Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
ZAMIAR SAINT-LUCA.

Po skończonym obiedzie, Monsoreau wziął nowego przyjaciela pod rękę i wyprowadził z zamku.
— Szczęśliwy jestem, żem was tu zastał — rzekł — samotność w Meridor trwożyła mnie...
— Alboż nie masz żony, mój hrabio?... Co do mnie, z podobną towarzyszką, to i pustynia przyjemna...
— Tak, zapewne — odrzekł Monsoreau, przygryzając usta.
— Jednakże...
— Jednakże co?...
— Jednakże bardzo mi przyjemnie, żem cię tu spotkał.
— Panie — odpowiedział Saint-Luc, wykłuwając zęby złotą, szpilka,, bardzo jesteś grzeczny, lecz nie sądzę, aby się można znudzić z piękną żoną, wobec tak pięknej natury.
— Wszak połowę mojego życia w lasach spędziłem?
— Dlatego właśnie, tutaj nudzić się nie powinieneś. Mnie się zdaje, że im więcej przebywa się w lesie, tem więcej go się lubi. Patrzaj jaki piękny park! Ja z boleścią ztąd wyjadę i lękam się chwili, w której to nastąpi.
— Dla czegóż masz wyjeżdżać?
— Człowiek nie jest panem przeznaczenia. Człowiek, to liść upadły z drzewa, którym wiatr pomiata, pędzi go, a on nie wie gdzie się zatrzyma. Ty jesteś bardzo szczęśliwy.
— Kto? ja?
— Ponieważ możesz tu zamieszkać.
— Jednakże niezabawię długo.
— Nie ze wszystkiem temu wierzę.
— O! ja nie zapalam się jak ty do pięknej natury i wcale tego parku nie znajduję zachwycającym.
— Czy tak?... — zapytał Saint-Luc.
— Nie inaczej.
— Dla czego?
— Bo mi się nie bardzo bezpiecznym wydaje.
— Niebezpiecznym? a! rozumiem, z przyczyny odosobnienia.
— Bynajmniej; lecz sądzę, że gości dużo bywa tutaj.
— Gości?... O! wcale nie, na honor.
— Czy doprawdy?
— Wszak ci już powiedziałem.
— I żadnych nie odbieracie odwiedzin?
— Przynajmniej jak ja tu jestem...
— A z owego dworu w Ąngers nikt tu nie bywa?
— Nikt a nikt.
— To niepodobna.
— Jednak tak jest.
— Obmawiasz dwór Andegaweński.
— Bynajmniej, ale żywej duszy tu nie widziłem.
— Zatem mylę się... — Nie inaczej, powróćmy do tego, co mówiłeś, że park jest niepewny. Czy w nim są niedźwiedzie?
— O! nie.
— Wilki?
— Ani wilki.
— Złodzieje?
— Może. Pani de Saint-Luc bardzo ładną mi się zdawała.
— Zapewne.
— Czy często przechadza Się po parku?
— Często; oboje wieś lubiemy; ale na co to pytanie?
— A ty jej towarzyszysz?
— Zawsze. Co cię to obchodzi?
— Chciałem tylko wiedzieć...
— Słucham.
— Mówiono mi...
— Co ci mówiono?
— Nie będziesz się gniewał?
— Ja się nigdy nie gniewam.
— Pomiędzy mężami zwyczajne są zwierzenia; mówią, że jakiegoś mężczyznę widują w parku.,..
— Mężczyznę?
— Tak.
— Który przychodzi do mojej żony?
— O! ja tego nie mówię przecież.
— To byłoby cokolwiek niegrzecznie; ale kto ci to powiadał?
— Cóż ci z tego przyjdzie?
— Powiedz, możemy mówić o tem, jak i o czem innem. Mówisz, że ten mężczyzna przybywa do pani Saint-Luc. Słuchaj, jeśli mam powiedzieć szczerze, to pewnie nie do mojej żony.
— A do kogóż?
— Lękam się, czy nie do Dyany, przyznam się, wolałbym...
— Jakto wołałbyś?
— Zapewne. Wiesz przecie, że nie ma większych samolubów nad mężów. Każdy dla siebie, Bóg dla wszystkich.
— Pięknie.
— Więc sądzisz, że tu ktoś wchodzi?
— Więcej niż sądzę, bo sam widziałem.
— Wdziałeś tutaj?
— Tak.
— Mężczyznę?
— Z panią de Monsoreau.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Gdzie?
— Tam na lewo.
I pan de Monsoreau powiódł Saint-Luca ku szpalerowi, gdzie wczoraj widział dwie osoby.
— Prawda — rzekł Saint-Luc — mur naruszony; muszę o tem uwiadomić barona, aby go kazał naprawić.
— Kogóż masz w podejrzeniu?
— Ja?
— Tak.
— O co?
