Mirtala/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Mirtala
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Miłosz Kotarbiński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Jakkolwiek Helwidyusz Priscus był dostojnikiem wysokim, a Fania pochodziła z senatorskiego możnego rodu, dom ich nie należał do najbogatszych i najwspanialszych w Rzymie. W przeszłości ich rodów, jako téż we własnéj ich od przodków nieodrodności, spoczywały przyczyny tego, że ściany nie ociekały tu złotem, czary i misy nie świeciły dyamentami, sprzętów nie okrywały, równie jak złoto i dyamenty drogie, tkaniny z jedwabiu. Nie było tu téż tłumu niewolników najrozliczniejszych plemion i stopni, ani nieustannego gwaru uczt, oblewanych strumieniami wina, rozweselanych brzękiem rzucanych kości, huczną muzyką, lubieżnemi tańcami Hiszpanek i Egipcyanek, przedstawieniami dowcipnych albo bezwstydnych pantomin. Uciech tych bez hamulca i zbytków bez miary, które napełniały pałace ludzi, z panującym porządkiem publicznych spraw pogodzonych i z niego właśnie ciągnących ogromne, najrozmaitsze korzyści, w domu pretora i żony jego nie było. Niemniéj, w miejscu tém i w téj epoce, mierne nawet bogactwa bywały wielkiemi, a perystyl, zdobiący tylną część domu Helwidyusza i Fanii, z mnóztwem kolumn swych, z żółtego, numidyjskiego marmuru, z za których przeglądała zieleń ogrodu, z ujętym w wyrzeźbione ramy dachu szafirowym stropem nieba, z mocnemi woniami roślin, kwitnących w śnieżnych wazonach, miejscem był wykwintném, świeżém i wesołém. Było to miejsce, w którém, w porach od zajęć wolnych, najchętniéj zgromadzała się rodzina, i w którém przyjmowano najpoufalszych i najmilszych gości. Pośrodku, na układanych z różnobarwnych marmurów arabeskach i szlakach posadzki, wesoło igrały, w miliony iskier i kółek rozsypujące się, promienie słońca; w cieniu, rzucanym przez nagłówki kolumn i rozłożyste krzewy róż i krokusów, na bronzowych, w kość słoniową zdobnych, stołkach i krzesłach, zasiadało szczupłe grono ludzi. Dokoła stołu, wspartego na lwich łapach a dźwigającego srebrną, rzeźbioną czaszę, pełną owoców, i czary napełnione winem, rozcieńczoném wodą i osłodzoném wonnym attyckim miodem, ludzie ci skupiali się w ciasne, poufne, przyjacielskie koło. Najpoważniejsze i najwygodniejsze siedzenie, bo krzesło poręczowe, katedrą zwane, z purpurowém obiciem, z poręczą misternie rzeźbioną, i wysokim, miękkim podnóżkiem, zajmowała matka Fanii, Arya, kobieta stara już, małomówna, z twarzą delikatną i białą, jak listek lilii, w mnóztwo zmarszczek zmiętą, a osłonioną cieniem długiéj zasłony, któréj lekkie, czarne zwoje owijały jéj fałdzistą suknią. Była to postać surowa, zamknięta w sobie, i nietylko żałobne jéj suknie, lecz blade, milczące wargi i wyraz oczu, głęboko zapadłych pod brwią jeszcze czarną, przywodziły koniecznie na myśl jakieś boleśne tragedye, których ona jedną z aktorek być musiała.
I nie mylił-by się ten, kto-by domysł ten stworzył. Od dnia, w którym pod Filippami ostatnie republikańskie zastępy uległy przed geniuszem i szczęściem następcy piérwszego Cezara, nieprzerwane pasmo spisków, buntów, krwi i żałoby przerzynało panowanie dziewięciu następnych jedynowładzców. Zazwyczaj nie dla wszystkich dusz ludzkich fakt spełniony niezłomnym rozkazem być może. Są takie, które, dla przyczyn różnych z nim pogodzone, czynią z niego sobie skarbnicę uciech, potęgi i bezpieczeństwa, i takie, które, wbrew konieczności żelaznéj i bezsilności własnéj, powściągnąć nie mogą, a często i nie chcą, przejmujących je dreszczów gniewu i oporu. Tak bywać musiało od piérwszego zarania ludzkiéj myśli; tak było przez ciąg całego stulecia i w Rzymie Cesarskim, wzniesionym na gruzach staro-rzymskiéj, burzliwéj i wybujałéj, lecz twórczéj, potężnéj i długowiekowéj wolności.
Do tych opornych, niepohamowanemi czołami w straszny niezłomnością swą fakt dziejowy uderzających, należał ojciec Aryi, Petus Sesina, i mąż jéj, Trazeusz. Piérwszy, na rozkaz Cezara Klaudyusza, drugi z woli Nerona, przedwczesną i okropną śmiercią zginęli. Należała téż do nich i matka jéj, imieniem także Arya, która, małżonka swego przeżyć nie chcąc, dobrowolną śmiercią swą męczeński zgon jego uprzedziła. Należeli do nich liczni krewni i przyjaciele jéj i jéj rodu, mężowie i niewiasty o najprzedniejszych w Rzymie umysłach i charakterach, a którzy teraz, jak widma skrwawione i dumne, błądzili już tylko w krainie jéj wspomnień.
Cóż więc dziwnego, że kobieta, z któréj losów dziejopisarze układali posępne obrazy, a wieszcze czerpali wrzące i bohaterskie natchnienia, wyglądała tak, jakby sama wypadkiem tylko z krainy cieniów pośród śmiertelnych wyrzuconą została.
U stóp jéj, o kolana jéj wsparty, rumianą twarz swą ku niéj podnosząc, siadywał mały Helwidyusz, a szczebiot jego, którym opowiadał babce przeróżne dziecięce swe przygody i wrażenia, mieszał się z ożywionemi głosami Fanii i Muzoniusza.
