Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VIII.
Co zaszło między księciem Andegaweńskim i wielkim łowczym.

Czas jest wytłomaczyć ową wielką zmianę, jaka zaszła w sposobie postępowania księcia Andegaweńskiego, względem Bussego.
Kiedy książę przyjął pana de Monsoreau, postąpił z nim stosownie do rady swojego dworzanina, był bowiem nader Bussemu przychylnym.
Serce jego snadne do gniewu, dwiema głównemi burzyło się namiętnościami: obrażoną miłością własną i obawą rozgłosu o wypadkach panny de Meridor.
W rzeczy samej, dwa takie uczucia, połączone w sercu, podobnem je czynią do bomby pełnej prochu.
Książę Andegaweński przyjął wielkiego łowczego z twarzą surową, przed którą drżeli najmniej bojaźliwi, wiedząc, jak Franciszek mścić się potrafi.
— Wasza książęca mość przyzwałeś mnie — mówił Monsoreau spokojnie, patrząc na obicia, albowiem przywykłeś do humoru księcia, wiedział, że pod ową zimną powierzchownością, ogień się ukrywa — i zdawało się, że z martwych przedmiotów chce wyczytać zamiary swojego pana.
— Nie lękaj się — rzekł książę — nikogo tutaj nie ma i możemy rozmawiać szczerze.
Monsoreau pokłonił się.
— Wiernym jesteś poddanym, panie wielki łowczy i przywiązanym do mojej osoby.
— Nie mylisz się, Mości książę.
— Pewny tego jestem; ty doniosłeś o robionych na mnie zasadzkach, pomagałeś w zamiarach, narażałeś życie własne.
— Mości książę!...
— Wiem o tem... Ostatnim razem, muszę ci to przypomnieć, bo tyle miałaś delikatności, że nawet najmniejszy wyraz nie zdradził zrobionych mi przysług, osobliwie, co do ostatniej przygody...
— Jakiej, Mości książę?...
— Co do porwania panny de Meridor; biedna dziewczyna!..
— Niestety!... pomruknął pan de Monsoreau tak, aby odpowiedzi nie można zastosowań do słów Franciszka.
— Żałujesz jej, nie prawda?
— A Wasza książęca mość?
— Ja? o! wiesz dobrze, że żałowałem tej grymaśnicy. Potrzeba było całej twojej przyjaźni i życzliwości, abym zapomniał o porwaniu tej biednej dziewczyny.
Monsoreau uczuł cios i rzekł do siebie: miałyżby to być wyrzuty sumienia?
— Mości książę!... — odezwał się głośno — twoja wrodzona dobroć każę ci jej żałować, lecz ani ty, ani nie byliśmy przyczyną jej śmierci.
— Jakto?
— Albowiem nie miałeś zamiaru posunięcia gwałtu, aż do zadania śmierci pannie de Meridor.
— O! bynajmniej.
— Zatem nie masz Mości książę o co siebie obwiniać; jest to wypadek, jak wiele innych, które się przytrafiają codziennie.
— Prócz tego — dodał książę zatapiając wzrok w panu de Monsoreau — śmierć pokryta jest tajemnicą.
Głos księcia tak był drżącym, że pan de Monsoreau odgadł z niego, iż nie wyrzuty sumienia jego pan uczuwa.
— Mości książę — rzekł — czy chcesz abym szczerze mówił z tobą?
— Dlaczego się wahasz?... — zapytał książę z dumą.
— Nie mam potrzeby wahać się...
— Cóż masz mi do powiedzenia?
— Chcę mówić Mości książę, że z osobą podobnego umysłu i serca, szczerość jest obowiązkiem.
— Dla czegóż pierwej tak nie uczyniłeś?
— Bo widać Wasza książęca mość nie życzyłeś sobie tego.
— Ha! ha! ha!... — odezwał się książę. A mimo śmiechu, gniew wrzał w nim namiętny.
— Mości książę, odgaduję, co chciałeś powiedzieć.
