Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII.
Jak Chicot powrócił do Luwru i jak go przyjął Henryk III-ci.

Luwr był zupełnie cichy, albowiem dopiero jedenasta rano wybiła; straże przechodziły ostrożnie, a służba zmieniająca się, stąpała na palcach.
Król po pielgrzymce spoczywał.
W tym czasie, dwóch ludzi stanęło przed bramą Luwru; jeden z nich na arabskim prześlicznym koniu, drugi na zapienionym, andaluzyjski rumaku.
Stanęli przed bramą i spojrzeli na siebie, albowiem przybywając z dalekiej drogi, tu się dopiero spotkali.
— Pan de Chicot! jakże się miewasz? — zawołał młodszy bardzo uprzejmie.
— A! to pan de Bussy. Zdrów jestem, Bogu dzięki — odpowiedział Chicot, z grzecznością znamionującą szlachcica.
— Przybywasz dzień dobry królowi powiedzieć? — zapytał Bussy.
— I pan to samo zapewne.
— Bynajmniej; przybywam powitać księcia Andegaweńskiego. Wszak wiesz, panie Chicot, że nie mam szczęścia być ulubieńcem króla.
— W tym względzie więcejbym winił króla, niż pana.
Bussy skłonił się.
— Zapewne przybywasz z daleka?.. — zapytał Bussy — mówiono, że podróżowałeś.
— Tak panie, byłem na polowaniu — odpowiedział Chicot — ale i pan podobno jeździłeś?...
— Zrobiłem małą na prowincyę wycieczkę. Ale teraz — mówił Bussy, po chwili przestaniu — czy nie byłbyś tak dobrym, i nie zrobił mi jednej przysługi?...
— Ilekroć pan de Bussy zaszczyci mię swojem zaufaniem, wielką mi radość uczyni.
— Masz prawo wejść każdej chwili do Luwru, zatem uprzedź księcia Andegaweńskiego, że czekam...
— Książę Andegaweński jest w Luwrze!... zatem wejdź pan razem ze mną.
— Lękam się złego humoru króla.
— Ba!...
— Jeszczem się nie przyzwyczaił do jego wykrzywiali.
— Bądź pan spokojny, niezadługo wszystko się zmieni. — Jakto!... panie Chicot, czy jesteś wróżbitą?...
— Niekiedy. No, odwagi, idźmy razem.
I weszli, jeden skierował się ku mieszkaniu księcia. Andegaweńskiego, który zamieszkiwał, jakeśmy powiedzieli, apartamenta po królowej Małgorzacie, drugi poszedł do królewskiego pokoju.
Henryk III-ci dopiero co się przebudził i na silny odgłos dzwonka, mnóstwo lokai i dworzan wbiegło do królewskiej sypialni.
Natychmiast podano rosołek z drobiu, wino grzane, ciasta i mięso.
Chicot wszedłszy właśnie w tej chwili, nawet przed powitaniem swojego pana, wziął się do półmiska i do butelki.
— Na Boga!... — zawołał król nieco gniewny — otóż ten hultaj Chicot, włóczęga i próżniak.
— Co mówisz, mój synku?... — zapytał Chicot, siadając z zabłoconemi butami na krześle królewskiem — alboż to zapomnieliśmy ów powrót z Polski, kiedyśmy uciekali jak jelenie, a szlachta nas jak psy goniła, hau!... hau!.. hau!..
— A!... czy licho tego hultaja nadało!... przecież przez trzy tygodnie byłem spokojny.
— Ba! ba! ba! zawsze narzekasz mój synku, jakbyś poddanym był, a nie królem. Ale powiedz mi Henryczku, co robiłeś w mojej nieobecności?... jak tam szły twoje rządy?...
— Ej Chicot!...
— Czy tu w tym czasie nie powiesili którego ufryzowanego gagatka?.. A! przepraszam panie Quelus, nie widziałem cię.
— Ej, Chicot, bo się pokłócimy.
— Czy w waszej kasie, albo u żydków jest co pieniędzy, bo potrzebujemy się bawić, aby osłodzić to gorzkie życie.
I znowu zaczął jeść ciasta z emaliowanego półmiska.
Król zaczął się. śmiać — na tem zwyczajnie kończył.
— Coś robił przez ten czas?... — rzekł do Chicota.
— Skomponowałem procesyę w trzech aktach — odpowiedział trefniś.
Pierwszy akt. — Pokutnicy ubrani tylko w koszulach, maja się ciągnąć za włosy idąc z Luwru do Montmartre.
Drugi akt. Pokutnicy obnażeni do pasa mają się biczować tarniowemi paciorkami idąc z Montmartre do świętej Genowefy.