Z za krzesła i białéj sukni Fanii wysuwała się młodziutka dziewczęca głowa z ognistemi kędziory, i czarne oczy spoglądały na wszystko i wszystkich z ciekawością i uwagą niezmierną, z tysiącem przelatujących w źrenicach uśmiechów i płomieni. Mirtala, często przychodząc do domu tego, gdzie kupowano znaczną część jéj towaru i gdzie parę godzin zlatywało jéj, jak jedna rozkoszna minuta, oddawna już opowiedziała tu krótką swą przeszłość. Za piérwszéj jéj bytności, Fania obchodziła się z nią z łaskawością, wyniosłą nieco i połączoną z tém lekceważącém trochę zaciekawieniem, które w Rzymianach obudzały plemiona, obce cywilizacyi ich, szczególniéj zaś wschodnie. Przypatrując się zgrabnéj kibici i pojętnym oczom dziewczyny, pytała:
— Czy nie jesteś, dzieweczko, potrosze Greczynką? z ojca może, lub z matki? Imię twoje brzmi z grecka...
Ze spuszczonemi powiekami, Mirtala odpowiedziała:
— Galilea, dziedzictwo synów Izraela, była rodzinném miejscem ojca i matki mojéj. Ojciec mój był rybakiem, spokojnie rzucającym sieci swe na wody błękitnych jezior, lecz pod rządami Rzymianina Felixa, wmieszany w bunt Zelatorów, został przez Felixa oddanym w niewolę pewnemu greckiemu panu, do którego domu dobrowolnie za mężem swym udała się matka moja, Rebeka. Dobrą robotnicę, umiejącą tkać cienkie materye i cudnie haftować, grecki pan przyjął z ochotą. W domu tym urodzonéj, dano mi imię: Mirtala.
Urodziła się więc w niewoli. Jakim sposobem wolną mieszkanką Transtiberim została? Ożywiając się coraz, opowiedziała, że z niewoli, małém, nagle osieroconém dziecięciem, wykupił ją Menochim. Zaraza dotknęła Rzym i zabiła jéj ojca. Dusza matki jéj, która oddawna tęskniła za wolnością i swém rodzinném, błękitném jeziorem, wkrótce téż rozwiodła się z ciałem. Wtedy-to Menochim, mnóztwem zabiegów i starań, wykupił ją z niewoli Greka. I nietylko ją jednę. Menochim poświęcił cały majątek swój na wykupowanie z niewoli Edomskiéj judejskich dzieci. Był on kiedyś bogatym. Ojca jego potężny wódz rzymski, Pompejusz, który z wojskami swemi piérwszy naszedł Judeę, jako wojennego jeńca do Rzymu przywiódł. Tu zostawał on w służbie bogatego i hojnego pana, który, wyzwalając go, zapisał mu w testamencie mienie znaczne. Menochim mienie to odziedziczył, (dom na ulicy Subury i wiele tysięcy sestercyi), ale nie użył go ani na prowadzenie korzystnego handlu, ani na uczty i piękne suknie, ani na gody weselne. Nie pojął nigdy żony i własnych dzieci nie miał. W Rzymie, w Efezie, Antyochii i Koryncie, wyszukiwał drobne dziatki judejskie, których rodzice odumarli w niewoli, i z panami ich długie o nie zaprowadzał targi. Wielu w ten sposób dziewczętom i chłopcom wolność przywrócił. Teraz wszyscy już oni są dorosłymi. Jedni w odległych stronach prowadzą handel, inni w Judei osiedlili się na roli; dwoje tylko przy Menochimie pozostało, bo umiłował on je najwięcéj... ona i Jonatan...
Wymówiwszy imię to, umilkła nagle. Wiedziała dobrze, dlaczego przed obcymi wymawiać go nie można, i przelękniona tém, co uczyniła, zaczęła prędko, prędko, znowu o przybranym ojcu swoim mówić. Dawniéj zdrowym on był, silnym, i często nawet wesołym. Oczy jego świeciły pogodą i pobłażliwością, a mowa była łagodną i żartobliwą. Ale teraz wcale już jest inaczéj. Biedny Menochim wychudł i zgarbił się, policzki jego zżółkły i okryły się zmarszczkami, głos ma czasem jękliwy, a czasem surowy, i takie smutne, ponure spójrzenie. Zmienił się bardzo, czarnych myśli pełną stała się głowa jego i gniew w sercu mu osiadł. Gniewa się teraz często, wyrzeka, złorzeczy...
I jéj oczy także zaszły łzami. Zgromadzone w perystylu kółko ludzi z uwagą słuchało dziejów Menochima, opowiadanych przez przybrane dziecię jego. Ogarniające głowę żydówki, spójrzenie Fanii, mniéj wyniosłém a bardziéj życzliwém się stało; z ponsowych ust Artemidora znikał wesoły uśmiech, Arya nawet podnosiła zżółkłe, ciężkie powieki, i pod czarnemi brwiami surowe jéj źrenice zapalały się błyskiem niemego współczucia; Muzoniusz zaś zapytywał:
— Czy nie odgaduję przyczyny, która ugięła zdrowie ciała i goryczą zaprawiła duszę Judejczyka tego? Wszakże, dzieweczko, zmienił się on w ten sposób po téj straszliwéj wojnie, w któréj zburzono stolicę i świątynią waszę?
— Tak, panie! — z cicha odpowiedziała Mirtala, i twarz ukrywszy w dłonie, rzewnie płakać zaczęła. Płacząc, po kilka razy podnosiła się z podnóżka, który jéj za siedzenie służył, jakby poskoczyć, odejść, uciec ztąd pragnęła. Nie odchodziła jednak, nie uciekała. W piersi jéj pół-dziecięcéj toczyła się walka. Opowiadając o Menochimie, przypomniała sobie wszystko, wszystko, i to także, że tu być nie powinna. A jednak przykuwała ją tu paląca ciekawość pojętnego jéj umysłu, przykuwał czarem niezmożonym dźwięczny głos Artemidora, który, do Muzoniusza zwrócony, z głębszém i smutniejszém, niż zwykle, spójrzeniem, zapytywał:
— Mistrzu! jakże się to dziać może, że zawsze i wiecznie radość i tryumf jednych boleścią jest i uniżeniem innych? Drobném jeszcze dziecięciem będąc, słyszałem Senekę, gdy mówił: „Człowiek dla człowieka winien być rzeczą świętą”. Nie są-ż ludźmi Judejczycy ci, którym wodzowie nasi spustoszyli i odebrali ojczyznę? Nie jest-że człowiekiem Menochim ten, którego dusza napełniła się goryczą od naszéj radości?
