami, które przez lat dziesięć wycierał. Podobnie też jego sposób obejścia — pomimo zarozumiałej pewności siebie — odznaczał się niejednokrotnie pokorą: płaszczył się on i co chwila usuwał na drugi plan, jak gdyby przejęty obawą, że znowu — jak niegdyś — kopną go nogą i za drzwi wyrzucą. Zarabiając sto tysięcy franków rocznie, wydawał dwa razy tyle, nie wiadomo na co, bo nie słyszano nigdy, aby miał kochankę. Prawdopodobnie musiał on ukradkiem oddawać się jakiemuś ohydnemu nałogowi, skutkiem czego zapewne odebrano mu nauczycielską katedrę. Zresztą wódka podkopywała stopniowo jego siły, szerząc dalej dzieło zniszczenia, rozpoczęte niegdyś w brudnych kawiarniach a prowadzone teraz dalej w zbytkownie urządzonych resursach. Resztki włosów wypadały mu z głowy, ogołacając czaszkę i twarz, której jedyną ozdobę stanowiła teraz czarna wachlarzowato rozczesana broda, nadająca mu pozór przystojnego mężczyzny. Gdy Saccard wspomniał znowu o tendencyi dziennika, Jantrou przerwał mu natychmiast, czyniąc ręką ruch wyrażający znużenie człowieka, który nie lubi tracić czasu na bezpożyteczne wybuchy gniewu i pragnąłby pomówić o poważniejszych sprawach, zanim Huret nadejdzie.
Od pewnego czasu Jantrou nosił się z myślą rozpoczęcia nowych wydawnictw. Przedewszystkiem zamierzał napisać niewielką — z dwudziestu stronic co najwyżej złożoną — broszurę o wielkich przedsięwzięciach Banku powszechnego. Broszura ta miała być ujętą w formę powieściową i napisana stylem bardzo przystępnym, tak aby można zalać nią całą prowincyę i sprzedawać za bezcen w najodleglejszych zakątkach kraju. Następnie myślał on o utworzeniu agencyi, którąby redagowała biuletyny giełdowe dla rozsyłania ich do kilkudziesięciu — stu blisko — główniejszych dzienników prowincyonalnych. Jantrou dowodził, że możnaby posyłać im te biuletyny darmo lub za najniższą możliwie cenę, żeby tym sposobem posiąść wkrótce broń potężną, siłę, z którą wszystkie współzawodniczące domy bankowe liczyćby się musiały. Znając Saccarda, podsuwał mu swoje pomysły dopóty, dopóki dyrektor banku nie przyjął ich, nie przyswoił sobie a następnie, rozszerzywszy ich zakres, nie postanowił w czyn ich wprowadzić. Czas upływał niepostrzeżenie; Saccard i Jantrou obliczyli koszta potrzebne na wydawnictwo w następnym kwartale, na subwencye, jakie zapłacić należało wielkim dziennikom, na opłacenie milczenia groźnego dziennikarza, który zamieszczał sprawozdania finansowe instytucyi, współzawodniczącej z Bankiem powszechnym; obliczyli koszt wzięcia w dzierżawę czwartej stronicy jednego z pism najstarszych i najwięcej szanowanych. A w całej ich rozrzutności, w sumach tych, które bez żadnego ładu rzucali na cztery strony świata, przebijała się bezgraniczna pogarda, jaką inteligentni i obrotni ci ludzie żywili względem ogółu, względem ciemnoty tłumu, gotowego dawać wiarę wszelkim baśniom, niepojmującego zawikłanych operacyj giełdowych do tego stopnia, że najbezczelniejsze nawet podszepty wzbudzały powszechny zapał objawiający się gradem nieopatrznie sypanych milionów.
Jordan trudził się nad obmyśleniem pięćdziesięciu wierszy potrzebnych mu do dopełnienia dwóch kolumn, gdy nagle Dejoie go zawołał.
— Ah! czy pan Jantrou jest już teraz sam? — zapytał.
— Nie, proszę pana, ale pańska żona przyszła i chciałaby widzieć się z panem.
Mocno zaniepokojony Jordan wybiegł natychmiast na korytarz. Od kilku miesięcy a właściwie od chwili, gdy Méchainowa dowiedziała się, eż on pomieszcza w dzienniku „l’Espéranoe“ artykuły podpisane swojem nazwiskiem, Busch nie dawał mu ani chwili spokoju, domagając się zrealizowania sześciu weksli po piędziesiąt franków wystawionych niegdyś jakiemuś krawcowi. Chociaż z niemałym wysiłkiem mógłby on jeszcze zapłacić owe trzysta franków, figurujące na wekslach, ale w prawdziwą rozpacz wprowadzały go procenty zaległe od tak dawna, Ze dług wynosił obecnie siedemset trzydzieści franków i piętnaście centymów. Wszedł jednak w układy z Buschem i zobowiązał się płacić po sto franków miesięcznie, ale i z tego zobowiązania wywiązać się nie mógł, bo w młodem gospodarstwie ciągle zdarzały się naglące a nieprzewidziane wydatki. Dług wzmagał się nieustannie a położenie Jordana stawało się coraz kłopotliwszem i przykrzejszem. W tej chwili właśnie był on bardzo zgryziony i sfrasowany.
— Co się stało? — zapytał, zobaczywszy żonę w przedpokoju.
Młoda kobieta nie zdążyła jeszcze odpowiedzieć, gdy drzwi od gabinetu otworzyły się nagle i na progu stanął Saccard, wołając:
— Słuchaj-no, Dejoie, czy pana Hureta jeszcze nie ma?
— Nie, proszę pana — wybełkotał woźny zaskoczony niespodzianie. — Cóż począć?... nie mogę przecież sprowadzić go prędzej!
Saccard zaklął z gniewu i zatrzasnął drzwi za sobą. Jordan wprowadził żonę do jednego z sąsiednich pokojów i teraz wreszcie mógł zapytać ją spokojnie:
— Powiedz że mi, moja droga, co się stało?
Wesoła i odważna zwykle Marcela, na której pogodnej twarzy ze śmiejącemi się oczyma i karminowemi usteczkami malował się wyraz szczęścia nawet w najcięższych chwilach życia, była teraz wzburzona i przejęta obawą.
— Ach! żebyś ty wiedział, Pawle, jak ja się przestraszyłam!... Podczas twojej nieobecności przyszedł do mnie jakiś szkaradny człowiek... okropnie brudny i brzydki a nawet, o ile mi się zdaje, trochę nietrzeźwy, bo było czuć wódkę od niego... Powiedział on mi, że wszystko już przepadło i że na jutro naznaczono termin wystawienia na licytacyę naszych mebli... Miał on z sobą jakiś papier i chciał koniecznie przylepić go na drzwiach naszego mieszkania.
— Ależ to być nie może! — zawołał Jordan. — Nie doręczono mi żadnego pozwu... muszą być przecież jakieś formalności, których dopełnić należy.
— Ale gdzietam! ty się na tem znasz jeszcze mniej, aniżeli ja... Ile razy przyniosą jakie papiery, nie czytasz ich nawet... Obawiałam się, aby on naprawdę nie przylepił tego wyroku, dałam mu więc dwa franki i co tchu przybiegłam tutaj, aby cię o tem uprzedzić.
Oboje byli zrozpaczeni. Nie ma więc żadnego ratunku! Wszystko przepaść musi i drobne sprzęty, zapełniające ich mieszkanko przy ulicy Clichy i mahoniowe mebelki kryte niebieskim wełnianym rypsem, które przez tyle miesięcy spłacali ratami, z których byli tak dumni, chociaż niejednokrotnie sami żartowali, dowodząc, że są one w brzydkim, mieszczańskim guście! Lubili jednak te sprzęty, gdyż one były świadkami ich szczęścia, począwszy od pierwszej nocy poślubnej; lubili te dwa maleńkie pokoiki takie słoneczne, z takim rozległym widokiem, że można było sięgnąć wzrokiem aż do Mont-Valerien. Ileż to on tam gwoździ powbijał! z jakiemże staraniem ona układała perkalowe portyery, aby nadać mieszkanku pozór artystyczny! Czy podobna, aby im to wszystko zabrano, aby ich wypędzono z tego rozkosznego kącika, w którym nędza nawet była im miłą?
— Posłuchaj — rzekł wreszcie Jordan — zrobię wszystko, co będzie w mej mocy; poproszę, aby mi dano zaliczkę, ale niewiele mam nadziei.
Po chwili milczenia, Marcela powiedziała nieśmiało, co czynić zamierza:
— Powiem ci teraz, co mi przychodziło na myśl!... O! nie zrobiłabym tego nigdy bez twego pozwolenia i dlatego przyszłam tu, aby przedewszystkiem z tobą się rozmówić... Wiesz co, Pawełku, może najlepiej byłoby zwrócić się do moich rodziców?
— O nie! nigdy! — zawołał żywo Jordan — czyż nie wiesz, że nie chcę im nic zawdzięczać?
Wprawdzie państwo Maugendre byli zawsze bardzo uprzejmi dla zięcia, ale obchodzili się z nim chłodno zwłaszcza od chwili, gdy po śmierci jego ojca — który zrozpaczony bankructwem odebrał sobie życie — przystać musieli na małżeństwo córki, której stanowczość pokonała wreszcie ich opór. Oddając mu córkę, postawili upokarzające warunki, a między innemi ten, że nie dadzą ani grosza posagu, bo młody człowiek, trudniący się pracą dziennikarską, niechybnie wszystkoby roztrwonił. Dopiero po ich śmierci córka miała odziedziczyć cały majątek. Oboje młodzi małżonkowie poprzysięgli sobie umrzeć raczej z głodu, aniżeli cokolwiek przyjąć od rodziców oprócz kolacyi, na której bywali zawsze co tydzień w niedzielę wieczorem.
— Słowo ci daję — dowodziła Marcela — że oboje jesteśmy śmieszni z tą naszą dumą. Prze cięż ja jestem jedynem ich dzieckiem... przecież i tak kiedyś wszystko mi się dostanie... Mój ojciec rozpowiada wszystkim, Ze na fabryce płócien w la Villette zrobił majątek, który mu przynosi piętnaście tysięcy franków rocznej renty, oprócz tego rodzice mają własny domek z tym pięknym ogrodem, gdzie teraz mieszkają... To nie ma sensu, abyśmy cierpieli taką nędzę, podczas kiedy im na niczem nie zbywa. W gruncie rzeczy oboje byli dla mnie zawsze bardzo dobrzy. Powtarzam ci, Pawełku, że trzeba koniecznie, abym ja poszła do nich.
Stała przed nim uśmiechnięta z odważną minką, z niezłomnem postanowieniem przyniesienia szczęścia ukochanemu mężowi, który pracował tak ciężko, nie mogąc uzyskać cd publiczności i krytyków nic więcej, prócz bardzo wyraźnej obojętności i kilku przykrych docinków. Ach! nieraz marzyła ona o tem, aby uzbierać pełną beczkę pieniędzy i jemu je oddać... a on szaleńcem byłby chyba, gdyby się wzdragał przyjąć. Czyż ona nie kocha go nadewszystko? czyż nie jemu wszystko zawdzięcza? W rozmarzonej jej główce snuły się fantastyczne a czarujące opowieści: jak ów Kopciuszek pragnęła zagarnąć skarby królewskiej swej rodziny, złożyć je u stóp ukochanego, zubożałego księcia, dopomódz mu do zdobycia sławy i uznania!