— Mów więc.
— Wasza książęca mość chciałeś powiedzieć, że panna de Meridor żyje może i że sprawcy jej śmierci mogą być spokojni.
— Przyznam ci się, że dość późno przynosisz mi pożądaną pociechę. Na honor, wierny z ciebie służący! Widziałeś mię smutnym; słyszałeś, jak gorzko opłakiwałem śmierć tej kobiety i pozwoliłeś cierpieć, mogąc jednym uspokoić wyrazem. Jakże mam nazwać postępowanie twoje?
Książę wymówił te wyrazy z oznakami mającego wybuchnąć gniewu.
— Mości książę — odparł Monsoreau — rzecby można, że Wasza książęca mość mnie obwinia.
— Zdrajco!... — wykrzyknął nagle książę przyskakując ku wielkiemu łowczemu, obwiniani ciebie i oskarżenia mego dowiodę. Oszukałeś mię i wziąłeś kobietę, którą kochałem.
Monsoreau zbladł, nie stracił jednak przytomności, a nawet i powagi.
— Prawda — rzekł.
— Prawda! a! bezczelny.
— Mów ciszej, Mości książę — ciągnął Monsoreau głosem spokojnym. Wasza książęca mość zapominasz, że mówisz do szlachcica i wiernego sługi.
Książę rozśmiał się konwulsyjnie.
— Do dobrego i wiernego sługi — powtórzył Monsoreau, równie spokojny jak pierwej.
Książę zastanowił się.
— Co to ma znaczyć?
— Chciałem powiedzieć i powiem, jeżeli Wasza książęca mość zechcesz mię słuchać, że dla tego wziąłem tę kobietę, ponieważ ty. Mości książę, pragnąłeś ją posiadać.
Książę nie wiedział co odpowiedzieć, zdumiony śmiałością łowczego.
— Oto moje usprawiedliwienie — rzekł z pokorą pan de Monsoreau; kochałem pannę de Meridor.
— I ja także! — odparł z godnością Franciszek.
— Prawda Mości książę; lecz panna de Meridor ciebie nie kochała.
— A ciebie?
— Może — pomruknął Monsoreau.
— Kłamiesz; przymusiłeś ją, jak ja chciałem przymusić; mnie, jako panu nie powiodło się, ty, chociaż sługa, zyskałeś, coś pragnął. Ja miałem za sobą władzę, ty tylko zdrady użyłeś.
— Kochałem ją.
— A mnie co to obchodzi?
— Mości książę...
— Czy grozić mi chcesz, wężu!
— Strzeż się, Mości książę — rzekł Monsoreau schylając głowę, jak tygrys, który na łup skoczyć zamierza. — Kochałem ją, powtarzam i nie jestem bynajmniej twoim służalcem. Moja żona, równie jak majątek, należy do mnie i nikt mi jej wydzierać nie ma prawa. Kochałem tę kobietę i zaślubiłem ją.
— Czy tak? — rzekł Franciszek postępując do dzwonka, leżącego na stole. — Zaślubiłeś, lecz musisz ją oddać.
— Mylisz się, Mości książę — zawołał Monsoreau, nie dozwalając księciu ująć dzwonka. — Wstrzymaj się Książę, bo jeżeli ubliżysz mi...
— Powiadam ci, powrócisz tę kobietę.
— Powrócić! o! nie, ona jest moją żoną, zaślubiłem ją w obliczu Boga.
Monsoreau liczył na wrażenie tych słów, lecz książę nie zmieniał swojej postawy.
— Chociaż zaślubiłeś w obliczu Boga, musisz powrócić ludziom.
— Jakto! miał żebyś książę wiedzieć o wszystkiem?
— Tak, wiem, to małżeństwo musi być rozwiązane, chociażby było zawarte w obliczu Wszystkich Świętych.
— Mości książę, zastanów się.