— Powiedziałeś, Artemidorze! — z większém, niż zwykle, ożywieniem potwierdzała Fania. — Judejczyk ten jest człowiekiem cnotliwym.
Nagle blade i zawsze milczące wargi Aryi otworzyły się, i głos głęboki, stłumiony, wychodzący widocznie z piersi, o którą straszne uderzały ciosy, wymówił:
— Oddawna, oddawna ten sam gniew i ta sama boleść są w sercach naszych!...
Słowa te, tajemnicze dla każdego obcego ucha, zrozumianemi tu jednak zostały, a w siwych źrenicach Muzoniusza zapalił się blask, niemal młodzieńczy.
— Tak, najdostojniejsza, i ta sama walka, którą toczą szlachetni i dumni...
— Padając wśród niéj na połowie swéj drogi, jak kłosy podcięte i zrąbane dęby... — dokończyła Fania.
O kim mówili, kogo pobladła nagle żona pretora porównywała do przedwcześnie podciętych kłosów i zrąbanych dębów? — Mirtala nie wiedziała, lecz zrozumiała dobrze, że ciężkie smutki i krwawe straty zaprawiały przeszłość, kto wié, może i teraźniejszość tego domu, w którym, pomimo bogactw, spokoju i częstéj wesołości, czuć było czasem zawieszoną w powietrzu łzę nieprzepłakanego żalu, albo westchnienie niezaspokojonych, wysokich pragnień.
Bez cienia obawy przestępowała teraz próg domu pretora. Znała już rzymskiego dostojnika tego i wiedziała dobrze, jak on wygląda. Zadrżała i zbladła, gdy po raz piérwszy, wbiegający do perystylu, młody służący, oznajmił obecnym przybycie pana domu. Jednocześnie przez otwarte na oścież kolumnady, nad któremi, dla wpuszczenia we wnętrze domu letniego ciepła i woni kwitnących w perystylu roślin, popodnoszono barwiste opony, ujrzała wysokiego, młodego jeszcze człowieka, o silnéj postaci i kruczych włosach, szybkim krokiem przebywającego dwie obszerne sale. Z dala już spostrzegła, że ruchy jego były żywe, rysy piękne i że nad spuszczonemi w zamyśleniu powiekami czarne brwi zsuwały się surowo i groźnie. Zaledwie jednak przestąpił próg perystylu i, podniosłszy powieki, rzucił spójrzenie na zgromadzone tam osoby; uśmiech przyjazny roztopił twardość jego rysów, męzki, donośny głos, w którym czuć było przyzwyczajenie do głoszenia rozkazów i wyroków śród rozległych przestrzeni bazylik i rynków, wymówił pozdrowienie serdeczne, i — o dziwo! ręka z pod fałd płaszcza wyjęła — zabawkę dziecinną. Była to piłka misternéj i artystycznéj roboty, złożona z giętkich złotych obręczy. Mały Helwidyusz poskoczył ku ojcu, który na chwilę podniósł go wysoko w silnych ramionach, a potém, śmiejąc się, złotą piłkę rzucił z taką siłą, że, w elastycznych poskokach i z metaliczném brzęczeniem przebywszy perystyl, zniknęła w gęstéj zieleni ścielącego się u stóp kolumn trawnika.
Dziecię, krzycząc z radości, pogoniło za piłką, a Helwidyusz Priscus, płaszcz z ramion spuściwszy, zasiadł w domowém kole swém, przy stole, pełnym owoców i wina. Nie miał on na sobie wspaniałéj sukni Pretora, bo przybywał nie wprost z Bazyliki, gdzie sprawował najwyższy urząd sądowy, lecz z łazien, do których przed powrotem do domu zwykł był wstępować. Ztamtąd-to zapewne wychodząc, zanim umieścił się w lektyce swéj, przez kilku barczystych Kapadoków niesionéj i otoczonéj tłumem przyjaciół i klientów, wysoki dostojnik ten i surowy sędzia, w jednym ze sklepów, otaczających łaźnie, kupił i z tajemnym uśmiechem pod fałdą płaszcza ukrył zabawkę, którą powitać miał jedynaka swego. Teraz, w tunice białéj, ozdobionéj szkarłatnemi senatorskiemi szlakami i uwydatniającéj w pełni silne i harmoniejne kształty jego ciała, przykładał on do ust czarę z chłodzącym napojem i zupełnie już wypogodzonym wzrokiem wodził po twarzach tych, których kochał. Wkrótce jednak zasępił się znowu i brwi ściągnął groźnie, gdy, na pytanie Muzoniusza odpowiadając, mówić zaczął o słynnym procesie Herasa. Cóż uczynił mąż ten, Stoik, oddawna trzymający się z dala od zgiełku i blasku stolicy i dworu, a którego głowa przed niewielu tygodniami spadła pod ostrzem topora, na placu publicznym, będącym miejscem tracenia złoczyńców? Heras złoczyńca! Nie, był to najcnotliwszy z ludzi, i tylko filozofia Stoików, którą wyznawał, powściągnąć nie mogła porywczości jego, a oddalenie od świata zmieniło ją w prawdomówność, nieznającą granic. Uniósł się. Publicznie, w cyrku, patrząc na Berenikę, jak, okryta drogiemi klejnoty, miękko spuszczała głowę na ramię Tytusa, zawołał do syna Cezara, że lud Rzymski szanuje jeszcze cnoty rodzinne i że widok miłostek jego duszę mu zaraża.
Słowom jego odpowiedziały w wielu miejscach cyrku huczne oklaski, ale niebawem głowa Herasa rozłączyła się z jego ciałem, a mienie jego Wespazyan oddał pod zarząd Procuratora a rationibus, czyli ministra skarbu.
