Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom V/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
Królowa wjeżdża do Angers bez przepychu.

W tej samej chwili, kiedy Monsoreau został przeszyty żelazem Saint-Luca, huk trąb rozlegał się przy bramach Angers, zamkniętych, jak wiemy, z największem staraniem.
Straże wzniosły sztandar i podobną odpowiedziały symfonią.
Katarzyna de Medicis z niepozorną świtą wjeżdżała do Angers.
Doniesiono o tem Bussemu, który zerwał się z łóżka i pobiegł do księcia.
Chociaż dźwięki trąb królewskich były bardzo piękne, nie miały przecież tej siły, aby od nieb, jak pod Jerycho, mury się rozpadały.
Katarzyna wychyliła się z kolasy, chcąc by jej widok większe, niż odgłos trąb, zrobił wrażenie.
Żołnierze Andegaweńscy poznali ją, powitali z szacunkiem, lecz bramy pozostawili zamknięte.
Wysiała przodem dworzanina swojego.
Przyjęto go uprzejmie.
Lecz gdy przyszło do otworzenia bram miasta, odpowiedziano, że czas wojenny wymaga przestrzegania ścisłych formalności.
Dworzanin powrócił smutny.
A Katarzyna z goryczą wyrzekła owe słowa, które później Ludwik XIV-ty złagodził:
— Będę czekała.
Dworzanie drżeli przy jej boku.
Nakoniec, Bussy, który silił się na wymowę do księcia, wziął wszystko na swoję odpowiedzialność.
Kazał osiodłać konia, wziął pięciu dworzan, najbardziej nielubionych przez Katarzynę, stanął na ich czele i wyjechał na przeciw Jej królewskiej mości.
Katarzyna znużyła się nie oczekiwaniem, lecz myślą zemsty nad temi, którzy z nią tak lekceważąco postępowali.
Przypomniała sobie powieść arabską, w której mówią, że geniusz uwięziony w naczyniu miedzianem, przyrzekał zbogacić tego, ktoby go uwolnił; następnie, znudzony czekaniem, zaprzysięgał śmierć temu, ktokolwiekby podniósł wieko naczynia.
I Katarzyna była taką.
Najprzód zamierzała odpłacić grzecznością, ktokolwiekby wyszedł na przeciw niej.
Następnie, zamierzała wywrzeć gniew cały na tego, kto się pierwszy pojawi.
Bussy ukazał się przy bramie i spojrzał niepewnym wzrokiem.
— Kto idzie? — zawołał.
Katarzyna spodziewała się oznak uszanowania a dworzanie patrzyli jej w oczy.
— Idźcie — rzekła — do bramy, odpowiedzcie na pytanie.
Jeden dworzanin oddalił się.
— Królowa-matka — powiedział — chce odwiedzić miasto Angen.
— Bardzo dobrze — odparł Bussy — racz pan zwrócić się na lewo, osmdziesiąt ztąd kroków, napotkasz tam bramę boczną.
— Boczną bramę — powtórzył dworzanin. — Boczna brama dla królowej?
Bussy zdawał się nie słyszeć;.
Z przyjaciółmi, którzy się serdecznie śmieli, skierował się ku miejscu, w którem według danych instrukcyj, miała wysiąść królowa-matka.
— Czy Wasza królewska mość słyszałaś? — pytał dworzanin — boczna brama!
— Słyszałam; wejdźmy, którędy można.
Błyskawica spojrzenia olśniła niezręcznego, który dał poznać jej upokorzenie.
Orszak zwrócił się na lewo, tam bramę otworzono.
Bussy pieszo, ze szpadą dobytą, postąpił i ukłonił się Katarzynie.
Obok niego, liczne pióra zmiatały ziemię.
— Witamy — rzekł — Waszą królewską mość w Angers.
Przy nim stały bębny, które milczały i hallabardy, które się nie zniżyły.
Królowa wysiadła z kolaski i podawszy rękę swojemu dworzaninowi, postępowała ku bramie, odpowiedziawszy wprzódy:
— Dziękuję, panie Bussy.
Było to zakończenie licznych uwag, jakie w głowie robiła.
Szła z głową wzniesioną, aż Bussy zwrócił jej uwagę.
— Ostrożnie, Najjaśniejsza pani, brama jest bardzo niska.
— A więc cóż począć? trzeba się zniżyć. Pierwszy raz w ten sposób wjeżdżam do miasta.
Te wyrazy, wymówione ze znaczeniem, dały wiele do myślenia obecnym, nawet Bussy pokręcił wąsa i spojrzał na stronę.
— Nie spodziewałeś się tego — rzekł mu Livarot do ucha.
— Daj pokoi — odrzekł Bussy.
Przeprowadzono kolaskę przez bramę i królowa wsiadła w nią znowu.
Bussy i jego przyjaciele wsiedli na konie i jechali obok kolaski.
— Gdzie mój syn! — rzekła nagle Katarzyna — nie widzę księcia Andegaweńskiego?
Wyrazy, które chciała powściągnąć, wymknęły się pełne gniewu.
Nieobecność Franciszka była nadmiarem uchybienia.
— Książę jest chory — rzekł Bussy — i dla tego nie może mieć zaszczytu przyjęcia Waszej królewskiej mości.
Tu Katarzyna największą okazała obłudę.
— Chory! — zawołała — moje biedne dziecię. Panowie, spieszmy się; trzeba czuwać nad chorym.
— Spieszmy jak można — odrzekł Bussy pragnąc poznać, czy w tej kobiecie jest serce matki.