— Jutro panna de Meridor musi być powróconą ojcu, jutro musisz się oddalić na wygnanie. Za godzinę, kto inny zajmie twoję godność wielkiego łowczego. Oto moje warunki i strzeż się lenniku, abym cię nie zdruzgotał jak szkło, które mam w ręce.
Książę pochwycił kryształowy kubek, dar arcyksięcia Austryackiego, rzucił nim na pana de Monsoreau i rozbił w kawałki.
— Nie powrócę mojej zony, nie wyrzeknę się urzędowania i Francyi wcale nie opuszczę — odrzekł pan de Monsoreau, biegnąc ku osłupiałemu księciu.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Franciszek.
— Będę błagać przebaczenia u króla francuskiego, obranego w opactwie Świętej Genowefy, ten zaś nowy władca, tak dobry, tak szlachetny, nie odrzuci pierwszej prośby, jaką mu podadzą po jego na tron wstąpieniu.
Monsoreau z mocą wymówił te wyrazy, ogień zapalił jego mowę i pożądany sprowadził skutek.
Franciszek zbladł, cofnął się szybko, zasunął firankę nad drzwiami i ująwszy łowczego za rękę, dobitnie, przerywanie, wymawiał następujące wyrazy:
— Dobrze, dobrze hrabio, podaj twoję prośbę, wysłucham jej.
— Będę mówił — rzekł Monsoreau uspokojony nagle — będę mówił z pokorą, jak wierny Waszej książęcej mości sługa.
Franciszek wolnym krokiem obszedł pokój, i kilkakroć spojrzał na firankę.
Sądził, że słowa pana Monsoreau wszyscy usłyszą.
— Co miałeś mówić?... — zapytał.
— Mówiłem, Mości książę, że nieszczęśliwa miłość była powodem wszystkiego. Miłość Mości książę, jest najsilniejszą namiętnością. Zapominając o tem, że Dyana podobała się Waszej książęcej mości, naraziłem się na wszystko...
— Powtarzam ci hrabio, to zdrada.
— Nie potępiaj mię, Mości książę. Otóż co myślałem: Wiedziałem, że jesteś młody, bogaty, szczęśliwy; wiedziałem, że jesteś pierwszy pomiędzy chrześciańskiemi pany...
Książę zrobił poruszenie.
— Wiedziałem — mówił Monsoreau do ucha księciu, że jesteś gwiazdą, którą cień, łatwy do rozproszenia, zasłania. Widziałem świetność twojej przyszłości, i porównywając wielkość twoję z drobnostką, której pragnąłem, mówiłem sobie: Zostawmy księciu świetną jego przyszłość, wielkie zamiary i cele, on czuć nie będzie ubytku jednego listka z wieńca sławy, on nie będzie wiedział, że mu jednej perełki w bogatej brakuje koronie.
— Hrabio! hrabio!... — mówił książę omamiony obrazem świetności.
W tej chwili, książę wzniósł oczy. Spojrzał na ścianę, na której wisiał portret Bussego, na który jak niegdyś na La Mola, patrzeć lubił. Portret miał dumne spojrzenie i wyniosłą postawę; ręką wsparty na lędźwi, zdawał się być żyjącym; księciu zdawało się, że na niego patrzy i że mu odwagę zaleca.
— Nie — rzekł — nie mogę ci przebaczyć; to nie ja jestem nie przebłaganym, biorę Boga na świadectwo, ale ojciec bolejący dopomina się swej córki, ale zawiedziona kobieta przyzywa zemsty; pierwszym zaś obowiązkiem panującego jest: sprawiedliwość.
— Mości książę.
— Tak, sprawiedliwość jest pierwszym obowiązkiem i tego dopełnię.
— Jeżeli sprawiedliwość jest obowiązkiem, wdzięczność jest koniecznością.
— Co mówisz?
— Mówię, że król nie powinien zapominać komu winien koronę.
— A więc...
— Ty Najjaśniejszy panie, mnie ją winieneś.
— Monsoreau — zawołał książę — zatem jesteś zdrajcą dla króla, równie jak dla księcia.