— Mój drogi — rzekła wesoło, obejmując go za szyję — muszę przecież przydać ci się na coś... nie podobna, abyś sam znosił wszystkie przykrości.
Przekonany jej prośbami, Jordan uległ wreszcie. Stanęło na tem, że Marcela pojedzie natychmiast do Batignolles, gdzie rodzice jej mieszkali i że powróci z pieniędzmi, aby Paweł mógł zapłacić dług jeszcze przed wieczorem. Gdy on wyprowadził ją na schody tak wzruszony, jak gdyby niebezpieczeństwo jakieś jej groziło, ujrzeli biegnącego z pośpiechem Hureta, który teraz nareszcie przybywał.
Wracając do sali redakcyjnej, aby dokończyć kronikę, Jordan usłyszał gniewnie podniesione głosy w gabinecie Jantrou.
Czując się potężnym, wszechwładnym panem położenia, Saccard żądał od wszystkich bezwzględnej uległości; wiedział bowiem, że wszystkich trzyma w swej mocy nadzieją zysków, oraz obawą strat w tej wielkiej gonitwie za pieniędzmi, w której oni wraz z nim udział brali.
— Ach! jesteś pan nareszcie! — zawołał, spostrzegłszy Hureta. — Przypuszczam, że siedziałeś pan tak długo w izbie po to, aby wręczyć ministrowi swój artykuł oprawny w złote ramki... Posłuchaj pan, dosyć już tych kadzideł i pochlebstw, któremi go pan obsypujesz. Czekałem tu umyślnie, aby panu powiedzieć, że powinno się to skończyć wreszcie i że odtąd będziesz pan inaczej dla nas pisywał.
Zmieszany ostrą tą wymówką, Huret spojrzał na redaktora, ale ten nie myślał stanąć w jego obronie z obawy, aby nie ściągnąć burzy na samego siebie. Siedział więc, patrząc bezmyślnie przed siebie i rozczesując palcami długą, piękną brodę.
— Jakżeż mam pisywać inaczej? — odezwał się wreszcie deputowany — wszak piszę to właśnie, czegoście sami odemnie żądali... Kupując, l’Espérace“, będący wtedy dziennikiem skrajnie katolickim i rojalistycznym, oraz prowadzącym zaciętą walkę z Rougonem, prosiłeś mnie pan przecież o napisanie całego szeregu artykułów, wysławiających działalność ministra. Mówiłeś mi pan wtedy, że chcesz tym sposobem przekonać brata o przychylnem dla niego usposobieniu, oraz jawnie zamanifestować zmianę tendencyi pisma.
— A ja właśnie czynię panu zarzut, że artykułami swemi stajesz w sprzeczności z tendencyą pisma! — nie posiadając się z gniewu, zawołał Saccard. — Czyż ja zaprzedałem się w niewolę memu bratu? Bezwątpienia, nie zapierałem się nigdy uwielbienia i wdzięczności dla rządów cesarskich, wiem co im zawdzięczamy wszyscy w ogóle, ja zaś w szczególności. Znajduję jednak, że, wykazując popełnione błędy, nie sprzeniewierzamy się rządowi, lecz przeciwnie spełniamy obowiązek wiernych poddanych. Tendencyą naszego pisma jest przywiązanie do dynastyi, ale zupełna niezależność od ministrów i od wszelkich osobistości, które dla osobistych korzyści kręcą się w Tuileries i wydzierają sobie względy dworu.
I Saccard zaczął rozwodzić się nad położeniem politycznem, dowodząc, że cesarz ulega wpływowi złych doradców. Zarzucał Rougonowi utratę dawnej energii i wiary we władzę absolutną, oskarżał go o wchodzenie w układy z pojęciami liberalnemi jedynie w celu pozostania u steru i utrzymania teki ministeryalnej. Bijąc się pięścią w piersi, dowodził, że zasady jego pozostały niewzruszone, że od początku aż do obecnej chwili był zawsze bonapartystą, że był wiernym idei, która stworzyła zamach stanu, że — zdaniem jego — zarówno teraz, jak przed laty — zbawienie Francyi zależy od siły i geniuszu jedynego władcy. Tak, zamiast przykładać ręki do wyniesienia brata na wyższe stanowisko, zamiast dopuszczać do tego, aby cesarz zabijał się coraz to nowemi politycznemi ustępstwami, wolałby raczej drwić z przeciwników dyktatury i zawrzeć przymierze ze stronnictwem katolickiem, aby przeszkodzić nagłemu a łatwemu do przewidzenia upadkowi. Niechże Rougon ma się teraz na baczności, bo „l’Espérance“ może stanąć w obronie interesów Rzymu!
Huret i Jantrou słuchali, nie mogąc wyjść ze zdziwienia, żaden z nich bowiem nie przypuszczał, aby Saccard wyznawał tak gorące przekonania polityczne. Huret ośmielił się wreszcie wystąpić w obronie działalności rządu w ostatnich latach.
— Ba! nic w tem dziwnego, że rząd dąży do swobody... wszak cała Francya popycha go do tego. Cesarz skłania się ku temu, a Rougon musi iść za jego przykładem.
Ale Saccard podnosił już inne zarzuty, nie troszcząc się o to, aby logicznie i konsekwentnie motywować swe rozumowania.
— Zastanówmy się naprzykład nad naszem stanowiskiem względem państw zagranicznych... Niewesoło, niewesoło się dzieje!... Od traktatu w Villafranca i od bitwy pod Solferino, Włochy żywią do nas urazę za to, że nie wytrwaliśmy do końca wojny i nie oddaliśmy im Wenecyi i oto dlaczego weszły w przymierze z Prusami, w nadziei, że Prusy pomogą im pobić Austryę. Niech no tylko wojna wybuchnie a zobaczycie, jaki zamęt powstanie i ile kłopotów spadnie na nas, tembardziej, że, lekceważąc traktaty, jakie Francya podpisała, pozwoliliśmy na to, że Bismark i król Wilhelm zagarnęli księztwa po wojnie duńskiej. Nie ma co mówić, dostaliśmy policzek i teraz nie pozostaje nam nic innego, jak z chrześciańską pokorą nadstawić twarz, aby dostać drugi... O! wojna stanowczo wybuchnąć musi! czy pamiętacie, jak niespodzianie spadły francuzkie i włoskie papiery w przeszłym miesiącu, gdy przypuszczano, że możemy wystąpić jako pośrednicy w sprawie Niemiec? Kto wie, czy za dwa tygodnie pożar wojny nie ogarnie całej Europy!
Huret niewymownie zdziwiony uniósł się, wbrew swemu zwyczajowi.
— Ależ pan wygłaszasz zupełnie takie zdanie, jak dzienniki opozycyjne, a sądzę, że nie życzyłbyś pan sobie, aby nasze pismo wstąpiło w ślady „Siècle“ i innych podobnych dzienników. W takim razie nie pozostałoby nam nic innego, jak tylko powtórzyć za temi pismami, że cesarz zniósł upokorzenie w sprawie księztw i nie położył tamy rozrostowi państwa Pruskiego dlatego tylko, że unieruchomił wszystkie siły wojenne w wyprawie Meksykańskiej... No, możesz pan być dobrej myśli, sprawa z Meksykiem skończona i nasze wojska już wracają. W ogóle, nie rozumiem pana zupełnie... Jeżeli pan chcesz, aby papież utrzymał się w Rzymie, dlaczegóż sądzisz tak surowo pokój przedwcześnie zawarty w Villafranca? Nie ulega wątpliwości, że odzyskawszy Wenecyę, włosi za dwa miesiące najdalej siedzieliby już w Rzymie; wiadomo to panu równie dobrze, jak mnie, a i Rougon wie o tem także, chociaż wygłasza z trybuny wręcz przeciwne poglądy.
— Ach! widzisz pan, jaki to oszust! — wyniośle zawołał Saccard. — Nikt nie ośmieli się wyrządzić krzywdy papieżowi, bo cała katolicka Francya stanie jak jeden mąż w jego obronie... My sami oddalibyśmy mu wszystko, co posiadamy, wszystkie kapitały Banku powszechnego! Mam ja swój projekt... Dajmy zresztą pokój temu, bo jątrzysz mnie pan tak, że gotówbym powiedzieć rzeczy, które pragnąłbym jeszcze utrzymać w tajemnicy!
Coraz więcej zaciekawiony, Jantrou słuchał uważnie, zaczynając wreszcie rozumieć i usiłując wyciągnąć dla siebie korzyść ze słów nierozważnie wyrzeczonych przez dyrektora.
— Ostatecznie — odezwał się Huret — chciałbym wiedzieć, jakiej zasady mam się trzymać w moich artykułach; musimy porozumieć się w tej mierze. Pragniesz pan zbrojnej interwencyi, czy nie? Jeżeli jesteśmy za zasadą narodowości, jakiemże prawem mamy się mieszać w sprawy Włoch i Niemiec? Czy chciałbyś pan, abyśmy stanęli w obronie zagrożonych granic i wypowiedzieli wojnę Bismarkowi?
Ale Saccard, niezdolny dłużej panować nad sobą, zerwał się i wybuchnął gniewem.
— Chcę przedewszystkiem, aby Rougon nie drwił sobie nadal ze mnie! Czyż mało dotąd dla niego uczyniłem? Kupuję pismo należące do najzaciętszych jego nieprzyjaciół, czynię zeń organ przychylny jego polityce, pozwalam wam przez tyle czasu śpiewać na cześć jego hymny pochwalne, a ten łotr ani razu dotąd w niczem mnie nie poparł i dziś jeszcze czekam nadaremnie na jakąkolwiek pomoc z jego strony!
Deputowany ośmielił się wtrącić uwagę, że poparcie ministra dopomogło wielce Hamelinowi na Wschodzie i ułatwiło mu pracę, skutkiem nacisku wywartego na niektóre osobistości.
— Dajże mi pan z tem święty spokój! — przerwa! Saccard. — Rougon musiał to uczynić, bo nie wypadało mu postąpić inaczej. Zajmując takie stanowisko, musi zawsze najpierwszy wiedzieć o wszystkiem, a czy kiedykolwiek zawiadomił mnie zawczasu o zwyżce lub zniżce na giełdzie? Ileż to razy polecałem panu, abyś go wybadał! widujesz go pan codzień, a czy dotychczas przyniosłeś mi pan chociażby jedną ważną wiadomość? Nie zadałby sobie przecież wielkiego trudu, gdyby powiedział panu parę słów, którebyś mi pan powtórzył!
— Zapewne, ale on tego nie lubi. Powiada, że są to szachrajstwa, które prędzej czy później na złe wychodzą.
— I pan temu wierzysz? Dlaczegóż on nie ma takich skrupułów w postępowaniu z Gundermanem? Jemu na każdym kroku udziela objaśnień, a wobec mnie gra rolę męża nieposzlakowanej uczciwości.
