Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
DYANA DE MERIDOR.

— Na honor, to szczególniejszy człowiek — powiedział Bussy.
— Ah!.. prawda, że szczególniejszy. Miłość jego ku mnie była straszną. Gertruda powróciwszy, zastała mię smutną, i przelęknioną. Chciała pocieszać, lecz i ona była niespokojną. To zimne uszanowanie, ironiczne posłuszeństwo, ta namiętność powstrzymywana, były straszniejsze niż wola wprost objawiona, z którą mogłabym walczyć.
Szukałam najciemniejszego kątka i uklękłam pod ścianą. Gertruda stanęła jak straż pomiędzy mną a światem.
Nazajutrz, hrabia powrócił i doniósł mi, że jest mianowanym wielkim łowczym.
Książę Andegaweński pozyskał mu to miejsce, przeznaczone dla jednego z ulubieńców królewskich. Był to zaszczyt, którego nawet się nie spodziewał.
W rzeczy samej — odezwał się Bussy — to nas wszystkich zadziwiło.
— Przyniósł mi tę wiadomość, sądząc, że nowa godność zjedna moje przyzwolenie; nie nalegał, ale czekał na wypadki.
Co do mnie, sądziłam, że gdy książę uwierzy w śmierć moję, ustanie niebezpieczeństwo, a tem samem konieczność dotrzymania słowa z mej strony.
Przez siedem dni tylko odwiedzał mnie hrabia, odwiedziny te, jak i poprzednie, były zimne i pełne uszanowania; ale właśnie ta obojętność najwięcej mię trwożyła.
Następnej niedzieli poszłam znów do kościoła i zajęłam miejsce to samo co pierwej.
Pewność często nas zaślepia.
Kiedy modliłam się, zasłona uchyliła się... i w domu Bożym, gdzie o nikim, prócz o Bogu nie myślałam, uczułam jak Gertruda z lekka mię trąca.
Biedaczka, musiała powtórzyć swoje ostrzeżenie, tak byłam zatopiona w modlitwie.
Podniosłam głowę, machinalnie spojrzałam w około siebie i spostrzegłam strwożona, księcia Andegaweńskiego, który mię pożerał oczyma.
Mężczyzna, zdający się być jogo poufałym stał przy nim.
— To był Aurilly — rzekł Bussy — jego lutnista.
— W rzeczy samej — odpowiedziała Dyana — sądzę, że to nazwisko wymówiła później Gertruda.
— Mów pani dalej — rzekł Bussy — wszystko teraz zaczynam pojmować.
— Zapuściłam na twarz zasłonę, ale zapóźno, widział mię, a jeżeli nie poznał, sądzi mię podobną do tej, którą kochał. Czując ciążący na sobie wzrok jego, powstałam i postąpiłam ku drzwiom. Wychodząc, znowu go ujrzałam; umaczał palce w wodzie święconej i mnie podał.
Udałam, że go nie widzę i wody nie przyjęłam.
Macając, czułam, że idzie za mną: gdybym znała Paryż, mogłabym go w błąd wprowadzić; lecz nie znałam nikogo, kogobym mogła prosić o gościnność, nie miałam przyjaciela, ani obrońcy.
— A! mój Boże — mówił Bussy — czemuż mię niebo wcześniej na twoję pani, nie zesłało drogę?
Dyana podziękowała spojrzeniem.
— Przebacz, pani, że przerywam — rzekł Bussy — chociaż umieram z niecierpliwości. Mów dalej, proszę cię...
— Tego samego wieczora przybył pan de Monsoreau. Nie wiedziałam, czy mam go uprzedzić o mojej przygodzie, lecz on rozproszył moje wahanie.
— Pytałaś mię pani, czy ci wolne iść na mszę, powiedziałem, że jesteś panią, twej woli, lecz lepiejbyś uczyniła n:e chodząc, nie wierzyłaś pani, i książę cię ujrzał.
— Prawda, wahałam się powiedzieć to panu, bo nie wiedziałam, czy książę mię poznał.
— Twoje spojrzenie, pani, ugodziło go, twoje pedobieństwo z osobą, której żałuje, zdawało mu się nadzwyczajne. Szedł za tobą i dowiadywał się, ale nikt nie mógł go objaśnić.
— Mój Boże!... i cóż on uczyni?... — zawołałam.
— Książę jest uparty — rzekł Monsoreau.
— A! sądzę, że mię zapomni.
— Ja zaś przeciwnie. — Kto ciebie pani raz widział, nigdy nie zapomni... I ja obciąłem ciebie zapomnieć, a nic mogłem.
I po raz pierwszy błyskawica namiętności zaświeciła, w oczach hrabiego.
Zatrwożył mnie ten płomień, pochodzący z ogniska, które zgasłem sadziłam.
Umilkłam.