— Najjaśniejszy panie, muszę szukać obrony, gdzie ją widzę.
— Nieszczęsny!...
Książę znowu spojrzał na portret Bussego.
— Nie mogę — rzekł — ty sam czujesz, że nie mogę pochwalać tego, co uczyniłeś.
— Dlaczego, Mości książę?...
— Bo to jest czyn niegodny mnie i ciebie, Wyrzecz się tej kobiety... tak, proszę cię o to, wynagrodzę ci tę ofiarę, czem tylko zechcesz.
— A więc Wasza książęca mość kochasz Dyanę?... — zapytał Monsoreau tonem zazdrości.
— Oh!... nie, nie, przysięgam ci.
— Cóż więc ona obchodzi Waszą książęcą mość? Ona jest moją żoną, a kto ma prawo mieszać się w moje prywatne życie?...
— Ona ciebie nie kocha.
— Co to kogo obchodzi?...
— Uczyń to dla mnie, Monsoreau.
— Nie mogę.
— Kiedy tak... — mówił książę z namysłem...
— Rozważ, Najjaśniejszy panie.
Książę otarł pot z czoła, który za wymówieniem „Najjaśniejszy” wystąpił.
— Może mię oskarżysz?...
— Przed królem przez ciebie Mości książę strąconym; tak, bo jeżeli nowy monarcha podkopuje moje szczęście, powrócę do dawnego.
— To nikczemnie!..
— Prawda; ale ją zanadto kocham.
— To podle.
— Zgadzam się.
Książę postąpił ku panu de Monsoreau, lecz ten powściągnął go jednem spojrzeniem.
— Skoro mnie, zgubisz, nic na tem Mości książę nie zyskasz — mówił — albowiem są tajemnice, które razem z trupami wypływają. Lepiej bądź, Mości książę, monarchą łaskawym, mnie zaś będzie przyjemnie, być wiernym tobie poddanym.
Książę trzaskał palcami i rwał włosy.
— Panie! uczyń łaskę dla człowieka, który tobie najwierniej służył.
Franciszek powstał.
— Czego żądasz?... — rzekł.
— Aby Wasza Królewska mość...
— Nieszczęsny! — zawołał książę — więc ja mam ciebie błagać?...
— Mości książę!...
Monsoreau skłonił się.
— Mów!.. — zawołał Franciszek.
— Czy mi przebaczysz, Mości książę?...
— Przebaczę.
— I pojednasz mię z panem de Meridor?
— Pojednam.
— Potwierdzisz nasze małżeństwo?
— Potwierdzę — rzekł książę głosem stłumionym.
— I uśmiechniesz się do mojej żony, wtedy gdy ukaże się w orszaku królowej, której chce ją przedstawić.
— Czy już wszystko?... — zapytał Franciszek.
— Wszystko, nic więcej nie żądam.
— Masz moje słowo.
— Ty zaś Mości książę, zachowasz tron, na który przy mojej pomocy wstąpiłeś. Żegnam cię, Najjaśniejszy panie.
Tym razem ostatnie słowa rzekł tak cicho, że przyjemnie wpadły księciu do ucha.
— Teraz mi nic nie pozostaje — pomyślał sobie Monsoreau — tylko dowiedzieć się, zkąd książę wie o wszystkiem.
Tego samego dnia, wielki łowczy przedstawił swoję żonę królowej matce i królowej panującej.
Henryk w złym humorze jak zwykle, położył się wcześnie, uwiadomiwszy pana do Morvilliers, że nazajutrz ma być wielka rada.
Król pragnąc spać, nawet o nic nie pytał kanclerza. Wszyscy szanowali spoczynek i sen monarchy.
Kanclerz doskonale znał swego pana i wiedział, że na odwrót Filipa Macedońskiego, król nie wyspany, albo głodny, nie zdolnym był dobrze sadzić o rzeczach.
