Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
DYANA DE MERIDOR.

ZAMĘŹCIE.

Tymczasem dwóch mężczyzn, którzy ukazali się z ulicy Ś-go Pawła, podeszli pod nasz dom i stanęli pod oknami.
Otworzyłyśmy okna cichutko.
— Jesteś pewny, że tutaj?... — zapytał jeden z nich.
— Tak, Mości książę, piąty dom od rogu ulicy Ś-go Pawła.
— A czy się klucz nada?...
Chwyciłam za rękę Gertrudę i ścisnęłam mocno.
— A kiedy otworzymy?...
— To moja rzecz; służąca nas wprowadzi. Wasza książęca mość masz w kieszeni klucz złoty, który wszędzie otwiera.
— Otwieraj więc.
Usłyszałyśmy skrzyp klucza w zamku.
Lecz nagle, mężczyźni ukryci poskoczyli wołając: na śmierć! na śmierć!...
Nie rozumiałam nic więcej; tylko myślałam, że jakaś nadspodziewana, z nieba, przyszła nam pomoc.
Padłam na kolana i dziękowałam Bogu.
Lecz książę pokazał się tylko, powiedział swoje nazwisko, a wszyscy umilkli, szpady schowali w pochwy i w tył się cofnęli.
— Tak — rzekł Bussy — nie na księcia oni czatowali, lecz na mnie.
— Jakkolwiek bądź, napad oddalił księcia.
Widziałyśmy jak się oddalał na ulicę Jowy, pięciu zaś mężczyzn, zajęli swoje stanowiska przy pałacu Tournelles.
Widoczna, że przynajmniej na tę noc, niebezpieczeństwo oddaliło się...
Jednak byłyśmy bardzo niespokojne.
Stanęłyśmy przy oknie, czekając na jaki wypadek.
Nie długo czekałyśmy.
Mężczyzna na koniu ukazał się na środku ulicy świętego Antoniego.
Był to bezwątpienia ten, na którego zaczajeni czyhali, ponieważ krzyknęli: do szpad! do szpad! i poskoczyli ku niemu.
Wiesz pan już, że ty sam byłeś tym jeźdźcem.
— O pani — rzekł Bussy, który w opowiadaniu młodej kobiety, spodziewał się odkryć jakąś tajemnicę serca — oprócz walki, nic nie wiem, bo zaraz zemdlałem.
— Zbytecznie mówić panu — ciągnęła Dyana nieco zarumieniona — że nie równa walka obudzą zawsze interes, to też lękałyśmy się i drgały.
Widziałyśmy, jak koń twój upad! i sądziłyśmy żeś zgubiony.
Lecz waleczny Bussy zasługiwał na swoję sławę.
Podniosłeś się i uderzyłeś na nieprzyjaciół: na koniec, otoczony ze wszystkich stron, biłeś się jak lew, z twarzą zwróconą ku przeciwnikom i oparłeś się o bramę.
Wtedy, przyszło mi na myśl, aby ci otworzyć i obiedwie zeszłyśmy na schody.
Jak mówiłam, byłyśmy obwarowane wewnątrz i wprzódy uprzątnąć wiele rzeczy było potrzeba; gdyśmy zeszły, już brama była zatrzaśnięta.
— Zdumione mówiłyśmy: co to za człowiek i jak wszedł?
Wkrótce stąpanie dało się słyszeć; ukazał się mężczyzna chwiejący, wyciągnął rękę i upadł z głuchym jękiem na pierwszych stopniach schodów.
Widocznie, że ten mężczyzna, szukający schronienia, korzystał z otworzonych drzwi przez księcia Andegaweńskiego.
Obawiać się go nie miałyśmy potrzeby, bo on to naszej potrzebował pomocy.
— Światła! rzekłam do Gertrudy.
Nie omyliłyśmy się, byłeś pan omdlały.
Widziałyśmy jak pan broniłeś się i jako waleczny, zasługiwałeś na opiekę.
W jednej chwili, wniosłyśmy cię do pokoju i położyły na łóżku.