— Sam doradziłem dzieciom Herasa, — mówił Helwidyusz, — aby wytoczyły proces o poojcowską spuściznę, a zanim strony przed senatem staną, Pretor rozstrzyga. Wczoraj mówili ze mną posłowie Wespazyana, którego łakomstwo lęka się zdobycz tę utracić... Dziś w Bazylice, Marek Regulus, ten zausznik i rzecznik Nerona, przez trzy obroty wodnego zegara jadowitą ślinę swą spluwał na pamięć Herasa, a Pliniusz Secundus, młodzieniec, godny wielkiego stryja swego, stawał w obronie jego dzieci...
Umilkł na chwilę Helwidyusz i otarł kroplę potu, która spływała mu po śniadém czole.
— Mów daléj, — szepnęła Fania.
— Mów prędzéj, — zawołał Muzoniusz.
— Dzieciom Herasa słuszność przyznałem, — dokończył Pretor.
Fania zbladła, niemniéj przecież głowę podniosła.
— Dobrześ uczynił! — zawołała. — Ale — dodała ciszéj, — jedna to więcéj kropla, dolana do czary uraz Wespazyana.
Ogniste oko Muzoniusza zaszło wilgocią, a ściśnięte wargi Aryi drgnęły i wyszeptały:
— Zawsze to samo! zawsze to samo!
Innym razem, wnet po przybyciu Pretora, do perystylu wbiegła kobieta, niezbyt młoda już, wystrojona, z przyprawionemi rudemi włosy, z twarzą wysmarowaną maściami, z suknią ozdobioną różami sztucznemi, lecz które wybornie naśladowały prawdziwe, nietylko barwą, ale i wonią. Była to Caja Marcya, krewna Fanii, jedna z tych kobiet, jakich mnóztwo znajdowało się w Rzymie, a które, po przejściu burzliwéj i miłostkami zajętéj młodości, starość swą cieszyły odmładzającemi strojami, upojeniami uczt i widowisk, najbardziéj przecież zgromadzaniem i rozsiewaniem przeróżnych wiadomości o wszystkich i wszystkiém. Od wczesnego poranku do późnego zmroku przebywając na ulicach i placach publicznych, w portykach i ogrodach, w świątyniach i łaźniach, w przedsionkach i salach jadalnych, od prostego rzemieślnika i niewolnika, pełniącego służbę we wnętrzu możnego domu, do najwyższych dostojników i najwybredniejszych wykwintnisiów, wszystkich znając i ze wszystkimi rozmawiając chętnie, wiedziały one o wszystkiém wprzód, niż ktokolwiek inny, a to, co wiedziały, roznosiły po ogromném mieście z większym pośpiechem, niż cesarscy gońcy, cwałujący na bystrych koniach po przerzynających państwo drogach publicznych. Woniejąca różami, lekko, na skrzydłach jakby niesiona, do piersi tuląc malutkiego pieska, którego kosmaty pyszczek tylko wyglądał z pośród róż i pstrych materyi ubrania, Caja Marcya wbiegała do perystylu, wołając:
— Pozdrawiam was, dostojni! Witaj, Pretorze! Przechodząc, ujrzałam cię wysiadającego z lektyki! Wróciłeś więc już z Bazyliki, w któréj pewno nie dowiedziałeś się jeszcze o najważniejszéj nowinie dzisiejszéj! Dzisiejszéj nocy Domicya Longina zniknęła z domu męża swego, Eliusza Lamii! Uprowadził ją i w swoim pałacu zatrzymał Domicyan, młodszy syn Cezara, którego niech bogowie nieśmiertelnym uczynić raczą! Cóż ty na to, Pretorze? Biedny Lamia! Nie żałuję jednak ślepca tego. Ostrzegałam go sama, a on mi odpowiedział tylko ze śmiechem: „W każdéj kobiecie młodéj i pięknéj widzisz, Marcyo, samę siebie; ale wiedz o tém, że Domicya moja wcale do ciebie podobną nie jest!” Jego Domicya! — Otóż nie do niego już, ale do młodego Cezara należy ona! Co on teraz uczyni, ten zakochany ślepiec? Z Domicyanem walczyć nie radziła-bym mu; przed kaprysami łysiejącego młodzieńca tego, stary Wespazyan nawet i piękny Tytus ustępować muszą; napiera się teraz podobno, aby wysłano go na wojnę z Allanami. Bo będziemy mieli wojnę. Niedarmo przecież w Sycylii spadł deszcz czerwony, a w Wejach urodziło się prosię z jastrzębiemi szponami! Nieszczęścia wiszą nad Rzymem. A ty, Pretorze, miéj się na baczności. Słyszałam, żeś srodze obraził bóztwa wyrokiem swym, wydanym w sprawie dzieci Herasa. Dwa dni temu, przy stole Wespazyana, ktoś nagle zapytał: dlaczego piękna Fania nie ukazuje się nigdy na dworskich zebraniach? Przepowiadają edykt cesarski, który filozofów skaże na wygnanie z Rzymu. Cestyusz rozwodzi się z żoną swoją, Flavią, którą podobno Judejczycy nauczyli czcić oślą czy koźlą głowę. Czy słyszeliście o drogocennym pierścieniu, który Tytus dla Bereniki ze Wschodu sprowadził? Żadna Rzymianka nie miała nigdy tak kosztownych klejnotów, jak te, któremi Tytus przyozdabia judejską kochankę swoję.
Mówiąc to wszystko, wielkiemi haustami wypróżniała czary wina i, serdecznemi słowy osypawszy rodzinę Pretora, wiecznie jednako ruchliwa i wesoła, do ruchu przy tém pobudzana skomleniem pieska swego, dom Helwidyusza opuściła. Nie widziała wcale, że pozostawia za sobą twarze, pobladłe od smutku i gniewu.