— Co pani myślisz przedsięwziąć? — zapytał hrabia.
— Panie — odpowiedziałam, czy nie można zmienić mieszkania, wyprowadzić się na mną ulicę, albo powrócić do Meridor?
— Napróżno — odrzekł pan de Monsoreau wstrząsając głową.
— Książę Andegaweński jest straszny i skoro ma ślad, pewnie cię znajdzie.
— A! Boże! Boże! pan mię zatrważasz.
— Nie chciałbym, lecz mówię prawdę.
— A więc nawzajem ja panu zadam pytanie: co myślisz czynić?
— Niestety! — odparł hrabia i dziką ironią — mało ja mam pomysłów i gdybym znalazł środek, nie byłby zgodnym z wolą pani.
— Może niebezpieczeństwo nie jest tak nagłe?
— Przyszłość panią przekona — odpowiedział hrabia powstając. — W każdym razie, powtarzam ci: hrabina de Monsoreau niema się czego lękać, bo ja trafię i do króla.
Odpowiedziałam westchnieniem.
To co mówił hrabia, było prawdopodobne.
Pan de Monsoreau zaczekał chwilę jakby mi dał czas do namysłu, wstał i miał zamiar wychodzić.
Dziki uśmiech przebiegał mu po ustach, ukłonił się i wyszedł.
Słyszałam, jak klął na schodach: przywołałam Gertrudę.
Gertruda miała zwyczaj być obecną albo w pokoju sypialnym, albo w gabinecie, gdy hrabia przychodził: przybiegła więc zaraz.
Stałam przy oknie tak, że nie spostrzeżona mogłam widzieć, co się na ulicy dzieje.
Hrabia wyszedł i oddalił się.
Spotkanie w kościele trwożyło mię, zaczęłam się lękać, aby dalej rzeczy nie zaszły, kazałam go więc przywołać.
Opowiedziałem mu wszystko, co mi Gertruda mówiła o młodzieńcu towarzyszącym księciu.
— To Aurilly — rzekł — i cóż mu Gertruda mówiła?
— Nic mu nie odpowiedziała.
Pan de Monsoreau zamyślił się.
— To źle — rzekł.
— Jakto?
— Tak; tu idzie o zyskanie na czasie.
— Na czasie?
— Dzisiaj zależę, jeszcze od księcia Andegaweńskiego, ale za dni piętnaście, albo prędzej, książę odemnie będzie zależał. Właśnie trzeba go zwodzić, aby czekał cierpliwie.
— O Boże!
— Tak, nadzieja uczyni go cierpliwym, a zwątpienie popchnie go do kroku nierozważnego.
— Pisz pan do ojca — zawołałam.
— Mój ojciec rzuci się do nóg królowi, a on będzie miał litość nad starcem.
— To zawisło od usposobienia umysłu króla i od tego, jak polityka wymaga, aby był przyjacielem lub nie księcia. Prócz tego, sześć, albo siedm dni potrzeba, aby ojciec pani tu przybył Książę Andegaweński zaś gdy zechce, wcześnie wszystkiego dokona.
— Jakże to powstrzymać?
Pan de Monsoreau milczał.
Zrozumiałam myśl jego i spuściłam oczy.
— Panie — rzekłam pa chwili — wydaj rozkazy Gertrudzie, ona usłucha....
Niedostrzeżony uśmiech przebiegł usta pana de Monsoreau, na to pierwsze odwołanie się do niego.
Rozmawiał kilka chwil z Gertrudą.
— Pani — odezwał się — żeby mię niewidziano jak ztąd będę wychodził, pozwól dwie albo trzy godziny przepędzić w twojem mieszkaniu.
Miał prawo tego wymagać; wskazałam mu więc krzesło, prosząc aby usiadł:
Wtedy poznałam jak hrabia wielką miał nad sobą władzę.
W jednej chwili, zmienił się zupełnie; mówił dużo i zajmująco.
Hrabia wiele podróżował, dużo widział; po paru godzinach pojęłam, jakim sposobem, wpływ na mego ojca pozyskał.
Bussy westchnął.
Gdy noc zapadła, hrabia zadowolony z rozmowy, podniósł się i wyszedł.
Wieczorem obie z Gertrudą stanęłyśmy w naszym obserwacyjnym punkcie.
Tym razem, spostrzegłyśmy dwóch mężczyzn, przypatrujących się domowi.
Zbliżali się do bramy i dojrzeć jej nie mogli.
Około jedenastej oddalili się.
Nazajutrz, Gertruda wyszedłszy, napotkała tego samego młodzieńca przyszedł do niej i wypytywał jak pierwej.
Tym razem Gertruda rozmawiała z nim.
Następnego dnia, więcej mu się zwierzyła.