Ciągle byłeś omdlały a pomoc chirurga była konieczna.
Gertruda przypomniała sobie, że słyszała o cudownej kuracyi lekarza z ulicy Beautrellis.
— Ten człowiek może nas zdradzić, rzekłam.
— Bądź pani spokojną, mam na to sposób.
— Jest to odważna i rozsądna dziewczyna — mówiła po chwili przestanku Dyana.
Powierzam się jej zupełnie.
Wzięła pieniędzy, klucz i sztylet, a ja zostałam sama przy panu i modliłam się za ciebie.
— Niestety! pani — rzekł Bussy — nie znałem mojego szczęścia.
W kwadrans powróciła Gertruda, przywodząc młodego lekarza z zawiązanemi oczyma.
Właśnie byłam w salonie, kiedy go wprowadziła.
Tu dopiero odwiązała mu oczy.
— Tak — rzekł Bussy — w tej chwili odzyskałem przytomność i zdawało mi się widzieć ciebie pani wchodzącą.
— Weszłam w istocie; niespokojność przemogła we mnie; zadałam kilka pytań lekarzowi i upewniona o pańskiem bezpieczeństwie, wyszłam.
— Wszystko to zostało w mojej pamięci — rzekł Bussy — a jednak sądziłem, że to był sen tylko.
— Skoro lekarz opatrzył ranę, wydobył z kieszeni flaszeczkę z różowym płynom: nalał ci go kilka kropel na usta. Był to, jak mówił, eliksir na sen i zmniejszenie gorączki. W rzeczy samej, połknąwszy ten napój, zmrużyłeś oczy i wpadłeś w omdlenie.
Przelękłam się, lecz lekarz mię uspokoił, Wszystko będzie dobrze, mówił, niech tylko zaśnie.
Gertruda znowu zawiązała mu oczy i odprowadziła, aż na ulicę Beautrellis.
Uważała tylko, że liczył kroki.
— W rzeczy samej — odezwał się Bussy — policzył je.
To zatrwożyło nas nieco, lekarz mógł zdradzić, a więc postanowiłyśmy zatrzeć ślady gościnności.
Przywołałam całą moję odwagę.
Była druga po północy i ulice puste.
Gertruda podniosła pana, ja jej pomogłam i wyniosłyśmy cię nad fosę Temple.
Strwożone powracałyśmy śpiesznie.
Nic spotkałyśmy nikogo i nikt nas nie widział.
— A! pani — rzekł Bussy składając ręce. Jakże odwdzięczę to, co dla mnie uczyniłaś?
Nastąpiło milczenie, w czasie którego Bussy z zapałem na Dyanę spoglądał.
Młoda piękność oparła głowę na ręku.
W tem zegar bić zaczął na kościele świętej Katarzyny.
— Druga!... — zawołała Dyana — druga! a pan tutaj.
— A! pani — odezwał się Bussy tonem proszącym — pozwól mi jeszcze pozostać, abym wszystko usłyszał. Może potrafię być ci w czem użyteczny. Wyobraź sobie, że Bóg dał ci brata i powiedz mu, co dla siostry uczynić może.
— Niestety! teraz nic — odrzekła Dyana — już zapóźno.
— Więc cóż się przytrafiło nazajutrz? coś pani robiła przez ten dzień, w którym myślałem tylko o tobie, nie wiedząc, czy jesteś snem, lub rzeczywistością?
— Tego dnia — odrzekła Dyana — Gertruda wyszła i spotkała Aurillego. Nalegał na nią więcej niż kiedykolwiek, nie mówił o wypadkach wczorajszych, lecz w imieniu swojego pana żądał widzenia się.
Gertruda niby zezwalała, lecz żądała zwłok; do środy, to jest do dnia dzisiejszego.
Aurilly zapewniał, że jego pan będzie cierpliwy.
Miałyśmy więc trzy dni czasu.
Wieczorem przybył pan de Monsoreau.
Opowiedziałyśmy mu wszystko, wyjąwszy o panu.