Akt trzeci. Pokutnicy wzajemnie się biczujący po ciele, mają powrócić do Luwru.
Myślałem jeszcze, aby przechodząc wstąpili na plac de Grève, aby ich kat żywcem co do jednego popalił; ale zastanowiłem się, że pan Bóg zachował dla nich nieco ognia z Sodomy i Gomory i nie chciałem pozbawić ich tej przyjemności.
Tymczasem, moi panowie, bawmy się.
— Ale co robiłeś? powiedz — mówił król do Chicota — bo ja kazałem cię szukać po wszystkich szynkach paryzkich.
— A w Luwrze kazałeś mię szukać?
— Od piwnic, aż do dachu — odrzekł król z uśmiechem.
— To szkoda.
— Czy ty pokutowałeś Chicot?
— Pokutowałem. Chciałem zostać zakonnikiem, aby się przekonać, jak oni żyją; ale nie podobało mi się i powróciłem.
W tej chwili pan de Monsoreau wszedł do króla i powitał go niskim ukłonem.
— A! to ty wielki łowczy — rzekł Henryk. Kiedyż wielkie zrobimy polowanie?
— To zależy od woli Waszej królewskiej mości. Otrzymałem właśnie wiadomość, że mnóstwo jest dzików w Saint-Germain-en-Laye.
— Dziki! to niebezpieczne — rzekł Chicot. Król Karol IX-ty jak sobie przypominam, o mało nie zginął na takiem polowaniu. Prócz tego, kordelasy są ciężkie i można dostać od nich pęcherzy na rękach. Nieprawdaż, synku?
Pan de Monsoreau spojrzał na Chicota z ukosa.
— Patrzaj — rzekł gaskończyk do Henryka, twój wielki łowczy nie dawno musiał się z wilkiem spotkać.
— Dlaczego?
— Bo jak obłoki Aristofana, tak on zachował całą jego posiać, a nawet i spojrzenie.
Pan de Monsoreau odwrócił się i rzekł blednąc do Chicota.
— Panie Chicot, nie przyzwyczajony jestem do bufonady, bo rzadko bywam na dworze, prócz tego uprzedzam cię, że wobec mojego pana nie lubię być upokarzanym, osobliwie co do mojej służby.
— Jak widzę — odrzekł Chicot — pan zupełnie nie jesteś podobnym do nas, którzy żyjemy na dworze. Jednak z ostatniej bufonady, okropnieśmy się śmieli.
— Z jakiej bufonady?... — zapytał de Monsoreau.
— Że cię król wielkim łowczym mianował. Przekonaj się pan, że mam słuszność.
Monsoreau groźne rzucił na gaskończyka spojrzenie.
— Przestańcie, przestańcie — rzekł Henryk — mówmy o czem innem panowie.
— Tak — odparł Chicot — mówmy o Najświętszej Pannie z Chartres:
— Chicot, tylko nie bluźnij!... — upomniał król.
— Ja bluźnić?... — odpowiedział Chicot.
— Owszem, ja ciebie chcę ostrzedz mój synku.
— W czem takiem?
— Że źle postępujesz z Najświętszą, Panną z Chartres.
— Jakto?
— Nieinaczej. Koszulki Najświętszej Panny były razem a ty je rozdzieliłeś. Gdybym był tobą. Henryczku, połączyłbym je, a nawet nierozdzielnie.
Ta przymówka co do rozdzielenia króla z królową, rozśmieszyła dworzan.
Henryk przetarł oczy i roześmiał się także.
— Tym razem — rzekł — trefniś — ma słuszność.
I zaczai o czem innem.
— Panie — rzekł cicho Monsoreau do Chicota — pozwól, że pomówimy z sobą na osobności.
— I owszem, z przyjemnością — odpowiedział Chicot.
— A zatem pójdźmy na stronę.
— Chociażby w las.
— Na bok żarty, bo ich niema kto słuchać — mówił pan de Monsoreau idąc za Chicotem, który do odległego postępował okna. Jesteśmy sam na sam i winniśmy sobie powiedzieć prawdę. Otóż słuchaj panie Chicot, panie trefnisiu i bufonie: życzę ci być ze mną ostrożnym, bo w owym lesie, do którego mnie zapraszałeś, może cię spotkać tysiące kijów, podobnych do tych, któreś od pana de Mayenne dostał.
— Ba! ba! ba!... — odpowiedział Chicot nie dając poznać wzruszenia, chociaż jego oczy rzucały błyskawice. Przypominasz mi pan, com winien panu de Mayenne i chcesz abym tobie jak jemu był dłużnym i abym obudwu jednakową odpłacił wdzięcznością.