— Na mściwego Jowisza! Nie Lamią to tylko obraził Domicyan, plamiąc i gwałcąc domowe ognisko jednego z obywateli rzymskich! Czy nikt już w swych ścianach domowych bezpiecznym być nie może od kaprysów i napaści syna Cezara! Teraz to dopiéro cenzorowie, ci starodawni stróże rzymskiéj cnoty, nie próżnowali-by na swym urzędzie, gdyby... gdyby urząd ten istniał jeszcze! Lecz cóż naprawdę trwa jeszcze w Rzymie z tego, co niegdyś istniało? Gdzie jest powaga i władza konsulów, będących już teraz marnym cieniem czegoś, co było? Gdzie samodzielność i duma senatu, który niekiedy już tylko odważa się być słabém echem swéj przeszłości? Gdzie trybunowie gminni, których rozum i wymowa, broniąc praw ludu, dźwigały go zarazem nad podłość służalstwa i nad źwierzęce zasklepienie się w interesach brzucha, którego żywić już nie chcą rozpróżniaczone ręce? Wszystkie te rękojmie obrony i dostojeństwa Rzymu skupiły się w jednéj dłoni, spoczęły na jednéj głowie...
— Nieszczęsny, znieważony Lamia!
— Domicya Longina wiernie dotąd i szczerze kochała małżonka swego.
— Tak! — z szyderstwem, zawołał Helwidyusz, — lecz jakaż miłość i jaka cnota oprzeć się mogą w Rzymie ponętom, ziejącym z Palatyńskiego wzgórza?
— Którego fundamentem jest gawiedź, psuta hojnie sypaną jéj jałmużną i szaleństwem igrzysk, a murem obronnym miecze i dzidy żołdactwa, — wyrzekł Muzoniusz.
Mówiono potém o podstępnym procesie, wytoczonym przez przyjaciela Domicyana, Metiusa Hara, w celu wydarcia połowy mienia Polii Argentaryi, wdowie po poecie Lucyanie, przez Nerona na śmierć skazanym. Domicyan poprzysiągł, że przyjaciel jego tryumf i bogate łupy odniesie ze sprawy téj, która niebawem wytoczoną będzie przed trybunałem Pretora.
— Znowu Helwidyusz... — zawołała Fania i umilkła nagle.
Stara Arya, nieruchoma w swém poręczowém krześle, wyprostowana i surowa w żałobnych sukniach swych i zasłonach, poruszała zwolna zwiędłemi wargami i, jakby zmęczoną pamięcią swą coraz nową paciórkę niżąc na długi sznur wspomnień, szeptała:
— Zawsze to samo! zawsze to samo!
W rozmowy te, w których głucho zdawały się wrzeć powściągane gniewy i namiętności, mieszały się przylatujące z ogrodu wybuchy i gamy dziecięcego śmiechu. Mały Helwidyusz bawił się piłką, która, w powietrzu z brzękiem zwijając swe obręcze, w postaci złotego półksiężyca na trawę spadała.

Mirtala nie kryła się już za krzesłem Fanii, ale, u stóp perystylu, na trawie przysiadłszy, błyszczącemi oczyma ścigała wesołą grę dziecka.
I WESOŁO DOM HELWIDYUSZA OPUŚCIŁA.
— Pójdź! — zawołał raz na nią mały Helwidyusz, — pokażę ci, jak trzeba toczyć trochus po ścieżkach ogrodu i rzucać onyxowe kule po planach pochyłych!

Brała odtąd udział w zabawach tych, którym przez dni tyle, w awentyńskim portyku, przypatrywała się z dala z zazdrością i zachwyceniem. Na wyścigi z gibkim, swawolnym chłopcem biegła za mosiężném kołem, z przeraźliwém brzęczeniem dzwonków toczącém się po żwirem wysypanych ścieżkach, lub pośród trawnika, z podniesioną twarzą, wyciągała dłonie po spuszczający się ku ziemi złoty półksiężyc. Świeże, wonne powietrze ogrodu, tak niepodobne do tego, jakiém na Transtiberim oddychała, rozszerzało szczupłą jéj pierś i białość twarzy zapalało płomieniem rumieńca. Usta jéj śmiały się, oczy błyszczały szczęściem; wydawała się dzieckiem, potrzebującém szerokiego oddechu swobody i radości, ptakiem, wypuszczonym z klatki i którego skrzydła drżały do lotu. Helwidyusz i Fania, stojąc wśród żółtych kolumn perystylu, które w łunie słonecznéj i na tle zieleni paliły się, jak ogniste słupy, z uśmiechem patrzali na głośną zabawę jedynaka z tą obcą, lecz wdzięczną dzieweczką. Oczyma malarza patrzał téż na nią Artemidor, i wkrótce potém, trzymając w dłoni swéj rękę Mirtali, oprowadzał ją po domu Pretora, ukazując i tłómacząc znajdujące się w nim dzieła sztuki. W triclinium, czyli w sali jadalnéj, stawali przed okrywającym ścianę wielkim obrazem, pośród którego, na tle świeżego jak wiosna krajobrazu, nad brzegiem wody, w zieleni gaju, z rozwianym płowym włosem, igrała z towarzyszkami swemi wdzięczna i poetyczna Nauzika. Artemidor słowami Homera powtarzał dzieje królewskiéj téj córki, a Mirtala z rozżarzonym wzrokiem słuchała dźwięków epopei greckiéj, melancholijnie i słodko brzmiącéj w ponsowych ustach malarza.
— Tyś do niéj podobna, — mówił. — Czy wiész, kto obraz ten malował? Kobieta. Jaja z Kryzykosu, sławna malarka, którą w czasach Augusta czcił jak bóztwo cały świat grecki i rzymski. Ty także mogła-byś kiedyś tworzyć arcydzieła takie. — Rysy haftarki okrywały się wyrazem dojmującego żalu.
— Nigdy! — odrzekła, — religia ojców moich wzbrania pęzlem, czy dłutem, naśladować postacie ludzkie!
— Jakto! więc w domach swoich nie macie posągów?
Przecząco wstrząsnęła głową.
— Ani obrazów?
— Nie!
— I wzbrania wam tego religia wasza? Cóż za barbarzyństwo! Jaki bezmyślny i gruby zabobon!