— Ba! Gunderman, to zupełnie inna rzecz! Oni wszyscy potrzebują Gundermana, bo bez niego nie mogliby wypuścić ani jednej pożyczki.
Saccard tryumfująco klasnął w dłonie.
— No, złapałeś się pan, teraz dopiero prawda na jaw wyszła! Cesarstwo zaprzedało się żydom, ohydnym, cuchnącym tłumom żydostwa. Wszystkie nasze kapitały skazane są na to, aby wpadły w ich zakrzywione szpony. I Bank powszechny runąć musi wobec niezmierzonej ich potęgi.
Teraz dopiero puścił wodze plemiennej nienawiści i nie posiadając się z gniewu, ciskać począł gromy na ten naród oszustów i lichwiarzy — naród, który podobny plugawym pasożytom od tylu wieków wpija się w ciało ludzkości i krwią jej się tuczy — naród oplwany i pośmiewiskiem okryty a jednak pomimo tylu upokorzeń dążący wytrwale do zagarnięcia pod swą władzę świata całego. I prędzej lub później wzgardzone to plemię stanie się panami świata, dzięki najwyższej, niezwalczonej sile, jaką daje pieniądz. Przedewszystkiem jednak Saccard napadał na Gundermana, ulegając dawnej swej zawiści i niepodobnemu do urzeczywistnienia, lecz szalonemu pragnieniu obalenia jego potęgi. Napadał na niego, chociaż przeczucie mu mówiło, że o tę właśnie zaporę rozbiją się wszystkie jego usiłowania, skoro dzień walki stanowczej nadejdzie.. Ach! ten Gunderman!... to prusak w głębi serca, chociaż urodził się i życie całe spędził we Francyi!... Nie stara się on nawet taić swojej sympatyi dla prusaków i nie zawahałby się pomagać im pieniędzmi a kto wie, czy tego potajemnie nie czyni!... Przecież pewnego dnia oświadczył głośno, że jeżeli kiedykolwiek wybuchnie wojna między Prusami a Francyą, to niewątpliwie Francya poniesie porażkę!...
— Dosyć już mam tego! — wołał blady z gniewu — rozumiesz mnie pan, panie Huret? Zechciej-że pan odtąd pamiętać, że skoro mój brat w niczem mi nie pomaga, to ja także wspierać go nie będę... Przynieś mi pan od niego jakie poczciwe słówko... właściwie mówiąc, jakąś ważną wiadomość, którąby nam była użyteczną... a wtedy pozwolę panu znów układać panegiryki głoszące jego sławę. Wszak to, co mówię, jest jasnem?
W istocie było to aż zanadto jasnem. Jantrou — który teraz dopiero zrozumiał, w jakim celu Saccard przywdziewa maskę teoretyka politycznego — zaczął znów spokojnie rozczesywać palcami brodę. Huret zaś — zagrożony w swej przezornej dwulicowości — nie mógł utaić swego zmartwienia, gdyż w obu braciach położywszy nadzieję zrobienia majątku, nie chciałby ściągnąć na siebie niełaski ani jednego, ani drugiego.
— Masz pan słuszność — szepnął wreszcie łagodnym tonem — potrzeba koniecznie jakiegoś hamulca, potrzeba zagłuszyć ten hałas, tembardziej że nikt przewidzieć nie może, jaki będzie przyszły bieg wypadków. Przyrzekam panu najuroczyściej, że uczynię wszystko, co będzie w mej mocy, aby uzyskać zaufanie tego wielkiego męża stanu... Usłyszawszy od niego chociażby jedną ważną wiadomość, wsiadam natychmiast do dorożki i dzielę się z panem tą zdobyczą.
Odegrawszy już swoją rolę, Saccard przybrał teraz ton swobodny i żartobliwy.
— Przecież ja pracuję nie dla siebie, ale dla was wszystkich, moi drodzy... Mniejsza tam o mnie, zawsz bywałem bez grosza a jednak wydawałem milion franków rocznie. — Po chwili, wracając do spraw dziennikarskich, dorzucił. — Słuchaj no pan, panie Jantrou, potrzebaby postarać się o to, aby sprawozdania giełdowe były pisane w trochę weselszym tonie... Wierzaj mi pan, należy wtrącić gdzieniegdzie to jakiś dowcip, to znów coś dwuznacznego, publiczność przepada za tem i dowcip zawsze najlepiej trafia jej do przekonania. No cóż? będą dowcipki?
Teraz znów Jantrou uczuł się dotkniętym, szczycił się bowiem elegancyą i wytwornością swego stylu. Rad nie rad, musiał jednak przyrzec, że zastosuje się do woli dyrektora a nawet napoczekaniu wymyślił historyjkę, jakoby parę pięknych kobiet przyrzekło mu, że pozwolą wytatuować ogłoszenia o banku na najbardziej ukrytych częściach swego ciała. Wszyscy trzej uśmieli się serdecznie z tego pomysłu i znów zupełna zgoda zapanowała między nimi.
Tymczasem Jordan, skończywszy wreszcie kronikę, oczekiwał niecierpliwie powrotu żony. Redaktorowie pojedynczych działów schodzili się kolejno, rozmówił się więc z nimi, poczem wyszedł do przedpokoju Tu niemiłego doznał wrażenia, schwytawszy woźnego Dejoie na gorącym uczynku podsłuchiwania pod drzwiami gabinetu dyrektora, podczas gdy jego córka, Natalia, stała na straży przy drzwiach wchodowych.
— Niech pan tam nie wchodzi — jąkał się zmieszany woźny — pan Saccard jeszcze nie wyszedł. Stanąłem przy drzwiach, bo zdawało mi się, że mnie wołają.
W rzeczywistości jednak starego opanowała niepohamowana żądza zysku, odkąd za pieniądze otrzymane po śmierci żony nabył na własność osiem zupełnie wpłaconych akcyj Banku powszechnego; z gorączkową niecierpliwością wyczekując ciągle wieści o podnoszeniu się ich kursu, przejęty uwielbieniem dla Saccarda — wierzył mu ślepo jak wyroczni. Ilekroć wiedział, że dyrektor jest w redakcyi, nie mógł się oprzeć pragnieniu poznania tajników jego myśli, dowiedzenia się, jakie wyroki wypowiada ten bóg w kole swych powierników. Zresztą gorączkowa ta chęć zysku nie wynikała z egoistycznych pobudek: starzec myślał tylko o swojej córce i nie posiadał się z radości, obliczając, że osiem jego akcyj po kursie siedmiuset piędziesięciu franków dawały mu już zysku tysiąc dwieście franków, która to suma dodana do kapitału stanowiła pięć tysięcy dwieście franków. Niechaj akcye podniosą się tylko o sto franków, a on posiędzie już wtedy owe wymarzone sześć tysięcy franków — posag, którego domagał się introligator, aby pozwolić synowi ożenić się z jego córką. Na tę myśl serce biło mu żywiej, oczy napełniały się łzami, gdy patrzył na to dziecko, które sam wychował, któremu prawdziwą był matką w tem ubogiem a szczęśliwem życiu, jakie wiedli razem, odkąd Natalię odebrał od mamki.
Zmieszany i zaniepokojony, Dejoie mówił dalej, co mu na myśl przychodziło, byle tylko pokryć swe zakłopotanie.
— Natalia, która przed chwilą właśnie przyszła powiedzieć mi dzień dobry, mówiła, że spotkała pańską żonę.
— Tak, proszę pana — dodała młoda dziewczyna — pani Jordan skręciła na ulicę Feydeau... A biegła tak prędko!...
Ojciec pozwalał Natalii wychodzić ile razy jej się podobało, mówiąc, że jest pewnym jej uczciwości. W istocie miał on słuszność, wierząc jej pod tym względem, gdyż dziewczyna była zanadto chłodna i zanadto pragnęła względnego dobrobytu, aby lekkomyślnem postępowaniem narazić miała na zerwanie małżeństwo, od tak dawna ułożone. Szczupła i wysoka, z bladą twarzyczką i dużemi jasnemi oczyma, nadewszystko na tym świecie kochała siebie.
— Moja żona szła na ulicę Feydeau? — ze zdziwieniem zapytał Jordan, przypuszczając, że słuch go myli.
Nie miał jednak czasu pytać o nic więcej, gdyż w tej chwili wbiegła zadyszana Marcela. Jordan zaprowadził ją natychmiast do sąsiedniego gabinetu, ale zastawszy tam redaktora działu sądowego, nie mógł rozmówić się z żoną spokojnie. Wyszedłszy więc ztamtąd, usiedli na ławeczce w głębi korytarza.
— No i cóż?
— Otóż widzisz, mój drogi, wszystko udało się szczęśliwie, ale niełatwo mi to poszło.