Wiedział także i o tem, że Henryk często spędza noce bezsenne, (jest to przywilej ludzi mających czuwać nad snem drugich, że sami spać nie powinni), i dlatego myślał, jak jutrzejszą audyencyę, stosownie do okoliczności najwięcej interesującą uczynić.
Wszystko się stało jak pan de Morvilliers przewidział.
Po trzech godzinnym śnie, Henryk przebudził się, przypomniał sobie kanclerza, usiadł na łóżku i myśleć zaczął; następnie, utrudzony myślami, zsunął się z materaca, wdział pantofle i podobny do nocnego widziadła, przy blasku bladej lampy, której od wypadku z Saint-Lucem nie gaszono, udał się do pokoju Chicota, tego samego, gdzie siedział Saint-Luc po zaślubieniu panny de Brissac.
Gaskończyk spał mocno i chrapał okropnie.
Henryk aby go obudzić, trzy razy pociągnął za rękę, przyczem mocno zawołał:
Gaskończyk roztworzył oczy.
— Chicot!... — powtórzył król.
— Co tam takiego?... — zapytał trefniś.
— Mój przyjacielu — rzekł król — jak możesz spać, gdy twój pan dręczony bezsennością?...
— A! mój Boże!... — zawołał Chicot — jakby nie poznawał króla — czy Najjaśniejszy pan ma niestrawność?...
— Chicot, mój przyjacielu — mówi! Henryk, to ja...
— Kto, ty?...
— Ja, Henryk.
— Aha!.. zapewne mój synka, bekasów strawić nie możesz. Wczoraj mówiłem ci kochanku, że jesz za wiele.
— Nie, mój drogi, zaledwie ich skosztowałem.
— To chyba cię otruli.. Co u licha!.. czegoś tak blady, Henryku?...
— Mam maskę na twarzy.
— Więc nie chory jesteś?..
— Bynajmniej.
— Dlaczegóż nie śpisz?...
— Jakiś mię smutek opanował.
— Smutek?...
— I wielki...
— To dobrze...
— Jakto, dobrze?...
— Kiedy kto smutny, to myśli, a tyś także powinien pomyśleć, że kiedy się kogo budzi o drugiej rano, to chyba podarunek mu się przynosi... Cóżeś mi przyniósł!..
— Nic, mój drogi, tylko przyszedłem z tobą pogadać.
— Tylko?...
— Alboż nie dosyć?.., Czy wiesz, Morvilliers wczoraj był na moim dworze.
— Bardzo dobrą miałeś kompanię... A poco przybył?...
— Żądał posłuchania.
— Otóż ten człowiek żyć umie; on wcale do ciebie Henryku nie podobny, bo nie chodzi budzić ludzi o drugiej rano.
— Co on ma do powiedzenia?...
— I dla tego mnie obudziłeś?...
— Przecież wiesz, że on zarządza moją policyą.
— Na honor, nie wiedziałem o tem.
— Ale ja, mój drogi, przekonany jestem, że on zawsze wie o wszystkiem.
— A ja przekonany jestem — odrzekł Chicot — że spałbym jak najlepiej, gdybyś mnie nie obudził.
— Więc wątpisz o kanclerzu?... — zapytał Henryk.
— Wątpię: mam powody...
— Jakie?...
— Jeden jest dostateczny.
— Zapewne, jeśli dobry.
— A potem zostawisz mnie w spokoju?...
— Zostawię.
— Otóż pewnego dnia, a raczej wieczora...
— Mało na tem zawisło.
— Przeciwnie, bardzo wiele... Pewnego wieczora wybiłem cię na ulicy Froid-mantel; wszak wtedy byłeś z Quelusem i Schombergiem?..
— Ty mnie wybiłeś?..
— Nie inaczej.
— I za co?...
— Obraziłeś mojego pazia; czemuż Morvilliers nic ci o tem nie mówił?..
— Jakto! to ty byłeś... ab! zbrodniarzu!
— Ja sam; a co Henryczku, wszak dobrze biję?..
— O!.. zuchwalcze!..
— Ale, czy dobrze?
— Każę cię kijem oćwiczyć.
