Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
Jak brat Gorenflot podróżował na ośle, nazwanym Panurgus, i dowiedział się wiele rzeczy, o których nie wiedział.

Chicot mniej dbałym był o swój żołądek, dla którego jakkolwiek nie rozumny, albo udający głupca, nie pospolitą, okazywał miłość, lecz dlatego tylko, że przed wyjściem z pod „Rogu obfitości” dobre spożył śniadanie.
Prócz tego, wzruszenia mają nasycać, a Chicot dosyć ich doznał.
Umieścił więc brata Gorenflot przy stole w małym domku, gdzie podano mu szynkę, jaja i wino, do których on ze zwykłym jął się zapałem.
Tymczasem Chicot udał się w sąsiedztwo za kupnem osła dla swego towarzysza; u wieśniaków w Sceaux znalazł pomiędzy wolem i koniem owo spokojne zwierzę, cel pragnień Gorenflota.
Osioł miał lat cztery, był ciemnego koloru, dosyć gruby a nogi miał jak wrzeciona.
W owym czasie, za podobnego osła płaciło się dwadzieścia franków.
Chicot dał za niego dwadzieścia dwa, za co jego wspaniałość pod niebiosa sławiono.
Gdy Chicot powrócił ze swoim nabytkiem a nawet wszedł z nim do pokoju, gdzie obiadował Gorenflot i wychylał trzecią butelkę wina, mnich uradowany widokiem swego rumaka i podniecony napojem, poskoczył ku osłowi, ucałował w pysk i włożył weń skórkę chleba, od czego biedne zwierzę okropnie zaryczało.
— Śliczny ma głosek — rzekł Gorenflot — dziękuję ci przyjacielu, razem będziemy śpiewali.
Pieszcząc się z osłem, nadał mu imię „Panurgus”.
Chicot spojrzawszy na stół, przekonał się, że ma prawo wymagać od swojego towarzysza sił do podróży.
Rzekł więc głosem, któremu Gorenflot oprzeć się nie mógł:
— Dalej w drogę, braciszku, w Melun dopiero popas.
Głos Chicota tak był rozkazujący, a prócz tego, było w nim przyrzeczenie popasa, że Gorenflot nie tylko żadnej nie zrobił uwagi, ale nadto powtórzył:
— Do Melun, do Melun!
Gorenflot przy pomocy stołka, wdrapał się na osła, na którym wprzódy położył poduszkę skórzaną i przewiesił pas wełniany, mający służyć za strzemiona.
Umieściwszy sandały w pasie, prawą ręką pochwycił grzywę, lewą zaś oparł na biodrach osła i wyjechał z hotelu, podobny do Sylena, jak Chicot utrzymywał.
Skoro Chicot dosiadł swojego koma, jak dzielny jeździec, obadwa nasi podróżni ruszyli kłusem ku Melun.
Jednym zapędem zrobiono cztery mile i zatrzymano się czas niejaki.
Mnich korzystając z pięknej pogody, położył się na murawie i zasnął.
Chicot ze swojej strony, obliczał ilość spoczynków, po których wnosił, że na przebycie stu dwudziestu mil, potrzeba dwanaście dni, licząc dziesięć mil na dzień.
Panurgus, tymczasem, obgryzał liście ostu.
Dziesięć mil było największem wysileniem dla osia i dla mnicha.
Chicot potrząsł głową.
— To niepodobna — rzekł patrząc na Gorenflota śpiącego na murawie, jakby na puchu — to niepodobna, abym dla niego tylko dziesięć mil robił: jeśli chce niech jedzie piętnaście.
Jak wiemy brat Gorenflot od niejakiego czasu podlegał zmorom.
Chicot trącił go nogą, aby przebudziwszy, udzielić swych spostrzeżeń.
Gorenflot rozwarł oczy.
— Mój kochany — rzekł Chicot — budzę cię dla tego, abym o ważnej uprzedził rzeczy. Do milion dyabłów, bardzo wolno jedziemy.
— I to cię gniewa, panie Chicot, że wolno jedziemy? — odrzekł mnich. — Droga życia idzie do góry, a kończy się w niebie, dla tego nas utrudza.
Prócz tego, cóż nas tak nagli? Im dłużej będziemy jechali, tem dłużej będziemy razem. Alboż ja nie jadę dla rozszerzania wiary dla twojej przyjemności? Im wolniej będziemy jechali, tem bardziej wiara się rozszerzy, im wolniej pojedziemy, tem lepiej się ubawisz.
