Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
Jak pan de Saint-Luc pokazał panu de Monsoreau pchnięcie, którego król go nauczył.

Pan de Monsoreau oczekiwał Saint-Luca ze szpadą w ręku, groźnie wyzywając, jako przeciwnika.
— Czy jesteś? — wołał.
— Źle stanąłeś, przyjacielu; popraw się, tyłem do słońca.
Monsoreau zrobił pół obrotu.
— Tym sposobem, będę widział, co zrobię.
— Nie oszczędzaj mnie — mówił Monsoreau — ja chcę się bić nie na żarty.
— Więc chcesz mnie zabić koniecznie?..
— Czy chcę?... O!... tak... pragnę tego gorąco.
— „Homo proponit, Deus disponit” — odrzekł Saint Luc, dobywając szpadę.
— Mówisz...
— Mówię... patrzaj, będziesz leżał na tych stokrotkach.
— A więc...
— A więc, będziesz na nich leżał.
I stanął obronnie, uśmiechając się.
Monsoreau skrzyżował szpadę i zrobił kilka poruszeń, które Saint-Luc z zimną krwią odparł.
— Panie de Monsoreau — rzekł — zręcznie robisz bronią i każdy inny, oprócz mnie i Bussego, mógłby być pchniętym śmiertelnie.
Monsoreau zbladł, widząc z kim ma do czynienia.
— Dziwisz się może — rzekł Saint-Luc — że wprawnie bronią robię; lecz trzeba ci wiedzieć, że król, który mię bardzo kocha, sam uczył mnie... Pomiędzy wieloma innemi rzeczami, nauczył mię pchnięcia, które ci zaraz pokażę. Być może, polegniesz od niego, zatem dobrze, abyś wiedział od jakiego giniesz razu, a to powinno ci pochlebiać.
— Za nadto jesteś dowcipny, mój panie — mówił de Monsoreau posuwając się dla zadania stanowczego ciosu.
— Każdy robi, co może — odpowiedział Saint-Luc w bok się cofając, A co, czym źle postąpił? Do tej chwili, miałeś pięćdziesiąt pchnięć, teraz dam ci dziewięćdziesiąt dziewięć.
Z siłą i zręcznością, których pan de Monsoreau nie spodziewał się w zniewieściałym młodzieńcu, Saint-Luc zadał pięć pchnięć wielkiemu łowczemu, jakie on silnie odparł; szóste było pomięszane ze świstaniem mieczy i zakończyło się utopieniem szpady Saint-Luca w piersiach hrabiego.
Monsoreau stał jeszcze przez chwilę, lecz jak dąb wyrwany z korzeniem, który czeka tylko lada powiewu wiatru, aby upaść.
— Teraz — rzekł Saint-Luc — nauczyłem cię pchnięcia, będziesz leżał na miejscu, jakie ci wyznaczyłem.
Hrabiemu sił nie stało; rozwarł ręce, oczy mgła mu zakryła, nogi się zachwiały i upadł na stokrotki, które krew zaraz oblała.
Saint-Luc obtarł szpadę spokojnie i patrzył na owe zmiany, jakie ubiegające życie na twarzy piętnuje.
— Zabiłeś mnie!... — rzekł Monsoreau.
— Chciałem tego; lecz teraz, gdy leżysz na ziemi i masz umierać, żałuję tego co uczyniłem. Byłeś przebrzydłe zazdrosnym, ale i mężnym zarazem.
Zaspokojony tą mowa pogrzebową, Sain-tLuc ukląkł przy panu de Monsoreau i mówił:
— Może chcesz objawić twoję wolę ostatnią?... na honor, dopełnię jej... Raniony zwykle miewa pragnienie, może ci przynieść wody?
Monsoreau nie odpowiedział, twarz obrócił ku ziemi i gryzł trawę.
— Biedak!... — rzekł Saint-Luc podnosząc się. O! przyjaźni, jakież z ciebie wymagające bożyszcze!
Monsoreau otworzył oczy, chciał podnieść głowę lecz upadł z przeciągłym jękiem.
— Umarł!... — rzekł Saint-Luc — nie myślmy już o nim. Łatwo to mówić: nie myślmy. Otóż zabiłem człowieka; nie powiedzą zatem, żem czas na wsi zmarnował.
Przebywszy mur, spiesznie skierował się ku zamkowi.
Naprzód spotkał Dyanę, rozmawiającą ze swoją przyjaciółką.
— Dobrze jej będzie w czarnym kolorze — pomyślał Saint-Luc.
I zbliżywszy się do obudwóch — mówił do Dyany:
— Przebacz pani, lecz chciałbym kilka słów z panią de Saint-Luc pomówić.