— Ale ja nie o to pytam.
— Daj pokój.
— Czy jutro przyjdzie Morvilliers?...
— Kazałem mu.
— Czy opowiadałeś mu przygodę, która się przytrafiła jednemu z twoich przyjaciół?
— Opowiadałem.
— I kazałeś mu winnych wynaleźć?...
— Kazałem.
— Czy ich wynalazł?
— Nie.
— Idź spać Henryczku; widzisz jaka twoja poiicya doskonała.
I odwróciwszy się do muru, Chicot zaczął tak okropnie chrapać, że król stracił nadzieję, aby go mógł przebudzić powtórnie.
Wzdychając, powrócił król do pokoju i nie mając z kim rozmawiać, począł się żalić przed hartem Narcyzem, że królowie tylko wypadkiem dowiadują się prawdy.
Nazajutrz, rada zgromadziła się.
Różną była od poprzedzających; stosownie do zmiennej przyjaźni króla.
Tym razem, składała się z Quelusa, Maugirona, Epernona i Schomberga, wszystkich będących w łaskach od sześciu miesięcy.
Chicot siedząc przy rogu stołu, wystrzygał figielki z papieru i mówił, że Arcy-chrześciańskiej mości buduje flotę, na wzór katolickiego króla.
Zapowiedziano pana de Morvilliers.
Mąż stanu przywdział najposępniejszy strój i przybrał minę złowróżbną.
Oddawszy uniżony ukłon, na który Chicot mu odpowiedziały zbliżył się do króla.
— Przybywam — rzekł — na radę Waszej królewskiej mości.
— Mów więc wobec moich najlepszych przyjaciół.
— Dobrze, Najjaśniejszy panie. Mam donieść o ważnym spisku, knującym się przeciw osobie Waszej królewskiej mości.
— O spisku!... — zawołali obecni.
Chicot nadstawił uszy i zawiesił budowę fregaty, którą przeznaczał dla admirała floty.
— Tak, o spisku — powtórzył pan de Morviiliers. zniżając głos tajemniczo.
— Ho! ho! ho! spisek — mówił król — czy czasem nie hiszpański?
W tej chwili wszedł oczekiwany przez radę książę Andegaweński i drzwi za nim natychmiast się zamknęły.
— Czy słyszysz, mój bracie — rzekł Henryk po odbyciu ceremonij powitalnych, pan Morvilliers donosi nam o spisku przeciw naszej osobie?
Książę rzucił na obecnych przenikliwe spojrzenie, jakie już znamy.
— Czy podobna?... — pomruknął.
— Tak Mości książę — rzekł pan de Morvilliers, jest to zagrażający spisek.
— Opowiedz nam wszystko — odezwał się Chicot kładąc fregatę w kryształową miednicę, stojącą na stole.
— Tak — wyjąkał książę Andegaweński, opowiedz nam wszystko panie kanclerzu.
— Słucham — rzekł Henryk.
Kanclerz przybrał głos stłumiony, postawę schyloną i wzrok pomieszany.
— Najjaśniejszy panie — rzekł — od dawna czuwałem nad niektórymi malkontentami.
— Aha! niektórymi?... — zawołał Chicot — to bardzo umiarkowanie.
— Byli to — mówił dalej kanclerz — ludzie mało znaczący, przekupnie, rzemieślnicy, duchowni, młodzież i...
— No, to przynajmniej me magnaci — rzekł Chicot spokojnie, kładąc nowy statek w miednicę.
Książę Andegaweński uśmiechnął się złośliwie.
— Ja postaram się przekonać cię, Najjaśniejszy panie — mówił kanclerz, malkontenci chcą głównie z dwóch rzeczy korzystać, to jest z wojny i z wiary.
— To prawdopodobne — odpowiedział Henryk.
Kanclerz zadowolony pochwałą — mówił dalej:
— W wojsku, mam osoby przychylne Waszej królewskiej mości, które mi donoszą o wszystkiem: w duchowieństwie, nieco mi trudniej. Wyprawiłem więc na prowincyę moich podwładnych.