Nadmieniłyśmy, że książę otworzył bramę fałszywym kluczem, ale gdy miał wchodzić, został napadnięty przez pięciu kawalerów, pomiędzy którymi byli panowie d’Epernon i Quelus.
Słyszałam dwa te nazwiska i powtórzyłam.
— Tak, tak — rzekł hrabia — słyszałem o tem; klucz dorobiony! tego się nie spodziewałem!
— Czy nie można zmienić zamku?... — zapytałam.
— Dorobią nowy — odpowiedział hrabia.
— Przybić zasuwy.
— Przyjdą w dziesięciu i wyważą.
— A ten wypadek, co panu miał dać prze wagę nad księciem?
— Opóźniony.
Zamilkłam, zimny pot wystąpił mi na czoło bo widziałam, że nie ma innego środka, jak tylko zostać żoną hrabiego.
— Panie — rzekłam — książę przyrzekł czekać do środy, ja proszę cię o zwłokę do wtorku.
— Dobrze więc, będę w tym dniu — odpowiedział hrabia.
I nie rzekłszy słowa więcej, wyszedł.
Ścigałam go oczyma; zamiast odejść, poszedł pod pałac Tournelles i widać postanowił czuwać nademną przez noc całą.
— Ten nowy dowód poświęcenia, był dla mnie nowym ciosem.
Dwa dni minęły jak błyskawica i nic nie zamieszało spokojności naszej.
Co przez te dwa dni wycierpiałam, niepodobna opisać.
Gdy noc po drugim dniu nadeszła, czułam się osłabioną; wszelkie uczucia zdawały się we mnie zamierać.
Byłam zimna, milcząca, nieczuła z pozoru jak posąg; serce tylko biło gwałtownie.
Gertruda stała w oknie.
Ja siedziałam tu gdzie teraz i kiedy niekiedy chustką pot z czoła ocierałam.
Nagle, Gertruda wyciągnęła ku mnie rękę i rzekła:
— Pani.
— Co? zapytałam.
— Czterech ludzi... widzę czterech. Zbliżają się... otwierają... wchodzą.
— Niech wejdą — odpowiedziałam machinalnie.
— Ale ci czterech... to bezwątpienia książę Andegaweński, Aurilly i dwóch jeszcze.
Za całą odpowiedź, dobyłam sztylet i położyłam na stole.
— O! pozwól mi pani chociaż ich zobaczyć — zawołała Gertruda stając przy drzwiach.
— Zobacz — odpowiedziałam.
Po chwili, Gertruda powróciła.
— Panienko — rzekła — to pan hrabia.
Schowałam sztylet nie wymówiwszy słowa.
Tylku głowę zwróciłam ku stronie hrabiego.
Zapewne strwożyła go bladość moja.
— Cóż mi to mówiła Gertruda!... — zawołał — pani wzięłaś mnie za księcia i byłabyś sobie życie odebrała?
— Pierwszy raz widziałam go wzruszonym.
Czy to wzruszenie było prawdziwe, czy zmyślone?
Nastąpiła chwila milczenia.
— Wiesz pani, zapewne, że nie sam przyszedłem?... — mówił hrabia.
— Gertruda widziała cztery osoby.
— Czy pani się nie domyślasz, co to za jedni?
— Sądzę, że jeden z nich ksiądz, a dwaj świadkowie...
— A więc pani jesteś przygotowaną zostać moją małżonką?
— Wszak taka umowa? Tylko przypominam warunek, że obrzęd ma się odbyć w obecności mojego ojca.
— Pamiętam o tem, lecz gdy okoliczności naglą...
— Tak, wiem o tem.
— A więc?
— Jestem gotową zaślubić pana. Pamiętaj tylko, że wtedy dopiero twoje prawa będą ważne, gdy ojciec mój przybędzie.
Hrabia zmarszczył brwi i usta przygryzł.
— Pani — rzekł — nie chcę tamować twej woli a jeżeli nawet cięży ci słowo dane, zwracam je. Jesteś wolną, tylko...