Uradowany, Jordan zauważył jednak chmurę smutku na czole żony, która szeptem opowiadała mu teraz szczegóły swej wyprawy. Idąc tu, postanowiła wprawdzie przemilczeć niektóre rzeczy, nie umiała jednak ukryć czegokolwiek przed mężem. Od jakiegoś czasu państwo Maugendre zmienili się bardzo w postępowaniu z córką. Marcela zauważyła, że rodzice mniej przywiązania jej okazują i że oddają się coraz więcej namiętności gry na giełdzie. Pospolita to i zwykła historyą: on otyły, łysy i flegmatyczny; ona wysoka, chuda, zawsze czynna i ruchliwa, dorobiwszy się niewielkiego majątku, mieszkali we własnym domu, znudzeni bezczynnością żyli — względnie do swoich potrzeb — dość dostatnio z piętnastu tysięcy franków procentu pobieranego od kapitału. Odtąd jedyną rozrywkę pana Maugendre stanowiło obliczanie posiadanych pieniędzy. Dawniej oburzał się on na wszelką spekulacyę, wzruszał ramionami z gniewu i litości, ilekroć była mowa o głupcach, którzy pozwalają się okradać w tych oszustwach, równie podłych jak brudnych. Wkrótce jednak, gdy okoliczności zmusiły go do podniesienia dość znacznej sumy, przyszło mu na myśl, aby ją obrócić w kaucye raportowe. Zdaniem jego, nie była to żadna spekulacya, lecz prosta lokacya kapitału a jednak od tej pory codzień przy pierwszem śniadaniu czytał uważnie w dziennikach sprawozdania giełdowe, śledząc różnice kursów. I tu właśnie był początek złego: stopniowo ogarniała go coraz silniejsza gorączka, gdy patrzył na ten taniec walorów, gdy oddychał zatrutem powietrzem gry i z zawiścią myślał o milionach, które w ciągu jednej godziny zdobyć można, podczas gdy on trzydziestoletnią ciężką pracą zebrał zaledwie kilkaset tysięcy franków. Przy obiedzie nie mógł przezwyciężyć pokusy podzielenia się z żoną swemi wrażeniami: opowiadał jej jakieby świetne robił interesy, gdyby nie był poprzysiągł sobie, iż nigdy grać nie będzie; z umiejętną taktyką dowódcy, układającego przy biurku plan bitwy, objaśniał cały bieg operacyi, obracał kapitałami i zawsze odnosił zwycięztwo nad fikcyjnym współzawodnikiem, pochlebiał sobie bowiem, że w kwestyach premii i reportu nikt mu teraz dorównać nie zdoła. Przerażona pani Maugendre oświadczyła, iż wolałaby się utopić, aniżeli być świadkiem tego, aby mąż zaryzykował grosz jeden na te spekulacye. On natychmiast uspokoił jej obawy: za kogóż go bierze?... nigdyby się na to nie odważył. Wkrótce jednak nadarzyła się ku temu sposobność... Od pewnego czasu oboje pałali chęcią postawienia w ogrodzie niewielkiej oranżeryi, któraby kosztowała najwyżej pięć do sześciu tysięcy franków. Pewnego wieczoru pan Maugendre drżącemi ze wzruszenia rękoma położył przed żoną sześć tysięcy franków, mówiąc, że je zarobił na giełdzie. Była to — jak dowodził — gra niepołączona z żadnem ryzykiem, ale bądź co bądź nieuczciwa... nigdy już więcej sobie na to nie pozwoli... teraz uczynił to jedynie przez wzgląd na ową upragnioną oranżeryę. Żona, rozgniewana ale zarazem uszczęśliwiona widokiem pieniędzy, nie śmiała czynić mu wyrzutów. W następnym miesiącu pan Maugendre puścił się na operacye z premią, dowodząc żonie, że niczego się nie obawia, gdyż straty są ograniczone... Zresztą wpośród tych wszystkich szalbierstw można przecież znaleźć niejeden interes uczciwy!.. dlaczegóżby miał być głupcem i patrzyć na to, jak inni osiągają korzyści?... I tak brnąc dalej, zaczął grać na dostawę terminową z początku na małe sumy, potem stopniowo na coraz większe. Pani Maugendre, miotana niepokojem a jednak nie posiadająca się z radości na widok najmniejszego zysku, przepowiadała mu wciąż, że na starość nie będą mieli własnego dachu. Najwięcej jednak kapitan Chave, brat pani Maugendre, oburzał się na postępowanie szwagra. Wprawdzie i on także grywał na giełdzie, nie mogąc się utrzymać z emerytury wynoszącej osiemnaście tysięcy franków, ale któż poszczycić się może taką przenikliwością, jaką on posiada? Na giełdę chodzi tak, jak urzędnik do biura, operuje tylko na gotówkę, zadawalniając się dwunastoma frankami zysku, żadna więc katastrofa spotkać nie może takiej gry skromnej i bezpiecznej. Po wyjściu za mąż Marceli, siostra proponowała mu, aby się przeniósł do nich, gdyż mają za obszerne dla siebie mieszkanie, ale kapitan odmówił, usprawiedliwiając się, że ma swoje przyzwyczajenia i nadewszystko ceni swobodę; zajmował więc w głębi ogrodu przy ulicy Nollet jeden pokój, do którego raz po raz wsuwały się różne postacie kobiece. Wszystkie jego zyski rozchodziły się na ciastka i cukierki dla przyjaciółek. Przy każdej sposobności przestrzegał on szwagra, aby zaniechał gry i raczej rozkoszy życia używał, a gdy rozgniewany Maugendre zapytywał: „A ty?“ — kapitan prostował się dumnie, mówiąc: „O! ja to co innego! ja nie mam piętnastu tysięcy franków rocznej renty!“ Kapitan utrzymywał, że grywa dlatego tylko, iż skąpy rząd żałuje starym weteranom rozkoszy w starości. Najpoważniejszy jego argument przeciwko grze polegał na matematycznem obliczeniu, iż gracz zawsze przegrywa: wygrawszy, musi odliczyć kurtaż i stempel, przegrawszy zaś, ponosi też same ciężary; skutkiem czego gdyby nawet zysk równoważył stratę, gracz wydaje zawsze z własnej kieszeni na kurtaż i stempel. Podatki te na giełdzie paryzkiej tworzą rocznie kapitał osiemdziesięciu tysięcy milionów. Z najwyższem oburzeniem powstawał zawsze na olbrzymi ten podatek ściągany przez państwo, przez kulisierów i meklerów giełdowych.
Siedząc na ławeczce w głębi korytarza, Marcela opowiadała mężowi główniejsze szczegóły powyższej historyi.
— Przedewszystkiem muszę ci powiedzieć, mój drogi, żem się wybrała w złą porę. Mama gniewała się na ojca, czyniąc mu wyrzuty za to, że przegrał jakąś sumę na giełdzie... Zdaje mi się, że ojciec siaduje teraz na giełdzie od rana do wieczora. Doprawdy w głowie mi się to nie mieści, bo dawniej ojciec wierzył tylko w pracę i nie rozumiał, aby można było inaczej zarabiać pieniądze... Jednem słowem, rodzice kłócili się... na atole leżał przed nimi dziennik „La côte financière“, który mama porwała i rzuciła ojcu w twarz, mówiąc, że on nie zna się na niczem i że ona od dawna przewidywała zniżkę. Wtedy ojciec po szedł do swego pokoju, przyniósł numer „l’Espérance“ i chciał jej pokazać artykuł, z którego zaczerpnął wskazówkę... Pełno tam u nich różnych pism, w których grzebią całemi dniami a zdaje mi się, że i mama puszcza się już na spekulacye, chociaż się tak na nie oburza.
Jordan nie mógł się powstrzymać od śmiechu, patrząc na żonę, która pomimo zmartwienia, z wymownemi gestami opowiadała scenę, jakiej przed chwilą była świadkiem.
— Ostatecznie, powiedziałam im co nam grozi i prosiłam, aby nam pożyczyli dwieście franków dla powstrzymania postępowania sądowego. Gdybyś ty był słyszał, z jakiem oburzeniem zawołali oboje: „Co? mamy pożyczyć dwieście franków w obwili, gdyśmy przegrali na giełdzie dwa tysiące?... Czy ty z nas żartujesz, czy też chcesz doprowadzić nas do nędzy?...“ Nigdy jeszcze takimi ich nie widziałam... Mój Boże! a dawniej tacy byli dobrzy, tacy poczciwi dla mnie, oddaliby ostatni grosz, byle tylko sprawić mi przyjemność! Chyba Pan Bóg rozum im odebrał, bo do prawdy trzeba być szaleńcem na to, aby sobie tak dobrowolnie zatruwać stare lata, mogąc żyć spokojnie i szczęśliwie w tyra ślicznym domku i używać pieniędzy zdobytych tak ciężką pracą!
— Spodziewam się, żeś nie nalegała dłużej? — wtrącił Jordan.
— I owszem, nalegałam i wtedy dopiero zaczęli napadać na ciebie... Mówię ci wszystko, chociaż postanowiłam nie powtarzać tego, ale nie umiem nic zachować przed tobą w tajemnicy... Oświadczyli mi oboje, że mieli słuszność, przewidując, że niepodobna się utrzymać z pisywania artykułów dziennikarskich i że oboje umrzemy kiedyś z nędzy w szpitalu... Nie mogłam słuchać tego spokojnie, trzęsłam się z gniewu i chciałam już odejść, gdy niespodzianie zjawił się kapitan. Wiesz, że wujaszek zawsze najwięcej mnie kochał. Zobaczywszy go, rodzice umitygowali się trochę, tembardziej że wujaszek z tryumfującą miną zapytał ojca, czy długo jeszcze pozwoli się tak okradać. Wtedy mama wyprowadziła mnie do drugiego pokoju i wsunęła mi w rękę piędziesiąt franków, mówiąc, że z temi pieniędzmi możemy zyskać parę dni czasu, dopóki się zkądinąd nie znajdzie ratunek.
— Piędziesiąt franków! I ty przyjęłaś tę jałmużnę?
Marcela uściskała go serdecznie, uspakajając go czułemi i rozsądnemi słowy.
— O! nie gniewaj się na mnie, mój najdroższy! Przyjęłam te pieniądze a nawet będąc pewną, że nie śmiałbyś zanieść tak małej sumki komornikowi, pobiegłam wprost ztamtąd do niego na ulicę Cadet. Ale wyobraź sobie, że nie chciał ich przyjąć, dowodząc mi, że otrzymał od pana Boscha wyraźne polecenie zajęcia rzeczy i że pan Busch tylko ma prawo powstrzymać licytacyę. Ach! ten Busch!... wiesz że nie mam nienawiści do nikogo, ale sam widok tego człowieka do rozpaczy mnie doprowadza i budzi we mnie wstręt nie przezwyciężonyl... Zresztą nie czas mówić teraz o tem!.. pobiegłam więc na ulicę Feydeau i ostatecznie musiał poprzestać tymczasowo na tych piędziesięciu frankach. Teraz przynajmniej mamy znów ze dwa tygodnie spokoju! Silne wzruszenie malowało się na twarzy Jor dana; tłumione łzy cisnęły mu się do oczu, błyszcząc kroplami na spuszczonych powiekach.
— I ty to zrobiłaś, moja droga, najukochańsza, żoneczko?
— No tak, ja to zrobiłam!... Cóż w tem dziwnego? Nie chcę, żeby ci dokuczano ciągle od rana do wieczora. Wolę sama narazić się na niegrzeczność, byłeś ty mógł pracować spokojnie.
I śmiejąc się wesoło, opowiadała swoją wyprawę do Buscha, wejście do pokoju napełnionego brudnemi, pleśnią porosłemi papierami, brutalne obejście się z nią lichwiarza, który groził, że im nie zostawi ani jednej szmatki, jeżeli mu natychmiast nie zapłacą wszystkiego do ostatniego grosza. Najzabawniejszem było to, że ona doznawała szczególniejszego zadowolenia, rozmyślnie wyprowadzając go z cierpliwości i zarzucając mu nieprawne posiadanie tej wierzytelności, tych weksli na trzysta franków, która to suma urosła do siedmiuset trzydziestu franków piętnastu centymów przez doliczenie do niej kosztów. On sam najniezawodniej kupił te weksle w paczce makulatury lub ze staremi gałganami i zapłacił za nie najwyżej pięć franków. Busch trząsł się ze złości: przedewszystkiem te właśnie weksle kosztowały go bardzo drogo, a powtóre, czyż za nic się liczy stracony czas, podjęta praca, bieganina po całym Paryżu, aby znależć podpisanego na wekslach dłużnika, oraz inteligencya, jaką rozwinąć musiał w tej obławie? Czyż mu się nic za to nie należy?... Tem gorzej dla tych, którzy się złapać dali!... Ostatecznie jednak przyjął owe piędziesiąt franków, bo system ostrożności, którego się zwykł trzymać, nakazywał ma wchodzić zawrze we wszelkie układy.
— Ach! jakaś ty poczciwa, Marcelko! Jakże cię kocham serdecznie! — zawołał Jordan i uściskał żonę nie zważając na obecność sekretarza redakcyi, który w tej chwili przechodził przez korytarz.
Potem przyciszonym nieco głosem zapytał:
— Ileż ci zostało pieniędzy?
— Siedem franków.
— Chwała Bogu! — zawołał uszczęśliwiony. — Wystarczy nam to przynajmniej na dwa dni a ja nie będę zmuszonym prosić o zaliczkę, której zresztą odmówionoby mi prawdopodobnie... Każda prośba tyle mi sprawia przykrości!... Jutro spróbuję umieścić artykuł w „Siècle“. Ach! żebym mógł wreszcie skończyć rozpoczętą powieść, możeby mi się udało nieźle ją sprzedać!