Śmiał się. Grek z pochodzenia, urodzony i wychowany w Rzymie, którego ulice i place zdobiło trzydzieści tysięcy dzieł rzeźbiarskiéj sztuki, wykonanych z marmuru, bronzu, złota i kości słoniowéj, którego świątynie, teatra, domy, roiły się fantastyczną ludnością tą, przez pracę wielu stuleci i geniusz dwóch ludów z kamienia i metalu wywołaną, dziecię cywilizacyi wykwintnéj i sięgającéj już najwyższych swych szczytów, wychowaniec filozofii, wyzwalającéj rozum ludzki, artysta mistrzowsko malujący kwiaty, ptaki, dzieci, młodzieńcze twarze i wszystko, co na ziemi wiosną było, świeżością, rozkwitem i śmiechem, — długo, dźwięcznie, wzgardliwie i razem serdecznie śmiał się z ponurego ludu, za występek poczytującego to, co dla niego było skrzydłem myśli, iskrą serca, najpyszniejszą ozdobą i rozkoszą życia. Nagle przestał śmiać się:
— Czegoś ty taka smutna, Mirtalo?
Teraz dopiéro spostrzegł zmianę, która w niéj zaszła od chwili, gdy po raz piérwszy zobaczył ją w portyku. Rumieńce zdrowia i blaski wezbranego życia, oblewające ją w ogrodzie, wśród wesołéj zabawy i na tle powietrza zróżowionego łunami słońca, pogasły i znikły. Teraz stali pośrodku obszernéj sali, do któréj światło dzienne wlewało się tylko przez czworokątny otwór dachu, na kilku kolumnach wsparty i kawałkiem błękitnego nieba świecący prostopadle, nad okutą w marmur szybą kryształowéj wody. W wodzie pływały złote i ponsowe rybki, dokoła niéj rosły w rzeźbionych wazonach szerokolistne rośliny, a kilka bronzowych amorków, wychylając się z zieleni, zdawało się igrać złotemi piłkami. Smuga zachodzącego słońca, wnikając przez otwór w dachu, stała w powietrzu ognistym słupem, za którym, nieśmiało, w głęboki cień kolumny kryło się dziewczę w spłowiałéj sukni, przewiązanéj barwistym, haftowanym pasem, ze znieruchomiałą drobną kibicią i opuszczonemi bezwładnie, szczupłemi ramiony. Przychudłe już i wprzódy policzki jéj stały się jeszcze chudszemi, twarz całą okrywał wyraz cierpiącego marzenia, a w zapadłych nieco, szeroko rozwartych oczach mieszkać się zdawał cały smutek ludu, który, jak występku, wyrzekał się najpiękniejszych uroków życia, i tam, na brudném, cuchnącém przedmieściu, wiódł ponury i złorzeczący żywot zwyciężonych.
Jak z portyku, do którego przybywała zawsze wesoła i żwawa, tak z domu Pretora, który rajem ziemskim był dla niéj, Mirtala wracała na rodzinne przedmieście swe powoli, z piersią pełną tłumionych westchnień, z głową ciężką od dziwnych myśli i marzeń. Jak w senném marzeniu, przed oczyma jéj przesuwały się nieustannie twarze i obrazy, które pozostawiała za sobą, nie wiedząc, czy kiedykolwiek jeszcze je ujrzy; niby iskry, migotały w zmroku rubiny, zdobiące srebrzystą zasłonę i krucze włosy Fanii; powoli unosiła się kędyś wysoko tragiczna twarz Aryi; lekka Nauzika biegła nad brzegiem morza; chóry skrzydlatych amorków igrały złotemi piłkami; uśmiechniona Wenus uczyła służyć lwa potężnego; rzędy żółtych kolumn paliły się w słońcu, jak ogniste słupy; śród bieli marmurów, kwieciste zasłony opadały miękkiemi fałdy; aloesy przeglądały się w kryształowéj szybie wody, usianéj złotemi i szkarłatnemi rybkami...
— Czegoś ty taka smutna, Mirtalo?
Pytanie to szło za nią i wraz z niém szły ponsowe usta, które je wymówiły, i czarne, ogniste oczy, które w twarzy jéj utonęły z przyjazném współczuciem. Za nią, przed nią, w powietrzu, na niebie i ziemi, szła wysoka, gibka postać męzka, w białéj tunice, z obnażoném ramieniem, trzymającém pęzel, niby berło. O, królu!... Pęzel opadał wciąż na paletę i, podnosząc się ku lśniącemu szlakowi marmuru, prędko, cudem niby, wywoływał nań nieskończoną, zda się, grę życia, wiosny, młodości, radości. Róże i lilie splatały się tam i pachniały, szczebiotały ptaki, z za greckich zygzaków, wesołych, figlarnych, wyglądały dzieci skrzydlate o ciałach rumianych... O, promieniu!...
Królem w krainie piękna, promieniem słońca w mroku jéj młodości, wydawał się jéj obcy młodzieniec ten, którego imię... U końca mostu stanęła i, oczy wznosząc ku niebu, na którego ciemném tle błyszczała już jedna wielka gwiazda, wymówiła:
— Artemidor!
Był on tak daleko od niéj i tak nad nią wysoko, jak gwiazda.
Nagle wzdrygnęła się i przyśpieszyła kroku. Z marzeń wyrwała ją głośna i grubijańska wrzawa. Przebywała jeden ze szczupłych i brudnych rynków Transtiberim, przy którym największa z oberż przedmieścia, Taberna meritoria zwana, wrzała zmieszanemi krzykami i śmiechami mężczyzn i kobiet, łączącemi się z huczącym odgłosem sumbuki, syryjskiego muzycznego instrumentu, piskliwemi tonami fletów i przyciszoném dzwonieniem sisto, metalowych kastaniet, wstrząsanych podniesionemi rękoma syryjskich tancerek. Taberna meritoria była jedném z najulubieńszych miejsc zabaw gawiedzi, złożonéj z ulicznych próżniaków, opiłych lektykarzy i tragarzy, niewolników, wymykających się o zmroku z domu swych panów, i z tamtéj strony rzeki śpiesznie ku niéj przybywających. Tu najliczniéj schodzili się kuglarze, pokazujący za drobną zapłatę sztuki akrobatyczne, psy uczone, kury wróżące, walczące przepiórki i koguty; tu, przy dźwiękach sumbuki i fletu, tańczyły kobiety o żółtych twarzach, w srebrnych pierścieniach na palcach nóg bosych; tu, nad ogniem fajerek, smażył się nieustannie najpożądańszy przysmak rzymskiéj gawiedzi: kiełbasy z wieprzowego mięsa; tanie wina lały się z amfor w kubki z czerwonéj gliny; tu nakoniec zjawiał się niekiedy i tłumy ku sobie pociągał cud zadziwiający i ponętny: obficie z odłamu skały ciekący strumień oliwy. Ktokolwiek chciał, mógł czerpać ze strumienia tego. Tłumy cisnęły się do oberży z amforami, dzbanami i kubkami w rękach, a były zawsze tak liczne i liczbą swą śmiałe, że edylowie, strzegący publicznego porządku i przebiegające miasto oddziały nocnych straży, odwracając oczy, z daleka miejsce to wymijały.