— Zdaje mi się, że w twoim rachunku zapomniałeś o kimś ważniejszym.
— Nie przypominam sobie, chociaż mam wyborną pamięć, proszę więc wymienić owego wierzyciela.
— Mikołaj Dawid.
— O! w tym względzie mylisz się pan; bo jemu już wypłaciłem się.
W tym czasie, Bussy wmieszał się pomiędzy rozmawiających.
— Przybywaj panie Bussy na pomoc!... — zawołał Chicot — oto pan de Monsoreau, który jak dzika, lub jelenia, chce mię pędzić po lasach, ale ty pewnie mu powiesz, że jestem dzikiem, z którym igrać niebezpiecznie.
— Panie Chicot — odpowiedział Bussy — niesłusznie obwiniasz wielkiego łowczego, bo sądzę, że on cię uważa jako prawdziwego szlachcica. Panie, zwrócił się Bussy do pana de Monsoreau, książę Andegaweński chce z tobą mówić.
— Ze mną?... — odrzekł niespokojnie łowczy.
— Z tobą samym.
Pan de Monsoreau rzucił na Bussego przenikliwe spojrzenie, którem chciał zbadać jego myśli, lecz oczy i cała powierzchowność młodzieńca, były spokojne.
— Czy pan będziesz mi towarzyszył? — zapytał.
— Bynajmniej. Uprzedzę księcia, że pan wykonasz jego rozkazy, pożegnawszy króla.
Bussy oddalił się przesuwając lekko pomiędzy tłumem dworzan.
Książę Andegaweński w rzeczy samej niecierpliwie czekał w swoim gabinecie i odczytywał list, który już znają czytelnicy.
Słysząc skrzypienie drzwi, ukrył list, bo sądził, że pan de Monsoreau wchodzi.
Bussy ukazał się.
— I cóż? — zapytał książę.
— Wszystko jak najlepiej.
— Nic się nie domyśla?
— A chociażby się i domyślał. Wszak książę wywiodłeś go z nicości i możesz w nią wtrącić napowrót.
— Zapewne — odrzekł książę z owym wyrazem chmurnego zamyślenia, które zwyczajnie malowało się na jego twarzy, ilekroć potrzeba było siłę duszy okazać.
— Czy się Waszej książęcej mości mniej winnym jak wczoraj wydaje?
— Stokroć wierniejszym; jego przewinienia tem są większe, im bardziej nad niemi się zastanawiam.
— Wszystko na jednym zahacza się punkcie — mówił Bussy.
— Porwał zdradliwie młodą dziewicę i zaślubił ją podstępnie, środkami niegodnemi uczciwego człowieka; musi więc żądać rozwiązania tego małżeństwa, albo Wasza książęca mość sam tego zażądasz.
— To jeż postanowione.
— Mam księcia słowo w tym względzie?
— Masz.
— Pamiętaj książę, że ojciec i córka niecierpliwie czekają.
— Ona będzie wolną, daję ci na to moje słowo.
— Jeżeli książę uczynisz to, zasłużysz na niewygasłą, wdzięczność.
Bussy pochwycił ową rękę, która nieraz nie dotrzymała swoich podpisów, która łamała przysięgi i pocałował ją z uszanowaniem.
W tej chwili, dało się słyszeć stąpanie w przedsionku.
— To on! — rzekł Bussy.
— Niech wejdzie! — zawołał książę Franciszek z surowością, która się zdawała dobrą dla Bussego wróżbą.
Tym razem, młodzieniec prawie pewny osiągnięcia celu zamierzonego, nie mógł wstrzymać spojrzenia pełnego ironii; wielki łowczy ze swej strony przyjął powitanie Bussego owem prznikliwem spojrzeniem, które przekrada się aż do duszy.
Bussy czekał na korytarzu, który znamy już dobrze, na tym samym, na którym Karol IX-ty, Henryk III-ci, książę d’Alençon i Gwizyusz o mało nie udusili La Mola sznurkiem zakonnym królowej-matki.
Korytarz obecnie był zapchany dworzanami, czekającymi skinienia księcia.
Bussy stanął pomiędzy nimi i tak dla własnej godności, jak przez poważanie księcia Andegaweńskiego, został uprzejmie przyjęty.
Ukrył on w sobie wszystkie uczucia, nie dając poznać ani niecierpliwości, ani tajemnych pragnień.
Czekał cierpliwie skutku rozmowy, która o jego przyszłości miała stanowić.