— Najchętniej — odrzekła pani de Monsoreau — pójdę do ojca, wiem, że jest w bibliotece. Skoro rozmówisz się z mężem, tam cię oczekiwać będę.
— Dobrze moja droga — odpowiedziała Joanna.
Dyana oddaliła się, żegnając ją ręką i uśmiechem.
Małżonkowie pozostali sami.
— Co tam nowego?... — zapytała Joanna — zdajesz się smutnym i pomieszanym.
— Tak — odpowiedział Saint-Luc.
— Cóż się znów przytrafiło?
— Mały wypadek.
— Tobie?... — zapytała Joanna przerażona.
— Nie mnie, ale znajomej mi osobie.
— Której?
— Tej, z którą się przechadzałem.
— Panu de Monsoreau?
— Tak, jemu. Biedny człowiek!
— Cóż mu się stało?
— Sądzę, że umarł.
— Umarł?... — zawołała Joanna ze wzruszeniem — umarł!
— Zapewne.
— Dopiero co głos jego słyszałam...
— Właśnie dlatego umarł, że za wiele gadał.
— Saint-Luc, mój przyjacielu — mówiła młoda kobieta chwytając męża za ręce.
— Co? moja najmilsza?
— Ty coś przedemną ukrywasz.
— Ja?... nic, przysięgam ci; nawet powiem ci, gdzie umarł!
— Gdzie zatem?
— Tam, za murem, w tem samem miejscu, gdzie Bussy konia zostawiał.
— Ty go zabiłeś?
— Chciałaś, aby kto inny? było nas dwóch, ja powracam żywy, łatwy więc wniosek.
— Nieszczęsny!...
— Moja kochanko, on mię wyzywał, dobył nawet szpady.
— To okropne!
— Tegom się spodziewał; za ośm dni świętym go zrobicie.
— Ależ ty nie możesz tutaj pozostać!... — mówiła Joanna — nie możesz pozostać pod dachem człowieka, którego zabiłeś.
— Otóż właśnie dlatego przybiegłem, aby cię prosić o przygotowanie do drogi.
— Czy przynajmniej cię nie zranił?
— Szczęściem zupełnie jestem nie tknięty, nawet jeden cios mnie nie trafił.
— A więc jedziemy.
— Jak można najprędzej, bo lada chwila, jak można przypuszczać, mogą odkryć wypadek.
— Jaki wypadek!... — zawołała Joanna powracając do dawnej myśli, jak to często się zdarza.
— A!... — odrzekł Saint-Luc.
— Otóż — mówiła Joanna — pani de Monsoreau owdowiała!
— Toż samo mówiłem przed chwilą.
— Trzeba ją o tem uwiadomić.
— Bój się Boga, moja Joasiu.
— Powiem jej, a ty tymczasem kaź konie przygotować niby na spacer.
— Wyborna myśl. Więcej ty masz przytomności odemnie, moja przyjaciółko, bo co ja, to głowę tracę?
— Gdzież się udamy?
— Do Paryża.
— Do Paryża! a król?
— Król o wszystkiem zapomniał; od czasu naszego wyjazdu, wiele zaszło wypadków, prócz tego, wojna... więc ze wszelkich względów przy królu być powinienem.
— A więc do Paryża jedziemy?...
— Tak... chciałbym tylko pióra i atramentu.
— Chcesz pisać?... do kogo?...
— Do Bussego. Nie mogę wyjechać, muszę mu powiedzieć dlaczego Anjou opuszczam.
— Wszystko, co potrzeba, znajdziesz w moim pukoju.
Saint-Luc wszedłszy do pokoju żony, drżącą jeszcze ręką skreślił wyrazy następujące:

„Kochany przyjacielu!

Dowiesz się niebawem, jaki wypadek spotkał pana de Monsoreau. W szpalerze, w parku, mieliśmy z sobą rozprawę, poszło o uszkodzenie muru i o przyzwyczajenie konia, aby sam do domu powracał.
W zapale, pan de Monsoreau upadł na stokrotki, tak szkodliwie, że natychmiast ducha wyzionął.

Twój dozgonny przyjaciel
Saint-Luc.”

„P. S. Ponieważ ten wypadek może ci się zdawać nieprawdopodobnym, muszę dodać, że w owej chwili, obadwaj mieliśmy szpady w ręku.
„Wyjeżdżam natychmiast do Paryża, potem bowiem co zaszło, Anjou nie bardzo mi się bezpiecznem wydaje.
W dziesięć minut potem, służący barona pojechał do Angers z listem do Bussego, a państwo Saint-Luc wyjechali do Paryża, zostawiwszy Dyanę opłakującą smutny wypadek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.