Mirtala, tuląc się do ścian domów, jak drobny, chyży cień, przebiegła rynek. Po raz to piérwszy w tak późnéj porze znajdowała się w pobliżu strasznéj oberży. Wracała zazwyczaj wcześnie, o zachodzie słońca. Dziś spóźniła się. Długo, odpowiadając na pytania, które jéj zadawał, rozmawiała z malarzem. Powoli, ośmielona, opowiedziała mu dzieciństwo swe, spędzone na płaskim dachu małego domku Menochima i na śmietniskach wązkiéj uliczki, wraz z przybranym bratem swym, Jonatanem, który był taki dobry dla niéj i łagodny, bardzo ją kochał, a potém, nagle, poszedł bronić Jerozolimy i... już nie wrócił. Opowiedziała ciche i długie dumania swe u stóp Gaju Egeryi, gdy tam codzienną żywność przynosiła przybranemu ojcu; a potém zachwyty swe nad haftarskiemi krośnami, w których rozsnuwały się, z głowy jéj płynące, coraz nowsze i piękniejsze wzory; a potém jeszcze smutek, którym przejmowało ją brudne, brzydkie, duszne powietrze, i trwogę, jaką napełniał ją Syryjczyk Silas, wróg jéj ojca i ją samę ścigający często grubiańskiemi giestami i słowy...
A teraz, wszak słyszy znowu głos Silasa! O! głos ten wybija się z tłumu, biegnie za nią, zbliża się, zmieszany z innym głosem jakimś, kobiecym, który także słyszała kędyś... Ją-to wyraźnie ścigają dwa te głosy ochrypłe, urągliwe, rozchichotane śmiechem, podobnym do źwierzęcego rżenia. Przytém, biegnie téż za nią i goni ją śpieszny tentent stóp... Wątpić nie mogła, że w przezroczystym zmroku dostrzegł ją bawiący się przed oberżą Silas. Biedz zaczęła tak szybko, że tchu brakło w jéj piersi. Rynek pusty był, domy tylko szczelnie pozamykane, puste tarasy, i tam... ta straszna, pijana, szalona wrzawa oberży...
— Na Molocha i Beliala, bogów przodków moich! nie wymkniesz mi się tym razem, chuda przepiórko! Raz przecież pochwycę cię i dobrze utuczę świniém mięsem i uściskami memi...
— Niech wprzód, Silasie, ja ją w pazurach moich uścisnę, tę przeklętą haftarkę, która zamienić mię ma na służbie u dostojnéj Fanii! — krzyczał zdyszany głos kobiecy.
Mirtala, pomimo śmiertelnego przestrachu, poznała głos Egipcyanki Chromii, ciemnotwarzéj garderobiany Fanii, która w domu Pretora ciskała na nią często ponure i jadowite spójrzenia. Zazdrościła jéj łask swéj pani i lękała się zostać zastąpioną przez żydowskie dziewczę z Transtiberim.
— Na pomoc, Babasie! — krzyknął Silas do człowieka, który w téj chwili z oberży na rynek wybiegł. — Nogi dłuższe masz i silniejsze od moich; wyciągnij je, Babasie, i pomóż mnie i Chromii złowić tę gadzinę, wypełzłą z jaszczurczego gniazda!

Silna, jakby żelazna, dłoń Babasa na ramię jéj opadła, i czarnemi włosy obrosła twarz tragarza zionęła na głowę jéj oddechem, cuchnącym cebulą i winem. Z innéj strony chwytał już pas jéj zwinny Silas, a przed nią, z rozczochranemi włosy i rozognionemi oczyma, istny obraz pijanéj jędzy, wysunęła się Chromia, i roztwarte, zakrzywione, srebrnemi pierścieniami błyszczące palce swe do twarzy jéj przykładała.
GDYŚ WYSZŁA Z DOMU FANII, POSZEDŁEM ZA TOBĄ.
— Nie drap jéj, Chromio — wołał Babas — zanim przyjrzymy się jéj przy świetle, palącém się w oberży!...

— Przeciwnie! na wszystkich bogów twoich i moich! pociągnij po twarzy jéj pazurami swemi tyle razy, ile asów zarobku odbiera mi codziennie ojciec jéj, Menochim!...
W téj chwili, nad trojgiem ludzi, porywających już swą ofiarę, zabrzmiał donośny i dźwięczny głos męzki:
— Na Persefonę! Cóż to za napaść na niewinne i bezbronne dziewczę? Czy na przedmieściu tém poślepli edylowie? czy nigdy nie przechodzi tędy straż nocna? Precz ztąd! łajdacy! opilcy bezwstydni! zakało Rzymu! Pierzchajcie, bo straży zawołam! lecz wprzódy z ręki mojéj przyjmcie te podarki, które się wam należą...
Mówiąc to, pchnął w plecy Silasa z taką siłą, że zatoczył się on na pół-pijanych nogach i twarzą ku ziemi upadł; poczém zamierzył się na wysokiego, silnego Babasa, ale ten, zaledwie na niespodziewanego przybysza spójrzenie rzucił, wnet odskoczył i, w szalonych podskokach długich i silnych nóg swych, ku oberży uciekać począł. Po długim, fałdzistym płaszczu, osłaniającym wysmukłą postać, i po rysach twarzy rozgniewanéj i dumnéj, Babas w przybyszu poznał niewidywane tu nigdy zjawisko: Rzymianina z tamtéj strony Tybru. Był to więc może urzędnik dostojny, albo pan bogaty, z którym kłótnia niebezpieczną była dla jego tchórzowstwa i niepodobną dla służalczéj jego względem dostojeństw i bogactw pokory. Poznała téż w nim Rzymianina z tamtéj strony Tybru Chromia, i z głośnym krzykiem zdumienia i przestrachu do stóp mu upadła.