Naprzykład, gdybyśmy jaki czas zabawił w Melun; powiadają, że tam wyborne są ciasta chciałbym je z paryzkiemi porównać. Cóż na to, panie Chicot?
— Według mojego zdania — odparł gaskończyk — jechać potrzeba jak najśpieszniej, nie odpoczywać w Melun, ale wieczerzać w Montereau, aby odzyskać czas stracony.
Gorenflot spojrzał na swego towarzysza podróży, jakby go nie pojmował.
— Dalej! dalej w drogę! — mówił Chicot.
Mnich, który wyciągnął się jak długi i głowę podparł na rękach, powoli powstał i usiadł na ziemi.
— Jak ci się podoba — mówił Chicot — możesz zostać, albo jechać ze mną.
— O nie — odrzekł Gorenflot zatrwożony. — Nie, panie Chicot, zanadto cię kocham, nie mogę opuścić.
— Zatem, dalej na siodło.
Gorenflot sprowadził osła i wtłoczył się na niego bokiem, jak kobiety jeżdżą, na koniu, aby jak utrzymywał, wygodniej mógł rozmawiać w rzeczy samej, lękając się pośpiesznej jazdy, po« stanowił trzymać się grzywy i ogona.
Chicot puścił się kłusem; osie! rycząc, biegł z tylu.
W pierwszych chwilach, bał się Gorenflot, na szczęście, powierzchnia, na której się wspierał, była dostateczną do utrzymania środka ciężkości.
Niekiedy Chicot wspinał się na strzemionach, poglądał po drodze i nie znajdując czego szukał, podwajał pośpiech.
Gorenflot z początku nie zważał na to, albowiem zatrudniony był usadowieniem się, lecz kiedy powoli przywykł do siedzenia i jak to mówią odetchnął, spojrzał na Chicota i rzekł:
— Panie Chicot, czego tak upatrujesz?
— Nic — odpowiedział — patrzę, gdzie jedziemy.
— Zdaje mi się, że jedziemy do Melun, tak przynajmniej mówiłeś.
— Nie ze wszystkiem, nie ze wszystkiem — odparł Chicot spinając konia ostrogą.
— Jakto nie ze wszystkiem! — zawołał mnich — na co zmieniasz kłusa?
— Ruszajmy galopem! — odpowiedział gaskończyk puszczając w bieg konia.
Panurgus równie poszedł galopem; ale je o krok zupełnie nie zadawalniał jeźdzca.
Gorenflot zaczął dyszeć.
— Powiedz mi panie Chicot — zapytał czy to nazywasz przyjemną podróżą, bo ja się zupełnie nie bawię — Naprzód! naprzód. — odpowiedział Chicot.
— Siodło jest twarde.
— Dobrzy jeźdźcy, stojąc galopują.
— Ale ja nie mam pretensyi do tej sławy.
— A więc zostań.
— Aha! — zawołał Gorenflot — za nic w świecie nie zostanę.
— A zatem, jak powiedziałem, naprzód!
Chicot popędził konia.
— Panurgus już nie ma sił — zawołał Gorenflot.
— Zatem bądź zdrów, braciszku.
Gorenflot miał ochotę tak samo odpowiedzieć; lecz przypomniał sobie, że koń, niosący pełnego fantazyi człowieka, niesie zarazem jego kieskę.
Uderzył więc ze złością osła sandałami i naglił do biegu.
— Zabiję biednego Panurga — mówił mnich z boleścią, aby nieco rozczulić Chicota — naprawdę zabiję go.
— Jak ci się podoba — odparł Chicot obojętnie — kupimy mula.
Osioł jakby pojmował groźbę, puścił się na boczną drogę, po której Gorenflot lękałby się iść pieszo.
— Pomocy! pomocy! — wołał mnich — wpadnę w rzekę.
— Nie widzę w tem żadnego niebezpieczeństwa — odparł Chicot — ręczę ci, że będziesz pływał.
— Tak, tak — pomrukiwał Gorenflot — ja mogę zginąć, bo wiesz, że jestem lunatykiem.
Wzniósł oczy w górę, jakby chciał mówić:
— Panie, panie, za cóż tak ciężko mnie karzesz?
Chicot przybywszy na szczyt wzgórza zatrzymał konia tak nagle, że biedne zwierzę, o mało nie padło na przednie nogi.