— O przechodzenie muru, aby się z moją zoną, widywać.
Saint-Luc zdawał się namyślać, a pan de Monsoreau pytał:
— No có?ż
— Ja nic nie wiem; chyba...
— Co?
— Chyba ty sam tędy przełazisz.
— Nie żartuj mój drogi.
— Nie żartuję; w pierwszych dniach mojego ożenienia, tak samo robiłem, dla czegóż nie mógłbyś i ty tak robić?
— Powiedz mi szczerze, ja się niczego nie lękam. Jak mię kochasz, zrób mi tę przysługę.
Saint-Luc podrapał się w ucho.
— Mnie się zdaje, że to ty — rzekł.
— Daj że pokój z żartami, to rzecz nader ważna i mocno mię obchodzi.
— Kiedy sądzisz...
— Mówię ci, żem przekonany.
— To co innego, jak ten człowiek przechodzi?
— Ukradkiem, tajemnie.
— Często.
— Tak sądzę; na murze znać stopy, patrz tylko.
— W samej rzeczy.
— A ty, czy go nigdy niewidziałeś?
— Anim się nawet spodziewał.
— Przekonaj się.
— Mnie się wszystko zdaje, że to ty — powtórzył Saint-Luc.
— Na honor, nie.
— Wierzę ci.
— Pewno?
— Pewno. — A wiec?
Wielki łowczy prawie groźnie spojrzał na Saint-Luca, który wesołością i lekceważeniem go zbywał.
— A! jęknął, aż Saint-Luc głowę wzniósł do góry:
— Jeszcze jednę mam myśl — rzekł potem.
— Jaką?
— Może...
— Co może?...
— Nie...
— Nie?
— Mów.
— Może to książę Andegaweński.
— I ja tak samo myślałem; lecz się przekonałem, że to nie on.
— Ho! ho! książę przebiegły.
— Ale mimo tego, wiem że nie on...
— Skoro nie on, to się już nie domyślam.
— Przecież mieszkasz w zamku i powinienbyś wiedzieć.
— Zaczekaj — rzekł Saint-Luc.
— Aha!...
— Jeszcze mam myśl jednę. Skoro nie ty i nie książę, to pewnie ja.
— Ty?
— Dla czegóźby nie?
— Na co masz przez mur przełazie, kiedy i tak moeższ bywać w parku?
— Wszak wiesz, że mam swoje fantazye — odparł Saint-Luc.
— Na cóżbyś miał uciekać, kiedy ja z muru patrzyłem?
— Miałem moje powody.
— Bardzo źle — rzekł hrabia nie mogąc już gniewu powściągnąć.
— Ja wcale nie przeczę.
— Żartujesz ze mnie — mówił hrabia blednąc — trochę za długo, kwadrans przeszło.
— Mylisz się hrabio — odpowiedział Saint-Luc pokazując zegarek — już dwadzieścia minut.
— Obrażasz mię.
— Alboż ja nie jestem obrażony podobnemi pytaniami?
— A! teraz widzę...
— Co widzisz?
— Że jesteś w porozumieniu ze zdrajcą, którego byłbym zabił, gdybym był znalazł...
— Ale to mój przyjaciel — rzekł Saint-Luc.
— Jeśli tak jest, ciebie zamiast niego zabiję.
— W twoim własnym domu, nawet bez ostrzeżenia!
— Jakto!... jeszcze mam nędznika oszczędzać?
— Panie Monsoreau — rzekł Saint-Luc z powagą, — źle jesteś wychowany. Jakto obcowanie ze zwierzętarni czyni dzikim człowieka!
— Czy nie widzisz, że jestem wściekły?... — wykrzyknął hrabia stając przed Saint-Lucem z założonemi rękami i twarzą, którą wykrzywiała boleść serca.
— Widzę; złość ci nie do twarzy, jesteś straszny panie de Monsoreau.
Hrabia pomimo woli dotknął szpady.
— Ostrożnie — rzekł Saint-Luc — pan mię wyzywasz. Uprzedzam cię, że jestem zupełnie spokojny.
— Tak, wyzywam cię.
— Bądź pan łaskaw przejść na drugą, stronę muru, tym sposobem będziemy na gruncie neutralnym.
— Mniejsza o to! — wykrzyknął hrabia.
— Ale mnie na tem wiele zależy, bo nie chcę zabić cię w twoim domu.
— Najchętniej — rzekł Monsoreau, przełażąc przez wyłom muru.
— Ostrożnie, hrabio — mówił Saint-Luc — kamień słabo siedzi i może wypaść. Ostrożnie, żebyś nie upadł i nie stłukł się.
Saint-Luc się udał za hrabią.
— Prędzej, prędzej — mówił hrabia z lekceważeniem.
— A tem dopiero wybrał się na wieś!... — rzekł Saint-Luc i mur przeskoczył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.