Zbliżył kię do okna i spojrzał na ulicę.
— Tylko — rzekł — patrz...
Podniosłam się, jakby poruszona siłą, która nam każę przekonać się o nieszczęściu, i pod oknem, spostrzegłam człowieka w płaszczu, który jakby wejść pragnął.
— A! Boże — mówił hrabia — czy to było wczoraj?
— Tak hrabio, około dziesiątej w wieczór
— Mów pan; dalej — prosił Bussy.
— Za chwilę, inny mężczyzna połączył się z pierwszym, ten zaś miał latarkę w ręku.
— Co pani myślisz o tych dwóch ludziach?.. — zapytał pan de Monsoreau.
— Myślę — odrzekłam, — że to książę i jego poufały.
Bussy westchnął.
— Teraz — rzekł hrabia — rozkazuj pani czy mam wyjść, lub zostać?
Wahałam się przez chwilę: tak, bo mimo listu ojca, mimo przyrzeczenia, mimo grożącego niebezpieczeństwa, jeszcze jakaś łudziła mię nadzieja.
— A! nieszczęśliwy!... — zawołał Bussy — człowiek w płaszczu, to ja, ten zaś z latarką, to Remy Haudoin, ów młody lekarz.
— To pan!... — zawołała zdumiona Dyana.
— Tak, to ja, dręczony niespokojnością, pragnąłem wynaleźć dom, w którym doznałem gościnności, chciąłem ujrzeć ową kobietę, owego anioła, który mi się ukazał. O! mogę wykrzyknąć, że jestem nieszczęśliwy!
I Bussy czuł ciążący na sobie fatalizm, który skłonił Dyanę do oddania ręki hrabiemu.
— A więc pani — rzekł po chwili — jesteś jego żoną?
— Od wczoraj — odpowiedziała Dyana.
Znowu nastąpiło milczenie, które tylko westchnienia młodych ludzi przerywały.
— Lecz pan — zapytała Dyana nagle — jak wszedłeś do tego domu?
Bussy w meczeniu klucz jej pokazał.
— Klucz!... — zawołała — a kto go panu udzielił?...
— Wszak Gertruda przyrzekła księcia dzisiaj do pani wprowadzić?... Książę widział się z panem de Monsoreau i ze mną, lękając się zaś jakiej zasadzki, mnie wysłał.
— I pan przyjąłeś to posłannictwo?.. — rzekła Dyana tonem wyrzutu.
— Był to jedyny środek dostania się do pani. Czyż mię pani będziesz obwiniać, żem szukał największej rozkoszy i boleści w życiu?..
— Tak, bo lepiejby było, abyś mię pan nie widział więcej i zapomniał o mnie.
— Nie, pani — rzekł Bussy — mylisz się. Bóg zesłał mię, abym odsłonił intrygę, której jesteś ofiarą. Słuchaj pani! Gdym cię ujrzał, poświęciłem ci moje życie. Moje posłannictwo dopiero się zaczyna; wszak żądałaś wiadomości od ojca?...
— Tak — odpowiedziała Dyana — nic nie wiem co się z nim stało.
— Podejmuję się przynieść pani wiadomość od ojca — rzekł Bussy — tylko pamiętaj o tym, który dla ciebie żyć pragnie.
— A klucz?... — zapytała z niespokojnością Dyana.
— Klucz powracam pani, albowiem tylko z twej ręki chcę go otrzymać. Zaręczam przecież, że gdybym go posiadał, nie zdradziłbym zaufania.
— Ufam słowu Bussego — odpowiedziała Dyana — zatrzymaj pan klucz u siebie.
I oddała go młodzieńcowi.
— Pani — rzekł Bussy — za piętnaście dni będziemy wiedzieli, kto to jest pan de Monsoreau.
Ukłoniwszy się Dyanie, Bussy wyszedł.
Dyana zbliżyła się do drzwi, aby dłużej słyszeć kroki oddalającego się; łoskot oddawna ucichł, a serce jej biło i łzami zaszły powieki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.