Teraz znowu Marcela zamknęła mu usta pocałunkiem.
— Nie martw się, mój drogi, zobaczysz, że damy sobie radę!... Wszak pójdziesz teraz ze mną do domu, nieprawdaż? Po drodze wstąpimy do sklepu przy ulicy Clichy i kupimy tam śledzia wędzonego na jutrzejsze śniadanie. Dziś na kolacyę mamy kartofle ze słoniną.
Jordan wyszedł z żoną, poprosiwszy poprzednio jednego z kolegów, aby zrobił za niego korektę kroniki. Saccard i Huret także już wychodzili. W tejże chwili przed drzwiami redakcyi zatrzymała się kareta, z której wysiadła baronowa Sandorff i powitawszy przechodzących uprzejmem skinieniem głowy, wbiegła szybko na schody. Od czasu do czasu przyjeżdżała tu ona z wizytą do głównego redaktora, pana Jantrou. Saccard, na którym błyszczące, podsiniałe oczy baronowej sprawiały zawsze silne wrażenie, chciał w pierwszej chwili powrócić za nią do redakcyi.
Wszedłszy na górę do gabinetu redaktora, baronowa nie chciała nawet usiąść, usprawiedliwiając się, że wstąpiła tylko na chwilę, aby mu powiedzieć dzień dobry i zapytać, czy nie wie nic nowego. Pomimo niespodziewanego wyniesienia pana Jantrou, traktowała go ona zawsze jak w owej epoce, gdy, poszukując zleceń jako remisyer, zjawiał się codzień pokornie w biurze jej ojca, pana Ladrcourt. Ojciec jej znanym był ze swej porywczości, baronowa nigdy zapomnieć nie mogła, jak pewnego dnia, rozdrażniony poniesioną stratą, kopnął remisyera nogą i za drzwi go wyrzucił. Widząc, że Jantrou może teraz posiadać wiadomości z najpierwszego źródła, obchodziła się z nim poufale i usiłowała cokolwiek z niego wydobyć.
— Jakto? nic pan nie wiesz?
— Słowo pani daję, że o niczem zupełnie nie wiem.
Ale ona patrzyła na niego z przymileniem i uśmiechała się znacząco, przekonana, że Jantrou musi coś wiedzieć, tylko nic wyjawić nie chce. Wreszcie, pragnąc zmusić go do zwierzeń, napomknęła o spodziewanej a niedorzecznej wojnie, która rozpocznie się pomiędzy Austryą, Włochami i Prusami. Spekulacya głowy potraciła, szalona zniżka ujawnia się na walorach włoskich, podobnie jak zresztą i na wszystkich innych papierach. Wszystko to wprawiało ją w wielki kłopot, nie wiedziała bowiem, jak dalece powinna iść za tym ruchem, zwłaszcza że znaczne sumy ma już zaangażowane do likwidacyi końcomiesięcznej.
— A pan baron nie udzielił pani żadnej rady? — żartobliwym tonem spytał Jantrou. — On przecież, będąc w dyplomacyi przy ambasadzie, musi doskonale wiedzieć o wszystkiem.
— Ach! mój mąż! — przerwała baronowa, wzgardliwie wzruszając ramionami — od niego nigdy się niczego dowiedzieć nie mogę.
Ośmielony Jantrou pozwolił sobie teraz napomknąć o jej kochanku, prokuratorze generalnym Delcambre, który — jak mówiono — płacił jej przegrane kursowe, jeżeli ona decydowała się na ich zapłacenie.
— A przyjaciele pani, czyż także nie wiedzą o niczem?
Baronowa udała, że nie rozumie znaczenia tych słów i spuściwszy oczy, dodała tonem błagalnej prośby:
— No, bądź pan dobrym dla mnie, panie Jantrou! Jestem pewną, że musisz pan cóś wiedzieć!
Niejednokrotnie już, ubiegając się za wszelkiemi — czy to eleganckiemi, czy też brudnemi — spódniczkami, które się o niego ocierały, ogarniała go chętka zafundowania sobie — jak się prostacko wyrażał — tej szulerki obchodzącej się z nim tak poufale. Ale za pierwszym wyrazem, za pierwszym jego gestem, baronowa zmierzyła go tak pogardliwem i lodowatem spojrzeniem, że poprzysiągł sobie nigdy już więcej szczęścia nie próbować. Co! ona miałaby zniżyć się do tego człowieka, którego jej ojciec kopnięciem nogi za drzwi wyrzucał!... O nie! nie upadła jeszcze tak nisko!
— I po cóż miałbym być grzecznym? — podjął Jantrou z wymuszonym uśmiechem. — Pani nie jesteś wcale uprzejmą dla mnie.
Ona spoważniała nagle, złowrogi blask zajaśniał w jej oczach. Odwróciła się już ku drzwiom, chcąc odejść, gdy Jantrou dorzucił:
— Jeżeli się nie mylę, spotkałaś pani przed bramą Saccarda... Trzeba było od niego zasięgnąć wiadomości, on przecież nic pani odmówić nie może.
Baronowa zawróciła się ode drzwi.
— Co to ma znaczyć? — gniewnie spytała.
— Może pani tłómaczyć sobie moje słowa jak jej się podoba. Przestańmy grać w ślepą babkę, widziałem panią u niego a wiem, co to za ptaszek.
Głuchy bunt wrzał teraz w jej piersiach; niewygasłe jeszcze poczucie dumy rodowej odzywało się z mętnych głębin błota, w ktorem namiętność do gry pogrążała je nieustannie. Baronowa nie uniosła się jednak gniewem, odparła tylko spokojnym lecz ostrym tonem:
— Za kogóż mnie pan bierzesz, panie Jantrou? Oszalałeś pan chyba... Nie! nie jestem kochanką Saccarda, bo zostać nią nie chciałam!
Jantrou skłonił jej się głęboko z wytwornością wykształconego literata.
— Ha! w takim razie pozwolę sobie powiedzieć, że pani uczyniłaś źle, bardzo źle!... Wierzaj mi pani, że to się da naprawić, nie należy na drugi raz opuszczać takiej sposobności. O ile mi wiadomo, uganiasz się pani bezustannie za różnemi wiadomościami, które dałoby się znaleźć bez trudu pod poduszką Saccarda... Tak! tak! gniazdko urządzi się prędko i będzie pani mogła wsunąć w nie swoje śliczna paluszki!
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, baronowa roześmiała się, niby uczyniwszy postanowienie niezważania na jego cynizm. Żegnając ją, Jantrou poczuł, że miała rękę jak lód zimną. Czyżby ta zalotna kobieta, której purpurowe usta zdradzały zmysłowość, zadowolnić się mogła li tylko przy masowym stosunkiem z kościstym i zużytym Delcambrem?
Minął już miesiąc czerwiec, w połowie którego Włochy wypowiedziały wojnę Austryi. Jednocześnie znów Prusy w przeciągu dwóch tygodni zaledwie, idąc szalonym marszem, zagarnęły Hanewer, zajęły oba księztwa Heskie, Bawaryę i Saksonię, zastając ludność nieuzbrojoną i nieprzygotowaną do wojny. Francya nie uczyniła ani kroku a na giełdzie i w dobrze poinformowanych sferach krążyły pogłoski o jakiemś tajemnem porozumieniu, zawartem podczas wizyty Bismarka u cesarza w Biarritzu. Szeptano o kompensatach, jakiemi Prusy mają wynagrodzić Francyi jej neutralność. Tem niemniej zniżka dawała się we znaki coraz dotkliwiej. Nadeszła 4-go lipca wiadomość o zwycięztwie prusaków pod Sadową uderzyła w giełdę jak grom, powodując gwałtowny spadek kursu wszystkich walorów. Przypuszczano, że wojna zawzięcie prowadzoną będzie nadal, bo Austrya pomimo porażki doznanej od prusaków, odniosła znowu zwycięztwo nad Włochami pod Custozzą; mówiono nawet, że zbiera garstkę niedobitków, opuszczając Czechy. Zlecenia sprzedaży zalewały „kosz“ a kupujących nie było zupełnie.
Dnia 4-go lipca Saccard, przyszedłszy do redakcyi po szóstej dopiero, nie zastał redaktora, który od jakiegoś czasu z powodu swoich nałogów stał się nieakuratnym. Niejednokrotnie Jantrou znikał na dwie lub na trzy godziny, a gdy powrócił zmordowany, z dziwnie zamglonemi oczyma, niepodobna było odgadnąć, co niszczyło go więcej: nałóg pijaństwa, czy też rozpusta. O tej porze nikogo nie było w redakcyi, oprócz woźnego Dejoie, który jadł obiad w przedpokoju. Napisawszy dwa listy, Saccard wyjść już zamierzał, gdy nagle Huret rozgorączkowany, z rozpaloną twarzą, wpadł jak huragan, nie zamykając nawet drzwi za sobą.
— Proszę pana, proszę pana! — wołał gorączkowo. Nie mogąc tchu złapać ze zmęczenia, przyciskał pierś obiema rękoma.
— Przychodzę wprost od Rougona... Biegłem pędem przez ulicę, bo nie mogłem znaleźć dorożki... Wreszcie jednak złapałem ją... Rougon otrzymał ztamtąd depeszę... Nowina, wielka nowina!...
Saccard schwycił go silnie za ramię, pobiegł ku drzwiom i zamknął je, zauważywszy, że Dejoie krąży już w pobliżu, nadstawiając uszu.
— Mówże pan teraz, co się stało?
— Słuchaj pan! Cesarz austryacki odstępuje Wenecyę cesarzowi francuskiemu i godzi się na jego pośrednictwo. Napoleon zwróci się do króla pruskiego i do Włoch z propozycyą zawarcia zawieszenia broni.
Przez chwilę milczeli obaj.
— A zatem będziemy mieli pokój? — zapytał Saccard.
— Naturalnie!
Zdziwiony tą wieścią, Saccard, który nie mógł jeszcze zdać sobie jasno sprawy z tego, co mu uczynić należy, zaklął straszliwie:
— Do kroćset stu tysięcy dyabłów! a tu jak na złość cała giełda pędzi ku zniżce!.
Po chwili zapytał machinalnie:
— Więc nikt dotąd o tem nie wie?
— Nikt. Rougon otrzymał depeszę konfidencyonalną, jutro nawet nie będzie o tem jeszcze wzmianki w „Monitorze“. Przynajmniej przez dwadzieścia cztery godzin jeszcze wiadomość ta pozostanie tajemnicą dla całego Paryża.
Teraz dopiero Saccard zrozumiał jasno całą doniosłość tej wieści. Pobiegł znowu ku drzwiom, aby się przekonać, czy nikt nie podsłuchuje, następnie wrócił do deputowanego i drżącemi ze wzruszenia rękoma schwycił go za wyłogi surduta.