— Czy wie, że jestem tutaj? — mówiła Katarzyna po chwili, której użyła na przejrzenie dworzan.
— Nie, Najjaśniejsza pani.
Katarzyna przygryzła usta.
— Musi być bardzo cierpiący — mówiła tonem politowania.
— Okropnie — odrzekł Bussy — książę podlega nagłym napadom choroby.
— To jest nagła choroba, panie Bussy?
— Tak, Najjaśniejsza pani.
Przybyli do pałacu.
Tłum obstąpił kolaskę.
Bussy pierwszy wpadł na schody i przybiegł do księcia.
— Baczność!... oto już jest.
— Czy zła?
— Nadzwyczaj.
— Narzeka?
— Jeszcze gorzej, bo się uśmiecha.
— A co lud mówi?
— Patrzy na nią z niemą trwogą, on jej nie zna, ale ją przenika.
— A ona?
— Ona mu przesyła całusy i gryzie paznogcie.
— Do dyabła!
— Właśnie to samo, Mości książę, myślałem.
— Musi my napad wytrzymać, nieprawdaż?
— Nieinaczej; żądaj dziesięć za sto, ona ci da tylko pięć.
— Jakto, więc mnie sądzisz tak słabym?...
— Dla czego Monsoreau nie powrócił?
— Musi być w Meridor. Obejdzie się bez niego.
— Jej królewska mość królowa-matka przybywa! — wołał odźwierny.
Katarzyna blada, czarno ubrana, ukazała się na progu.
Książę Andegaweński niby chciał się podnieść, lecz Katarzyna ze zwinnością, jakiej po wieku jej spodziewać się nie było można, rzuciła się w objęcia syna i okryła go pocałunkami.
— Udusi go! — pomyślał Bussy.
Nie dosyć, rozpłakała się.
— Niewierzmy jej — rzekł cicho Entraguet do pana Ribeirac; za każdą łzę krwią każę zapłacić.
Katarzyna skończywszy czułe uściśnienia, usiadła w nogach łóżka; Bussy dał znak i obecni oddalili się; sam zaś oparł się o poręcz łóżka i czekał cierpliwie.
— Panie Bussy, bądź tak dobry i zajmij się ludźmi mojemi — odezwała się nagle — po moim synu, ty tutaj jesteś mi najmilszym.
Nie było się co wahać.
— To mię ujęła! — pomyślał Bussy.
— Najjaśniejsza pani — odrzekł — najmilej mi wykonać jej rozkazy.
— Poczekaj — mruknął — nie znasz tu tak dobrze drzwi jak w Luwrze i nie będziesz wiedziała, którędy powrócę.
Wyszedł żadnego znaku nie dawszy księciu.
Katarzyna odgadywała jego myśli i nie spuszczała z oczów.
Naprzód chciała odgadnąć, czy syn istotnie był chorym, lub udawał chorego.
To miało być głównem jej zadaniem.
Lecz Franciszek, godny syn swej matki, cudownie, grał rolę swoję.
Ona płukała, on miał gorączkę.
Katarzyna sądziła go chorym i tem większy wpływ na umysł osłabiony cierpieniem ciała wywrzeć zamierzyła.
Obsypywała księcia pieszczotami, całowała go i płakała, aż on sam się dziwił.
— Mój synu — rzekła — czy w bardzo wielkiem byłeś niebezpieczeństwie?
— Uciekając z Luwru, moja matko?
— Nie; ale po ucieczce.
— Jakto?
— Ci, którzy ci pomagali w ucieczce...
— I cóż?...
— Byli, twojemi nieprzyjaciółmi.
— Ona nic nie wie — pomyślał książę.
— Król Nawarry, wieczna plaga naszego rodu...
— Ha! — pomyślał Franciszek — ona wie wszystko.
— Czy uwierzysz, on się chełpi z tego i myśli ciągnąć korzyści.
— To niepodobna, jesteś w błędzie, moja matko.
— Dla czego?
— Bo on nie należał do mojej ucieczki, a choćby i należał, jestem jeszcze cały. Dwa lata już nie widziałem króla Nawarry.
— Nie o tem mówiłam ci niebezpieczeństwie mój synu — odrzekła Katarzyna, widząc ze jej raz nie trafił celu.
— O jakiemże innem, moja matko?... — zagadnął Franciszek, patrząc na obicie alkowy, które się poruszało.
Katarzyna zbliżyła się do Franciszka i głosem strasznym rzekła:
— A gniew króla, który ci zagraża?
— Jest to niebezpieczeństwo takie, jak i inne; król gniewny, a jam wolny pomimo to...
— Czy tak sądzisz?... — zagadnęła matka tonem zdolnym strwożyć najodważniejszego.
Obicie zachwiało się.
— Jestem pewny siebie — odpowiedział książę — to taką jest prawdą, jak to, żeś tutaj przybyła.
— Jakto? — zapytała Katarzyna, zmieszana spokojnością księcia.
— Tak — mówił znowu, spojrzawszy na obicie — wiem o tem, że przywiozłaś mi jego groźby, aleś sama, matko, przybyła jako zakładnik.
Katarzyna podniosła głowę.
— Jako zakładnik!...
— Święta i nietykalna — odparł Franciszek, uśmiechając się i całując rękę matki.
Katarzyna opuściła ręce i nie wiedziała, że Bussy ukryty trzyma ją w szachu i księciu dodaje odwagi
— Mój synu — rzekła po chwili — ja ci pokój przynoszę, posłuchaj mię tylko.
— Najchętniej, moja matko — odparł z uszanowaniem Franciszek — sądzę, że się zaczynamy rozumieć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.