— Bardzo dobrze — rzekł Chicot.
— Nakoniec — mówił Morvillers, udało mi się skłonić jednego.
— Do czego?... — zapytał król.
— Aby miał baczność na kaznodziei, podniecających lud.
— Ho! ho!... — pomyślał Chicot — czyby znali mojego przyjaciela?
— Ludzie ci mówią, że mają natchnienia, ale ja myślę, że to są szatańskie natchnienia.
— Tak, tak — rzekł król.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot.
— Wiem nawet ich zamiary — dodał tiyumfująco Moryilliers.
— Wybornie!... — zawołał Chicot.
Król dał znak gaskończykowi aby milczał.
Książę Andegaweński z mówcy oczów nic spuszczał.
— Przez dwa miesiące — mówił kanclerz — kosztem Waszej królewskiej mości utrzymywałem ludzi zręcznych, odważnych, doświadczonych i uczciwych, których używałem na korzyść panującego. Za ich to pomocą, chociaż wiele wydałem, będę wiedział o pierwszem posiedzeniu spiskowych.
— Wybornie!... — rzekł Chicot — niechaj król płaci.
— Jakiż cel spisku?... — zapytał król — jakie zamiary spiskowych?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kanclerz — pewnie zamierzają wznowić dzień świętego Bartłomieja.
— Przeciw komu?
— Przeciwko hugonotom.
Obecni spojrzeli po sobie.
— A wiele to mniej więcej kosztowało?... — zapytał Chicot.
— Siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów z jednej strony, a sto tysięcy z drugiej.
Chicot obrócił się ku królowi.
— Jeśli chcesz, za tysiąc talarów powiem ci cały sekret!... — zawołał.
Morvilliers zadziwił się, a książę Andegaweński umilił twarz, jak nigdy.
— Powiedz — rzekł król.
— To jest czysta i prosta Liga — rzekł Chicot — Liga zawiązana od lat dziesięcin. Pan de Morvilliers dowiedział się tego, co każdy mieszczanin paryzki wie, jak „Ojcze nasz”.
— Panie... — przerwał kanclerz.
— Mówię prawdę i dowiodę jej!.. — zawołał Chicot tonem obrończym.
— Zatem wymień miejsce zebrania należących do Ligi.
— Najchętniej: 1° Plac publiczny; 2° Plac publiczny; 3° Plac publiczny.
— Pan Chicot żartuje — odrzekł kanclerz, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Należący do Ligi, ubrani są po paryzku, a idąc podnoszą nogi — odpowiedział z powagą Chicot.
Ogólny śmiech przyjął ten dowcip. Pan de Morvilliers sądził stosownem iść za wszystkiemi, i śmiał się także. Lecz nagle, zachmurzając się rzekł:
— Jeden z moich był obeenym posiedzeniu i to w miejscu, o którem pan Chicot nie wie.
Książę Andegaweński zbladł.
— Gdzie? — zapytał król.
— W opactwie Ś-tej Genowefy.
Chicot upuścił papier, który w ręku trzymał.
— W opactwie Ś-tej Genowefy!... — rzekł król.
— To niepodobna, pomruknął książę.
— Nie inaczej — rzekł Morvilliers, uradowany wrażeniem, jakie na zgromadzonych uczynił.
— A co tam robili, co uradzili panie kanclerzu? — zapytał król.
— Wybrali naczelników i uradzili, aby wszyscy pod broń stanęli i aby wszystkich hugonotów, których Wasza królewska mość...
Król się uśmiechnął.
— Wymordować w dniu oznaczonym.
— Czy już wszystko? — zapytał Henryk.
— A! do licha! — odezwał się Ohicot — widać, że król się nie obraża.
— A co, czy już wszystko?... — powtórzył książę.
— Nie, Mości książę.
— A! to co innego — pomyślał Chicot — bo za sto siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów, to by było za mało.