— Milcz pan! na miłość Boską, nie mówmy tak głośno!.. Jeżeli Gunderman i jego klika nie są o tem uprzedzeni, to my jesteśmy panami rynku... Rozumiesz mnie pan, nie piśnij pan ani słówka nikomu na świecie, ani żonie, ani żadnemu z przyjaciół! A to prawdziwe szczęście! Jantrou jest nieobecny a zatem my dwaj tylko o tem wiemy i mamy czas do działania. Rzecz naturalna, że ja myślę pracować nie dla siebie wyłącznie, ale i dla pana i dla wszystkich współuczestników Banku powszechnego. Ale wiadomo z doświadczenia, że każda nowina przestaje być tajemnicą, skoro kilka osób wie o niej. Wszystko przepadnie, jeżeli pan powiesz chociażby jedno nieostrożne słówko przed jutrzejszą giełdą.
Huret wzruszony, oszołomiony doniosłością spraw, do których wspólnie przystąpić mieli, przyrzekł milczeć jak ryba. Podzielili obaj pracę między siebie, postanowiwszy że należy bezzwłocznie wziąść się do dzieła. Saccard kładł już kapelusz, gdy nagle przyszło mu na myśl jeszcze jedno pytanie:
— Wic to Rougon przysłał pana do mnie z tą wiadomością?
— Naturalnie! — po chwili wahania odparł Huret. Zapewnienie to było kłamstwem, dowiedział się bowiem wszystkiego z leżącej na biurku ministra depeszy, którą pozwolił sobie przeczytać, zostawszy na chwilę sam w gabinecie. Jednakże ponieważ osobisty jego interes wymagał aby obaj bracia byli w zgodzie, kłamstwo to wy dało mu się bardzo zręcznem, tembardziej iż wiedział, że nie tęsknią oni nawzajem do siebie i unikają wszelkiego spotkania.
— Nie ma co mówić! — rzekł Saccard — tym razem minister postąpił bardzo uczciwie. No, ruszajmy w drogę!
W przedpokoju nie było nikogo oprócz Dejoie, który nadaremnie usiłował pochwycić chociażby jedno słówko. A jednak instynktownie przeczuwał on nadzieję olbrzymich zysków i rozgorączkowany, odurzony zapachem pieniędzy unoszącym się w powietrzu, wybiegł aż na schody i stanął w oknie, aby raz jeszcze spojrzeć na nich, gdy przechodzili przez dziedziniec.
Największa trudność polegała na tem, że należało działać pośpiesznie ale zarazem zachować wszelkie możliwe ostrożności. To też zaraz przed bramą obaj wspólnicy się rozstali. Huret wziął na siebie małą giełdę wieczorną. Saccard zaś udał się na poszukiwanie remisyerów, członków kulisy i agentów giełdowych, w celu dania im zleceń kupna. Lękając się wzbudzić podejrzeń, postanowił on rozdrobnić i rozdzielić o ile możności te zlecenia, nadewszystko jednak pragnął spotkać niby przypadkowo potrzebnych mu ludzi zamiast iść do ich mieszkania, co mogłoby się wydać krokiem niezwykłym. Los sprzyjał mu tym razem, gdyż na bulwarze spotkał agenta Jacoby’e go i zamieniwszy z nim kilka nic nieznaczących słów, dał mu zlecenie znacznej operacyi, nie budząc jego zdziwienia. O sto kroków dalej zobaczył wysoką blondynkę, która — jak wiedział — była kochanką szwagra Jacoby’ego, agenta Delarocque, a dowiedziawszy się, że ona tej właśnie nocy czeka na niego, prosił ją o oddanie mu biletu, na którym pośpiesznie nakreślił parę słów ołówkiem. Następnie przypomniawszy sobie, że Mazaud miał tego wieczoru iść na kolacyę z kilku dawnymi kolegami szkolnymi, wstąpił do restauracyi i zmienił zlecenie dane przed kilku godzinami. Gdy około północy Saccard zmordowany wracał już do domu, szczęśliwym zbiegiem okoliczności spotkał jeszcze Massiasa, wychodzącego z teatru „Variétés“. Idąc z nim ulicą Saint Lazare, Saccard z początku odgrywał rolę oryginała, wierzącego, że kiedyś... nie tak prędko wprawdzie... musi nastąpić zwyżka i ostatecznie obarczył Massiasa różnemi zleceniami kupna dla Nathansona i innych kulisyerów, twierdząc, że działa w imieniu swojem, oraz kilku kolegów — co w gruncie było prawdą. Po tak pracowitym dniu, kładąc się do do łóżka, Saccard był zaangażowany na zwyżkę przeszło na pięć milionów walorów.
Nazajutrz o siódmej rano Huret wpadł już do Saccarda, zdając mu sprawę, w jaki sposób operował na małej giełdzie przy wejściu do Opery. Polecił on kupować z umiarkowaniem, aby zbytnio nie podnieść kursów, pomimo tego jednak dane przez niego zlecenia wynosiły około miliona franków. Nie chcąc poprzestać na tak skromnych rezultatach, postanowili obaj sami na własną ręką operować. Mieli jeszcze przed sobą cały ranek; przedewszystkiem jednak z niepokojem przerzucili ranne dzienniki, drżąc z obawy, czy nie znajdą jakiejkolwiek wiadomości lub najkrótszej wzmianki, któraby zburzyła cały gmach ich kombinacyj. Ale na szczęście nie było tam nic! ani słówka! widocznie prasa nie wiedziała jeszcze o niczem, bo wszystkie pisma mówiły li tylko o wojnie, podawały telegramy, oraz najdrobniejsze szczegóły dotyczące bitwy pod Sadową. Jeżeli żadna wieść nie rozejdzie się do drugiej po południu, jeżeli uda im się operować przez godzinę, przez pół godziny chociażby na giełdzie, wszystkie oczekiwania zostaną ziszczone i można będzie „ograbić żydostwo“ — jak się Saccard wyrażał. Nie tracąc czasu, rozeszli się znowu: każdy pobiegł winną stronę, aby zaciągać do walki milionowe kapitały.
Przez cały ranek Saccard biegał po mieście, owładnięty tak nieprzepartą potrzebą ruchu, że załatwiwszy najpilniejsze sprawy, odesłał powóz do domu. Wstąpił do Kolba, gdzie dźwięk przesypywanego złota wydał mu się obietnicą zwycięztwa i znalazł dość siły, aby nie zdradzić się ani słówkiem przed bankierem, który o niczem nie wiedział. Następnie poszedł do Mazauda nie po to, aby zmienić rozporządzenia, lecz aby udać niepokój o trafność zleceń danych dnia poprzedniego. Tam także o niczem nie wiedziano. Pomimo tego, zachowanie się Flory’ego wzbudziło w nim pewną obawę, bo młody człowiek ustawicznie kręcił się koło niego. Istotną tego przyczyną był zachwyt Flory’ego nad finansową przenikliwością dyrektora Banku powszechnego a ponieważ panna Chuchu zaczynała kosztować za drogo, Flory puszczał się na drobne spekulacye i marzył o tem tylko, aby dowiedzieć się o zleceniach wielkiego finansisty i do tego grę swoją zastosować.
Wreszcie po krótkiem śniadaniu w restauracyi Champeaux — gdzie z prawdziwą radością wysłuchał pesymistycznych utyskiwań Mosera a nawet Pilleraulta, przepowiadającego nawą zniżkę kursów — Saccard już o wpół do pierwszej udał się na plac giełdy, pragnąc być świadkiem zgromadzenia się tłumów. Tego dnia upał był nieznośny; promienie słońca padały prostopadle na kamienne stopnie; z przedsionka buchał żar jak z rozpalonego pieca; niezajęte jeszcze krzesła trzeszczały w tej gorącej atmosferze, podczas gdy spekulanci stali skupieni w wąskich smugach cienia, jaki rzucały kolumny. Rzuciwszy okiem w ogród, Saccard dojrzał Buscha i Méchainową, którzy stali pod drzewem a spostrzegłszy go, żywo z sobą rozmawiać zaczęli; zdawało mu się nawet, że mieli ochotę zbliżyć się do niego i po chwili namysłu zmienili zamiar. Czyżby ci brudni gałganiarze, czyhający nieustannie na walory walające się w rynsztoku, wiedzieli już cokolwiek?... Na samą tę myśl, dreszcz przeszedł go od stóp do głów. Nagle usłyszał, że ktoś go woła: obejrzawszy się, poznał siedzących na ławce Maugendre’a i kapitana Chave. Obaj kłócili się zapamiętale, gdyż Maugendre drwił ciągle z mizernej gry szwagra i z tych dwudziestu franków dziennego zysku, przypominających mu — jak dowodził — rezultat gry w pikietę, gdzieś w kawiarni na zapadłej prowincyi. Możeby dziś chociąż zdecydował się na poważną operacyę? wszak zniżka jest tak pewna i jasna jak słońce?... I przyzywał Saccarda na świadka, zapytując, czy nie ma słuszności, twierdząc, że kursy spadną jeszcze niżej? On sam poczynił znaczne zaangażowania na zniżkę i tak jest pewnym wygranej, że gotów by zaryzykować cały swój majątek!... Zagadnięty wprost Saccard odpowiedział tajemniczym uśmiechem i wzruszeniem ramion, bo sumienie wyrzucało mu, że rozmyślnie ukrywa prawdę przed człowiekiem, który niegdyś znanym mu był z ostrożności i pracowitości. Ale poprzysiągł sobie milczenie i po chwilowem wahaniu przemogło w nim ostatecznie okrucieństwo gracza, który nie chcę psuć szans powodzenia. Nagle uwagę jego zwróciła przejeżdżająca właśnie w tej chwili kareta baronowej Sandorlf. Z bijącem sercem Saccard śledził oczyma i dostrzegł, że zatrzymała się na rogu ulicy Bankowej. Złowrogie przeczucie ogarnęło go teraz: niewątpliwie baronowa wie o wszystkiem od swego męża, radcy w ambasadzie austryackiej... z właściwą kobietom niezręcznością może ona zepsuć wszystko!... Przejęty rozpaczą, przebiegł ulicę i zaczął krążyć koło karety, na koźle której nieruchomo siedział sztywny woźnica. Wreszcie jedna szyba opuściła się, Saccard ukłonił się i podszedł.
— I cóż, panie Saccard, wszak zniżka trwa ciągle?
— Zapewne, proszę pani — odparł Saccard, sądząc, że baronowa podstępnie zadaje mu to pytanie.
Zauważywszy jednak, że młoda kobieta spogląda na niego z niepokojem, mrużąc oczy w sposób właściwy wielu graczom, uspokoił się, że i ona również nic nie wie o niczem. Gorąca fala krwi uderzyła mu do głowy, serce jego zabiło niewymowną radością.
— A zatem nic mi pan nie powie?
— Nie, pani, nie mam do powiedzenia nic takiego, o czemby pani już nie wiedziała.
Oddalając się od karety, myślał w duchu „Nie chciałaś być czulszą dla mnie, pijże teraz piwo, któregoś sama nawarzyła! Może przynajmniej na drugi raz okażesz się przystępniejszą.“ Nigdy baronowa nie wydała mu się równie jak dzisiaj powabną, pocieszał się też nadzieją, że kiedyś z pewnością ją posiądzie.