Mówiła, że jestem wdową po pewnym radcy, który małe zostawiwszy fundusze, zmusił mnie do ustronnego życia.
Chciał o więcej pytać, lecz musiał na tem po przestać.
Na drugi dzień Aurilly widać zaczął opowiadania Gertrudy niedowierzać: mówił o Anjou, o Beaugé i wymienił nazwisko Meridor, odpowiedziała mu, że te nazwiska są jej zupełnie nieznane.
Wtedy wyznał, że należy do księcia Andegaweńskiego, że książę mnie widział i pokochał, następnie robił jej hojne obietnice, w razie gdyby chciała wprowadzić księcia.
Każdego wieczora pan de Monsoreau przychodził i zawsze mu opowiadałam co zaszło.
Bawił często aż do północy, widocznie niespokojny.
W sobotę wieczorem, przybył blady i wzruszony nadzwyczaj.
— Słuchaj pani — rzekł — musisz wszystko przyrzec na środę, albo na czwartek.
— Wszystko przyrzec? — zawołałam.
— Bo książę Andegaweński na wszystko gotów, pogodził się z królem a niczego się nie obawia.
— A może do środy jaki wypadek przyjdzie nam w pomoc?....
— Być może... Wszak czekam od dnia do dnia, a jutro już wyjeżdżam do Monsoreau.
— Wyjeżdżasz pan?... — odpowiedziałam z wyrazem przestrachu a radości zarazem.
— Tak... właśnie jadę dla przyśpieszenia chwili, o której pani mówiłem.
— A jeśli we środę, w tem samem będziemy położeniu, cóż czynić wypada?...
— Cóż mogę przeciw księciu?... nie mając 4 prawa cię bronić, trzeba uledz konieczności.
— Ah! mój ojcze! — zawołałam.
Hrabia wzrok we mnie wlepił.
— Więc mię pani nienawidzisz?
— Ah! panie.
— Cóż mi masz do zarzucenia?..
— Oh! nic; przeciwnie.
— Alboż nie byłem przyjacielem pełnym poświęcenia, nic nie wymagającym bratem?
— Dałeś pan tego dowody.
— Czyż nie mam twoich przyrzeczeń?..
— Tak.
— Czym je kiedy przypominał?...
— Nigdy.
— A przecież, gdy los stawia cię pomiędzy niesławą, a przyzwoitym bytem, wahasz się i wolisz być kochanką księcia Andegaweńskiego, niż żoną hrabiego de Monsoreau.
— Ja tego nie mówię...
— A więc postanów.
— Postanowiłam.
— Być hrabiną de Monsoreau... raczej jak kochanką księcia?
— Kochanką księcia!... a to pochlebne...
Umilkłam.
— Mniejsza o to — rzekł hrabia. — We środę zobaczymy.
Nazajutrz, Gertruda wyszła jak zwykle, lecz nie widziała pana d’Aurilly; następnie wyszła powtórnie, aby go spotkać. Trzeci raz nie była szczęśliwszą.
Posłałam Gertrudę do pana de Monsoreau. Wyjechał niewiadomo dokąd.
Byłyśmy same i opuszczone; pierwszy raz uznałam niesprawiedliwość moję dla hrabiego.
— O!... pani — zawołał Bussy — nie powracaj do togo człowieka; w jego postępowaniu jest coś nieodgadnionego.
— Wieczór zapadł.
Byłam przygotowana na wszystko, byle nie popaść w ręce księcia.
Uzbroiłam się w sztylet i wrazie wypadku, gotowa byłam śmierć sobie zadać.
Obwarowałyśmy się w pokoju; przez niepojęte niedbalstwo, brama od ulicy nie miała zasuwy.
Zgadłyśmy światło, i stanęły w oknie.
Wszystko było spokojnie, aż do jedenastej wieczorem... na raz, pięciu mężczyzn wyszło z ulicy Ś-go Antoniego, naradzali się i potem ukryli pod pałacem Tournelles.
Zaczęłyśmy drżeć... bo ci ludzie na nas czyhali.
Stali nieruchomo przez jaki kwadrans.
Potem, ukazało się dwóch innych z ulicy Ś-go Pawła.
Księżyc wychyliwszy się z za chmur, dozwolił Gertrudzie w jednym z nich poznać Aurillego.
— Niestety!... panienko, to oni!... — mówiła biedna dziewczyna.
— Tak, to oni — odpowiedziałam drżąca z przestrachu — a tamci pięciu gotowi są dać im pomoc.
— Muszą, wyważać bramę — mówiła Gertruda, a wtedy sąsiedzi usłyszą i nadbiegną.
— Czy przybiegną?.. Alboż wiedzą kto tu mieszka?... Niestety!... hrabia jest tylko naszym obrońcą.
— Dlaczego pani nie chcesz być hrabiną?...
Westchnęłam.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.