Bussy spodziewał się, że pana de Monsoreau bez walki pokonać nie podobna, że nawet książę Andegaweński położywszy dłoń na nim, od jednego razu powalić go nie potrafi.
Nie długo znany głos księcia dał się słyszeć, głos ten był groźnym.
Bussy podskoczył z radości.
— A! — rzekł — książę dotrzymuje słowa.
Po tym głosie, inny dał się znowu słyszeć; wszyscy milczeli i niespokojnie spoglądali po sobie, powszechna pomiędzy dworzanami panowała cisza.
Niespokojny, pomiędzy nadzieją a bojaźnią, Bussy czul jak sekunda płynie po sękundzie i że więcej jak kwadrans upłynął.
Nagle, drzwi pokoju księcia otwarły się i słychać było dwa głosy, dość ożywione.
Bussy wiedział, że książę jest sam z wielkim łowczym i spodziewał się, że ich rozmowa nie powinna być wesołą.
Zadrżał.
Wkrótce głosy zbliżyły się, drzwi przymknięto, Monsoreau wyszedł na palcach kłaniając się nisko.
Książę odprowadził go aż do progu mówiąc:
— Żegnam cię, przyjacielu. To rzecz ułożona....
— Przyjacielu! — pomruknął Bussy — co to ma znaczyć?
— Tak więc — rzekł pan de Monsoreau — wolą jest księcia, aby tę rzecz jawną uczynić.
— Nieinaczej, te tajemnice, to czyste dzieciństwa.
— Kiedy tak — odrzekł wielki łowczy — dzisiaj ją przedstawię królowi.
— Bądź spokojny, ja wszystko przygotuję.
Książę schylił się ku wielkiemu łowczemu i coś mu szepnął do ucha.
— Stanie się zadość woli Waszej książęcej mości — odpowiedział wielbi łowczy.
Pan de Monsoreau ukłonił się księciu, który nie widząc Bussego, stojącego za drzwiami, spojrzeniem badał obecnych.
— Panowie — rzekł pan de Monsoreau zwracając się ku dworzanom, czekającym kolei przyjęcia — pozwłlcie, abym wam udzielił wiadomość. Jego książęca mość pozwala, abym związek mój z panną Dyaną de Meridor uczynił jawnym, i abym moję małżonkę, od miesiąca już zaślubioną, dzisiaj na dworze przedstawił.
Bussy zachwiał się na nogach; chociaż czegoś podobnego mógł się spodziewać, cios jednak był zanadto okropny.
Wychylił głowę, a książę Andegaweński i on oba dwa biedzi z różnych uczuć, spojrzeli wzajem na siebie; ten ze wzgardą, ten zaś trwożliwie.
Monsoreau przebył tłum dworzan w pośród ukłonów i powinszowali.
Bussy chciał postąpić ku księciu, lecz ten odgadując jego zamiar, cofnął się w tył, przymknął drzwi i następnie słychać było zakręcenie klucza w zamku.
Bussemu krew napłynęła do serca, ręka pomimo woli dotknęła szpady, a nawet dobyła ją do połowy, albowiem, jak wiemy, był człowiekiem, rządzącym się pierwszemi wrażeniami; przecież miłość, która go popchnęła do tej gwałtowności, wstrzymała zapęd; gorzka i ciężka boleść gniew stłumiła.
Zastanowił się, iż zostawszy tu dłużej, mógłby, się stać widowiskiem.
Wyszedł więc na korytarz, z tamtąd tajemnemi schodami na dziedziniec Luwru, wskoczył na konia i skierował się na ulicę Świętego Antoniego.
Baron i Dyana czekali przyrzeczonej odpowiedzi.
Ujrzeli Bussego bladym, ze zmienioną twarzą i krwią nabiegłemi oczyma.
Dyana wszystko zrozumiała.
— Pani!... — zawołał Bussy — pogardzaj mną, nienawidź mnie, bo sądziłem, że cośkolwiek znaczę na świecie, a widzę, że jestem atomem tylko. Sądziłem, że zdołam cośkolwiek uczynić, a nawet własnego serca wydrzeć nie jestem zdolny... Uznaną pani jesteś za prawą żonę pana de Monsoreau i jako taka, dzisiaj masz być przedstawioną na dworze. Ja straciłem siły i zmysły.... albo raczej, jak mówiłeś panie baronie. książę Andegaweński jest małoduszny.
I zostawiając strwożonych ojca i córkę, wściekły, rozjuszony, wybiegł z pokoju, skoczył na konia, wspiął go ostrogą i pędząc sam nie wiedząc gdzie, przestrach i trwogę roznosił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.