Wracając na plac giełdy, zadrżał z obawy, ujrzawszy Gundermana, zmierzającego w tę samą stronę z ulicy Vivienne. Z oddali król bankierów wydawał się mniejszym, niżeli był w istocie, ale Saccard pewien był, że się nie myli i że go poznaje. Gunderman szedł wolnym, majestatycznym krokiem, z dumnie podniesioną głową, niby król, który spojrzeć nie raczy na otaczający go tłum poddanych. Sccard spoglądał na niego z przerażeniem, starając się przeniknąć znaczenie każdego jego ruchu. Spostrzegłszy, że Nathanson podchodzi do bankiera, pomyślał, że już wszystko stracone i wtedy dopiero odzyskał nadzieję, gdy kulisier odszedł z wyrazem niezadowolenia na twarzy. Nagle serce zabiło mu żywiej z radości. Gunderman bowiem wszedł do cukierni po cukierki dla wnucząt, czego nie zwykł czynić nigdy w dnie kryzysów. Przekonywający ten dowód rozproszył ostatecznie wszystkie obawy Saccarda!
Wybiła pierwsza; dzwonek zwiastował otwarcie giełdy. Pamiętny to był dzień dla spekulantów, dzień jednej z tych wielkich klęsk poniesionych w grze na zwyżkę a tak rzadkich, że wspomnienie ich, jak legenda, przechodzi z pokolenia na pokolenie. Z początku, wpośród przygnębiającego upału, kursy spadały jeszcze niżej. Potem niespodzianie dały się słyszeć tu i owdzie pojedyńcze kupna, niby wystrzały przednich straży w chwili rozpoczęcia bitwy. Ale z powodu ogólnej nieufności dokonanie tych operacyj napotykało wiele utrudnień. Żądania kupna stawały się coraz częstsze, głośniejsze; rozlegały się wszędzie z kulisy, z parkietu; słyszano tylko głosy Nathansona pod kolumnami, Mazauda, Jacoby’ego i Delarocque’a w „koszu“; wszyscy oni krzyczeli jednogłośnie, że kupują wszystkie walory po wszelkich cenach. Wówczas wpośród zgromadzonych powstał ogólny popłoch, wzburzenie wzrastało, lecz nikt nie śmiał ryzykować, nie mogąc odgadnąć przyczyn tej niewytłómaczonej zwyżki. Kursy podniosły się jeszcze trochę, Saccard zdążył tymczasem dać Massiasowi nowe zlecenia dla Nathansona. Spostrzegłszy przechodzącego Flory’ego, zwrócił się i dć niego z prośbą o doręczenie Mazaudowi kartki, zawierającej polecenie kupowania większej jeszcze ilości walorów. Flory przebiegł kartkę oczyma i pełen wiary w instynkt wielkiego męża, zaczął także kupować na własny rachunek. O trzy kwadranse na drugą, jak uderzenie piorunu, uderzyła w giełdę wiadomość, że Austrya odstępuje Wenecyę cesarzowi! wojna skończona! Zkąd wieść ta pochodziła? — nikt nie wiedział... za brzmiała ona jednocześnie na ustach wszystkich... dochodziła nawet z ulicy. Ktoś pierwszy przynieść ją musiał... teraz powtarzali ją wszyscy a wrzawa rosła, potężniała, niby huk przypływu morza. Wpośród przerażającego zgiełku, kursy podnosić się zaczęły teraz w tak szalonych podskokach, że dosięgły już czterdziestu do piędziesięoiu franków, zanim rozległ się dźwięk dzwonka, oznajmiającego zamknięcie giełdy. Było to niepodobne do opisania zamieszanie — jedna z tych bitew, w której zarówno oficerowie, jak żołnierze ogłuszeni, oślepieni, niezdolni zdać sobie sprawy z położenia, rzucają się w nieładzie na siebie, pragnąc jedynie uchronić się od zagłady. Pot spływał im po twarzach, nieubłagane słońce, paląc żarem kamienne schody, oświetlało gmach cały jaskrawemi blaskami — niby łuną pożaru.
Przy likwidacyi, przypuszczalnie uczynione obliczenie wykazało, jak olbrzymie były straty. Na pobojowisku snuł się teraz tłum ciężko dotkniętych lub też do zupełnej ruiny przywiedzionych. Zniżkowiec Moser należał do tych, którzy najwięcej ucierpieli. Pillerault odpokutował ciężko słabość, jakiej dał dowód, po raz pierwszy zwątpiwszy o korzyściach gry na zwyżkę. Maugendre stracił piędziesiąt tysięcy franków a pierwsza znaczniejsza strata wprawiła go wraz z żoną w tak ciężką rozpacz, że oboje przypłacili ten dzień chorobą. Baronowa Sandorff miała do zapłacenia tak wielkie różnice, że — jak mówiono — Delcambre słyszeć nawet o nich nie chciał; ona zaś mieniła się z gniewu i oburzenia na samą wzmiankę o mężu, który czytał ową depeszę jeszcze przed Rougonem i ani słowa jej nie powiedział. Największą jednak porażkę poniosły wielkie banki, zwłaszcza banki żydowskie, gdzie wszczęła się rzeź prawdziwa. Utrzymywano, że na samego Gundermana przypadało osiem milionów franków straty! Fakt ten wprawiał wszystkich w niewypowiedziane zdumienie: jakimże sposobem stać się mogło, aby „on“ nie został uprzedzony?... on, który niezaprzeczenie jest panem rynku... który wywiera wpływ przeważny na ministrów a nawet dowolnie działalnością państw wszystkich rozporządza?!... Był to bezwątpienia wyjątkowy zbieg okoliczności; krach to był nagły, nieprzewidziany, przekraczający granice ludzkiego rozumu i logiki!
Zaczęto tymczasem rozgłaszać tę historyę i Saccard pozyskał nagle sławę wielkiego człowieka. Jednym zamachem zagrabił on wszystkie prawie pieniądze stracone przez zniżkowców. Osobiste jego zyski wynosiły dwa miliony franków, reszta miała przejść do kas Banku powszechnego a raczej stopić się w rękach członków rady zarządzającej. Z wielką trudnością udało mu się wreszcie przekonać panią Karolinę, że udział jej brata w tym łupie — tak prawnie zdobytym na żydach — wynosi milion franków. Huret, który w walce osobisty przyjmował udział, zagarnął lwią część zdobyczy. Inni zaś, jak Daigremont lub margrabia de Bohain, nie wzdragali się przyjąć pieniędzy. Wszyscy dziękowali serdecznie i winszowali powodzenia znakomitemu dyrektorowi. Najżywszą wdzięcznością dla Saccarda biło serce Flory’ego, który zarobił dziesięć tysięcy franków — sumę stanowiącą dla niego majątek. Teraz miał on już za co wynająć dla swojej Chuchu mieszkanko przy ulicy Condoroet; teraz mógł ją prowadzić na kolacyjki do tych samych drogich restauracyj, w których bywał Gustaw Sédille z Germaną Coeur. W redakcyi trzeba było dać gratyfikacyę redaktorowi Jantrou, który oburzał się, że go o niczem nie uprzedzono. Jeden tylko Dejoie pozostał smutnym, wiekuiście nosząc w sercu żal, że nie skorzystał zcohwili, w której — jak mówił — „szczęście samo lazło mu w ręce“.
Pierwszy ten tryumf Saccarda wydawał się jakby odbłyskiem tryumfu, jaki odniosło cesarstwo stojące teraz u szczytu sławy i potęgi. Tegoż samego wieczoru, gdy on wzniósł się na ruinach upadłych fortun, gdy giełda była podobną do stosu opustoszałych zwalisk, iluminowano ulice Paryża, wyścielano je dywanami i chorągwiami, jak gdyby na cześć świetnego zwycięztwa. Zabawy publiczne, oraz wielki bal wydany w Tuileries głosiły sławę Napoleona III, jako pana Europy, jako tak potężnego, tak wielkiego władcę, że cesarze i królowie wybierali go na sędziego w sporach swoich i składali w jego ręce całe prowincye, aby je dowolnie między nich rozdzielał. Odzywały się wprawdzie w izbie głosy protestu, złowróżbni prorocy przepowiadali smutną przyszłość, że Prusy powiększą granice swoje, że Austrya porażkę poniesie, a Włochy niewdzięcznością się odpłacą... Ale szydercze śmiechy i krzyki oburzenia zagłuszyły te przepowiednie nieszczęścia a Paryż cały — ogniskiem świata będący — nazajutrz po Sadowię rozniecił tysiące świateł na wszystkich gmachach i ulicach, nie przewidując tych ciemnych, lodowatych, ponurych nocy, w których tylko światła przelatujących granatów rozjaśniały na chwilę ciemności. Tego wieczoru Saccard, upojony powodzeniem, przechadzał się po placu Zgody, po polach Elizejskich, po wszystkich ulicach, na których płonęły kagańce. Porywany co chwila przez falę przechodniów, olśniony tą jasnością światłu dziennemu dorównywającą, mógł doznawać złudzenia, że cała ta uroczystość ku jego czci się odbywa. Czyż i on także nie był w tym dniu największym zwycięzcą i nie wzbił się na trupach mas zrujnowanych? Jedna tylko okoliczność zatruwała mu chwilę szczęścia: Rougon, dowiedziawszy się o tem, co zaszło na giełdzie, wypędził Hureta. A zatem było to kłamstwem że wielki mąż stanu w dowód braterskiego uczucia nadesłał mu tę wiadomość? Czyliż i nadal będzie zmuszonym obchodzić się bez poparcia ministra? Nagle, stojąc naprzeciwko pałacu Legii Honorowej, na szczycie którego płonął olbrzymi krzyż ognisty, Saccard powziął postanowienie wypowiedzenia wojny ministrowi, skoro tylko dostateczną siłę posiądzie. Odurzony śpiewami tłumów i powiewem chorągwi powrócił wreszcie na ulicę Saint Lazare.
We dwa miesiące później, to jest we wrześniu, Saccard, rozzuchwalony jeszcze więcej owem zwycięztwem odniesionem nad Gundermanem, postanowił dodać nowego bodźca działalności Banku powszechnego. Bilans przedstawiony na ogólnem zebraniu w końcu kwietnia wykazywał za 1864 r. dziewięć milionów zysku, wliczając w to dwadzieścia franków premii na każdej z piędziesięciu tysięcy nowych akcyj, wypuszczonych od chwili podwojenia kapitału. Zamortyzowano zupełnie koszta pierwotnego urządzenia; wydano akcyonaryuszom pięć procent od sta a członkom rady zarządzającej dziesięć od sta; pozostawiono na kapitał zapasowy sumę pięciu milionów — niezależnie od obowiązkowych dziesięciu procent; z pozostałego zaś miliona franków rozdano dywidendę wynoszącą po dziesięć franków od akcyi. Wspaniałe to były rezultaty zwłaszcza dla instytucyi, istniejącej od dwóch lat niespełna. Ale Saccard pragnął działać z gorączkowym pośpiechem i stosując się do metody forsownej uprawy, zagrzewał, rozpalał grunt finansowy, lekkomyślnie narażając plony na spalenie. Skłonił on do nowego powiększenia kapitału najprzód radę zarządzającą, następnie zaś umyślnie w tym celu zwołane w dniu 15 września nadzwyczajne zebranie ogólne. Postanowiono zatem raz jeszcze podwoić kapitał, podnieść go z piędziesięciu do stu milionów franków przez utworzenie nowych stu tysięcy akcyj, wyłącznie zarezerwowanych dla akcyonaryuszów, sztuka za sztukę. Tym razem wszakże wypuszczono akcye po 675 franków, to jest z premią wynoszącą 175 franków, którą przelać miano do kapitału zapasowego. Wzrastające powodzenie, pomyślny rozwój interesów a zwłaszcza wielkie przedsiębiorstwa, jakie Bank powszechny zamierzał przeprowadzić — oto pobudki, jakie podawano na usprawiedliwienie tego olbrzymiego zwiększania raz po raz kapitału. Należało przecież podnieść znaczenie instytucyi i oprzeć ją na trwałych podstawach odpowiednich interesom, jakie ona przedstawia. Zresztą rezultaty ujawniły się niezwłocznie: akcye, które od kilku miesięcy ciągle stały jednakowo na giełdzie przy przeciętnym kursie siedmiuset piędziesięciu franków, podniosły się w przeciągu trzech dni do dziewięciuset franków.