Gorenflot, mniej dobry jeździec i nie mający uzdeczki tylko sznurek, nie zatrzymał się wcale.
— Stój! stój! — wołał Chicot.
Osioł postanowił galopować, a upór osła, nie łatwy do pokonania.
— Stój! — zawołał Chicot — bo jak honor kocham, tak strzelę.
— Co to za człowiek? — pomyślał sobie Gorenflot — czy go wściekły pies ukąsił?
Ponieważ głos Chicota odbijał się coraz mocniej, mnichowi zdawało się, że kula już świszczy i ześliznął się ze swojej kulbaki.
— Otóż masz — rzekł staczając się na ziemię i swoim ciężarem zatrzymując osła. — Następnie, spojrzał na Chicota, chcąc znaleźć na jego twarzy wyraz zadowolenia, za zręcznie wykonany obrót.
Chicot skryty za górą, wciąż dawał znaki i groził.
Ta ostrożność dała poznać mnichowi, że tam musi być coś ważnego.
Spojrzał przed siebie i zobaczył o pięćset kroków, na drodze, trzech ludzi, spokojnie jadących na mułach.
Na pierwszy rzut oka, poznał w nich podróżnych, którzy rano wyjeżdżali z Paryża przez bramę Bordelle a których Chicot z za drzewa tak bacznie ścigał oczyma.
Chicot czekał czas jakiś, aby podróżni przejechali, następnie połączył się z towarzyszem, leżącym na tem samem miejscu, gdzie upadł.
— Mój drogi — rzekł Gorenflot, zaczynając się niecierpliwić — co za szczególnym jesteś człowiekiem; przed chwilą lecieliśmy na złamanie karku, teraz znowu stoimy.
— Mój przyjacielu — odpowiedział Chicot — chciałem spróbować twojego osła i przekonać się, czy mnie nie oszukano. Bogu dzięki, jestem zadowolony.
Mnich nie był tak głupim, aby dał się zbyć tą odpowiedzią, przecież niechcąc się pytaniami utrudzać, poprzestał na niej.
— Mniejsza o to — rzekł — ale jestem strudzony i jeść mi się chce okrutnie.
— Jest na to lekarstwo — odrzekł Chicot, trącając mnicha po ramieniu — i mnie się jeść chce, i ja jestem strudzony i w pierwszym lepszym zajeździe...
— Co?... co?... — zapytał mnich, nie dowierzając słowom trefnisia.
— W pierwszym lepszym zajeździć, każemy sobie upiec wieprzowiny, z parę kurcząt i wypijemy butelkę dobrego wina.
— Czy nie żartujesz?... -zapytał mnich uradowany.
— Bynajmniej.
— A zatem — mówił mnich, podnosząc się — szukajmy owego błogosławionego zajazdu. — Panurgus, pójdź, pójdź, będziesz jadł siano.
Osioł zaczął ryczeć z radości.
Chicot wsiadł na konia, Gorenflot szedł za nim, prowadząc osła.
Pożądany zajazd ukazał się. oczom podróżnych, lecz radość mnicha uległa niejakiemu wstrzymaniu, gdy Chicot polecił mu wsiąść na osła, i od tyłu zajechać do oberży, z czego nie mógł sobie zdać sprawy.
Trzy podróżne muły, które Chicot zdawał się ścigać, stały przed bramą.
— Jak widzę, to dla tych przeklętych podróżnych — pomyślał Gorenflot — jedziemy spiesznie, lub opóźniamy nasze popasy. A!... jak to smutno!...
I wydał ciężkie westchnienie.
Panurgus widząc, że go cofają od miejsca, gdzie nawet osły miały odpoczynek, przystanął, zwiesił łeb między nogi i zaczął gryźć korzonki.
— Patrzaj — rzekł Gorenflot — i mój osioł iść nie obce.
— Nie chce iść!... czekaj!... czekaj!...
Zbliżył się do płota, wyciągnął pręt dług1 i gruby zarazem.
Panurgus chociaż osioł, uważał co się dzieje w około niego, mianowicie zaś przenikał wypadki, które zagrażają jego grzbietowi. Spojrzał na Chicota i zadrżawszy, zebrał nogi, podniósł głowę i poszedł dalej.
— Już idzie, idzie — zawołał mnich.
— Dobrze; ale na osła kij nigdy nie zawadzi.
Gaskończyk zabrał kij z sobą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.