— Mów, kanclerzu — rzekł król.
— Są naczelnicy.
Chicot widział jak u księcia Andegaweńskiego poruszyła się suknia na sercu.
— Otóż są i naczelnicy — rzekł — to rzecz naturalna; ale za te pieniądze czegoś więcej potrzeba.
— Jak się nazywają ci naczelnicy? — zapytał król.
— Najprzód pewien kaznodzieja, fanatyk, za którego nazwisko dziesięć tysięcy zapłaciłem.
— Dobrze.
— Braciszek dominikański, Gorenflot.
— Biedaczek!... — zawołał z ubolewaniem Chicot.
— Gotów powiedzieć, że mu się mowa nie udała.
— Gorenflot! — powtórzył król, zapisując to nazwisko — a dalej?...
— Dalej?... — mówił kanclerz wahająco, już wszystko.
Morvilliers badawczo spojrzał po zgromadzonych i król mógł się domyśleć, że chce powiedzieć: gdybyś Wasza królewska mość był sam...
— Mów, kanclerzu — rzekł król — widzisz, że sami przyjaciele są przy mnie.
— A!.. Najjaśniejszy panie — odpowiedział Morvilliers — ten, którego mam wymienić, ma bardzo silnych przyjaciół.
— Przy mnie?...
— Wszędzie.
— Czy silniejsi odemnie? — zagadnął król z gniewem.
— Najjaśniejszy panie, tajemnice nie mówią, się głośno. Przebacz mi, ale jestem mężem stanu.
— Słusznie.
— Bardzo słusznie — dodał Chicot — ale i my jesteśmy mężami stanu.
— Pożegnamy króla — rzekł książę Andegaweński — jeżeli nasza obecność jest na przeszkodzie.
Pan de Morvilliers wahał się.
Chicot uważał najmniejsze poruszenie, obawiając się, aby kanclerz nie odkrył coś ważniejszego niż pierwej.
Król dał znak kanclerzowi, aby się zbliżył, bratu, aby pozostał, Chicotowi, ażeby milczał, a trzem ulubieńcom, aby się nieco oddalili.
Morvilliers schylił się do ucha Jego królewskiej mości; lecz zaledwie zrobił poruszenie podług wszelkiej dworskiej etykiety, kiedy ogromny hałas rozległ się na dziedzińcu Luwru.
Król powstał: panowie Quelus i d’Epernon, udali się do okna, książę Andegaweński pochwycił za szpadę, jakby ten hałas dla niego zgubę zwiastował.
Chicot wspiąwszy się na palcach, widział wszystko na dziedzińcu i w pokoju.
— Patrzajcie!... pan Gwizyusz — zawołał pierwszy.
— Gwizyusz w Luwrze.
Król obejrzał się.
— Prawda — mówili dworzanie.
— Książę Gwizyusz?... — pomruknął książę Andegaweński.
— To szczególna, że Gwizyusz w Paryżu — mówił król zwolna, jakby w oczach pana de Morvilliers chciał to samo nazwisko wyczytać.
— Czy w zwierzeniu, jakie mi miałeś uczynić, miał być książę Gwizyusz?... — zapytał cicho urzędnika.
— Tak, Najjaśniejszy panie, to on przewodniczył posiedzeniu — odpowiedział kanclerz tym samym tonem.
— A inni?
— Innych nie znam, — Henryk zmierzył oczyma Chicota.
— Cóż u licha!... — zawołał gaskończyk, rozpierając się po królewsku — czemuż nic prosicie mego krewnego Gwizyusza.
A schyliwszy się do króla, rzekł:
— To nazwisko znasz dobrze i nie potrzebujesz go zapisywać.
Odźwierni otworzyli drzwi z trzaskiem.
— Połowę, panowie — rzekł Henryk — połowę, całe dla mnie tylko.
Książę Gwizyusz był tak blisko, że mógł słyszeć te wyrazy, przecież nie zmieniły jego twarzy i z uśmiechem zbliżył się do króla.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.