Nie mogąc powrócić ze Wschodu dla prezydowania na nadzwyczajnem ogólnem zebraniu, Hamelin napisał do siostry list pełen niepokoju i wyraził obawy, jakie wzbudzało w nim prowadzenie Banku powszechnego w sposób tak gorączkowy. Domyślał się on, że złożono znowu fałszywe deklaracye u rejenta Lelorrain. W istocie nie na wszystkie akcye były legalne zapisy; towarzystwu pozostała pewna ilość akcyj, których akcyonaryusze przyjąć nie chcieli i których kapitał nie został wpłacony; zapisano je więc znowu na rachunek Sabatiniego. Oprócz tego, skutkiem podstawienia nowych nazwisk, czy to urzędników, czy też członków rady zarządzającej, Saccard mógł pokryć legalne zapisy, chociaż bank zatrzymywał dla siebie około trzydziestu tysięcy własnych akcyj, przedstawiających kapitał siedemnastu i pół miliona franków. Podobne położenie nietylko było nielegalnem, ale nadto mogło stać się niebezpiecznem: wiadomo bowiem z doświadczenia, że każda instytucya kredytowa, grająca na własne walory, naraża się na groźbę upadku. Pomimo tego jednak, pani Karolina wesoło odpisała bratu, żartując z niego, że stał się teraz takim tchórzem, iż ona — tak dawniej bojaźliwa i nieufna — uspokajać go musi. Zapewniała go, że bacznie czuwa nad wszystkiem a nietylko nie spostrzega nic podejrzanego, lecz przeciwnie zdumiewa się nad jasnością i rozumnem prowadzeniem interesów. W gruncie rzeczy nie domyślała się ona tego, co przed nią ukrywano a zresztą zaślepioną była teraz, bo obrotność i spryt Saccarda przejmowały ją zachwytem, zwiększając dawną dla niego sympatyę.
W grudniu kurs akoyj wynosił już przeszło tysiąc franków. Natenczas, wobec tryumfu Banku powszechnego, wielki ruch wszczął się w innych bankach. Niejednokrotnie widywano na placu Giełdy Gundermana, jak idąc wolnym, miarowym krokiem, niby machinalnie, wstępował do cukierni po słodycze dla wnucząt. Z niewzruszonym spokojem zapłacił on osiem milionów straty; nikt z bliskich nawet nie słyszał z ust jego słowa skargi lub żalu. Ilekroć spotkała go strata — co nadzwyczaj rzadko się zdarzało — mawiał, że dobrze się stało, że jest to nauka, aby na przyszłość działał z większą rozwagą. Słowa te wywoływały niedowierzające uśmiechy, nikt bowiem nie był zdolnym wyobrazić sobie, aby Gunderman uczynił cokolwiek bez zastanowienia. Tym razem jednak „nauka“ ta ciążyła mu widocznie na sercu i niewątpliwie trapić się musiał myślą, że on — pan ludzi i wypadków — on, działający zawsze z zimną krwią, został pobitym przez takiego lekkomyślnego szaleńca jak Saccard. Od tej więc chwili zaczął go śledzić bliżej, pewien odwetu, Napozór obojętnie przyglądał się on zachwytom nad działalnością Banku powszechnego a w duchu myślał, że zbyt raptowne powodzenie bywa zawsze powodem klęsk najcięższych. Ponieważ kurs tysiąca franków był jeszcze umiarkowany, Gunderman czekał przeto więcej sprzyjającej chwili, aby rozpocząć grę zniżkową. Zdaniem jego, niepodobna było nadać giełdzie takiego lub owego kierunku, lecz należało tylko ograniczyć się na przewidywaniu wypadków i na korzystaniu z nich, skoro stały się faktem dokonanym. Logika jest jedyną władczynią, prawda — zarówno w spekulacyi, jak i na wszystkich innych polach działalności — stanowi siłę wszechpotężną. Ilekroć kursy podniosą się nadmiernie, musi nastąpić ich upadek, wówczas zniżka nadejdzie najniezawodniej a on, widząc spełnienie się swoich przewidywań, schowa zyski do kieszeni. Uczyniwszy takie matematyczne obliczenie, postanowił wystąpić do walki z chwilą, gdy kurs akcyj dojdzie do tysiąca pięciuset franków. Skoro chwila ta nadeszła, Gunderman zaczął sprzedawać akcye Banku powszechnego z początku powoli, następnie coraz więcej przy każdej likwidacyi, działając wedle planu z góry ułożonego. Nie uznawał on konieczności utworzenia syndykatu zniżkowców, czuł, że sam sobie da radę i że wszyscy rozsądni ludzie pójdą za jego przykładem. Spokojnie i obojętnie oczekiwał chwili, w której hałaśliwy Bank powszechny — zapychający rynek swojemi papierami i wzbudzający taki postrach w bankach żydowskich — zachwieje się w posadach. Wtedy jednym zamachem można będzie powalić go na ziemię!
Znacznie później opowiadano nawet, że Gunderman sam potajemnie ułatwił Saccardowi kupno starej rudery, którą tenże postanowił zwalić i na jej miejscu zbudować wspaniały gmach, w którym mieściły się biura instytucyi. Po wielu trudach najgorętsze marzenia dyrektora ziszczały się wreszcie: rada zarządzająca uległa jego namowom i w połowie października robotnicy stanęli do pracy.
Tego dnia, w którym z wielką uroczystością położono kamień węgielny nowego pałacu przy ulicy de Londres, Saccard siedział koło czwartej w redakcyi, oczekując na redaktora Jantrou, który zaniósł do kilku przyjaznych dzienników sprawozdanie z tej uroczystości. Nagle do gabinetu weszła niespodzianie baronowa Sandorff, która nie zastawszy redaktora, niby wypadkowo trafiła na dyrektora Banku powszechnego. Saccard przyrzekł uprzejmie udzielić jej żądanych objaśnień i wprowadził ją do swego pokoju, znajdującego się w głębi korytarza. Znalazłszy się sam na sam, baronowa bez oporu uległa brutalnej napaści Saccarda, jak sprzedajna dziewczyna, przygotowana zawczasu do tego, co ją czeka.
Nagle rzeczy przyjęły obrót niespodziewany: pani Karolina, wracając z dzielnicy Montmartre, wstąpiła do redakcyi. Niejednokrotnie wpadała ona tutaj do Saccarda, aby zdad sprawę z powierzonych sobie poleceń lub też dowiedzieć się potrzebnych szczegółów. Zresztą lubiła też pogawędzić z woźnym Dejoie, który jej zawdzięczał miejsce woźnego i zawsze okazywał jej swoją wdzięczność. Nie zastawszy go tego dnia w przedpokoju, weszła w korytarz, gdzie woźny stał, podsłuchując podedrzwiami. Podsłuchiwanie przeszło teraz u niego w istną manię chorobliwą, z dreszczem gorączkowej obawy przykładał ucho do wszystkich dziurek od klucza, aby pochwycić choć jedną tajemnicę giełdową. Widocznie jednak to, co dnia tego usłyszał i zobaczył, zmieszało go trochę, bo ujrzawszy panią Karolinę, uśmiechnął się tajemniczo.
— Wszak pan Saccard jest w gabinecie? — spytała pani Karolina, podchodząc ku drzwiom.
Dejoie zastąpił jej drogę i bełkotał cóś niezrozumiale, nie umiejąc skłamać na razie.
— Tak... proszę pani... ale tam wejść nie można...
— Dlaczego?
— Bo pan Saccard jest z jakąś panią.
Pani Karolina zbladła śmiertelnie a Dejoie, nieświadomy stosunków łączących ją z dyrektorem, przymrużył oczy, wyciągnął szyję i wyrazistemi ruchami malował położenie.
— Cóż to za pani? — spytała szorstko.
Woźny, nie widząc powodu ukrywania prawdy przed swoją dobrodziejką, szepnął jej do ucha:
— To baronowa Sandorf!... Oho! ona już oddawna kręci się koło niego.
Pani Karolina stała przez chwilę nieruchomo. Pomimo ciemności panującej w korytarzu, można było dojrzeć, że twarz jej pokryła się śmiertelną bladością. W serce jej uderzył grom tak straszny, tak dotkliw!... nigdy w życiu nie doznała jeszcze równie ciężkiej boleści... Cóż uczynić teraz powinna? Czy wysadzić drzwi, rzucić się na tę kobietę i ukarać ich oboje groźbą skandalu?
Stała jeszcze, nie mogąc myśli zebrać, ani ruszyć się z miejsca, gdy podbiegła ku niej Marcela, która przyszła do redakcyi po męża. Młoda kobieta poznała niedawno panią Karolinę.
— Ach! jakże mi miło spotkać drogą panią!... Czy pani uwierzy, że idę dziś z mężem do teatru? Ach! długo nie mogłam się zdecydować z obawy, aby nas to nie kosztowało za drogo!... Ale Pawełek wynalazł jakąś restauracyę, w której płaci się po trzydzieści pięć soldów od osoby.
— I za te pieniądze dostaje się dwie potrawy, po szklaneczce wina i chleba, ile się komu podoba — z uśmiechem przerwał żonie Jordan, który nadszedł właśnie.
— Zresztą — mówiła dalej Marcela — nie potrzebujemy brać dorożki, bo ja tak lubię wracać do domu piechotą o późnej godzinie... Jesteśmy dziś bardzo bogaci i dlatego każemy sobie dodać jeszcze ciastko z migdałami... To dopiero świetna będzie uczta!
I uszczęśliwiona odeszła, podając rękę mężowi. Wszedłszy wraz z nimi do przedpokoju, pani Karolina zdobyła się na smutny, rozpaczliwie smutny uśmiech:
— Życzę wam wesołej zabawy — szepnęła drżącym głosem.
Potem i ona wyszła także z redakcyi. Kochała Saccarda a to, co usłyszała przed chwilą, zadało jej sercu ranę, z którą przed nikim zdradzić się nie chciała!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.