— Artemidorze! nie gub mię nieszczęsnéj! Dostojny! zlituj się! Tajemnie wymknęłam się z domu pani mojéj, Fanii, aby z przyjaciółmi mymi, Silasem i Babasem, wesołą przepędzić godzinę! Przeklęta dziewka ta usiłuje miejsce moje zająć... podziemne duchy natchnęły mnie zemstą... Najdostojniejszy! nie gub mię!...
Ze wstrętem, od stopy swéj, do któréj przywiązała się ramionami, odepchnął Egipcyankę, któréj gibkie, pół-nagie ciało, do wijącego się węża w chwili téj było podobném, i łagodnie ująwszy rękę Mirtali, pociągnął raczéj, niż powiódł ją daléj, w chaotyczne i mroczne uliczki przedmieścia.
— Wskazuj mi drogę do domu ojca twego! Bogowie! jakież ponure miejsce! Niech umrę, jeśli odgadnę, jakim sposobem ludzie mieszkać mogą w takich drewnianych budach! A toż co znowu? kupa śmiecia, podobno kałuża pośrodku ulicy! Czy doprawdy znajduję się w Rzymie?
— Jakim sposobem znalazłeś się tu, panie?
— Gdyś wyszła z domu Fanii, poszedłem za tobą.
— Za mną?
Ciche pytanie to podobném było do łkania. On przeciwnie, wesołym był, jak zawsze. Bawiła go snadź niezwykła przygoda, wesoło zadziwiała własna w tém miejscu obecność.
— Odkąd wszedłem na to przedmieście, wiem już dobrze, dlaczego bywasz smutną. Żałuję cię. Uczyń wedle domniemania przebrzydłéj Chromii. Pozostań przy Fanii, która chętnie w domu swym miejsca ci udzieli. Piękność i wesołość wezmą cię tam w twórcze swe ramiona, a ja przychodzić tam i uczyć cię będę sztuki malarskiéj. Uczynię z ciebie drugą Jaję z Kryzykosu...
Mirtala wysunęła rękę z jego dłoni i stanęła, jak wryta. W cieniu widać było, jak dłonie jéj błagalnie splotły się u piersi.
— Odejdź ztąd, panie! — szepnęła.
Artemidor obejrzał się.
— Czy dlatego odejść mam i samę jednę pozostawić cię w téj ponuréj dziurze, że znowu słyszę goniące cię kroki czyjeś? — żartobliwym tonem zapytał.
Istotnie, od kilku minut ktoś szedł za nimi. Był to mężczyzna wysoki i szczupły, którego twarz niewidzialną była w zmroku i w cieniu szerokich brzegów kapelusza. Nie ścigał ich, lecz równym, chociaż znużonym krokiem, w pewném oddaleniu wciąż postępował.
— Jeżeli nie mylę się — rzekł Artemidor — jest to rzezimieszek, z którym, wracając, spotkać mi się przyjdzie. Pomimo ciemności, widzę, że oberwańcem jest i że cieszy się ze spotkania niezwykłego tu łupu. Mniejsza o to! spotka pięść moję, a jeśli to nie wystarczy, ostrze mego sztyletu....
Krótki, ostry sztylecik, z bogatą rękojeścią, błysnął mu w dłoni. Zaśmiał się.
— Ile razy wychodzę sam, albo w towarzystwie jednego tylko Heliasa mego, biorę to z sobą, aby módz, w razie niemiłego spotkania, własną ręką dopomódz do opiekowania się mną przyjaznéj mi dotąd Fortunie. Dziś, nietylko przyjaciół swoich, ale i mego miłego Heliasa odprawiłem. Chciałem pomówić z tobą sam-na-sam. Dlatego za tobą szedłem.
Po chwili znowu mówić zaczął:
— Cóż, Mirtalo? Uczynisz, jak ci doradzam? Pozostaniesz w domu Fanii? Pomyśl. Sztuka jest państwem czarowném, rozległém, pełném rozkoszy, których bogowie sami wybrańcowi jéj zazdrościć mogą. Królową w państwie tém być możesz. Wolną być możesz od trapiących naród twój zabobonów bezmyślnych, od ponurych i nędznych widoków Transtiberim, od prześladowań Silasa i jemu podobnych... Kto inny powiedział-by ci, że uczyni cię swą kochanką. Ja nie. Uwodzenie niewinności nie jest rzemiosłem mojém. Nie jestem ja skromnisiem, ale małoż jest w Rzymie bezwstydnic, które mi już zbrzydły? Kiedy na ciebie patrzę, lepiéj, niż dawniéj, rozumiem słowa mistrza mego, Muzoniusza: „Uczciwością męża jest nie dotykać zepsuciem nikogo i nie obrażać skromności niczyjéj.“ Zajmujesz mię więcéj, niżem z razu mógł mniemać, ty, cudzoziemska Arachne... Oczy masz piękne i wymowne, a usta twoje podobne są do koralu, zwilżonego rosą. Ale nad oczy i usta twe piękniejszą jest stokroć ta iskra twórczości, którą nieznane siły w pierś twą położyły. Ja iskrę tę w płomień zamienię. Uczynię z ciebie malarkę, na cały świat głośną, a wtedy otoczą cię kołem radosném wszystkie rozkosze sławy, bogactw i miłości!...
Tym razem mówił z powagą i zapałem. Ona stanęła znowu i, splecione ręce ku niemu podnosząc, stłumionym głosem zawołała:
— Artemidorze!
W wykrzykniku tym była wdzięczność bez granic i upajająca radość; jednak drżącemi usty po chwili szeptała:
— Odejdź ztąd! Oto są drzwi domu Menochima. Wszak zobaczę cię jutro w portyku. Pomiędzy wami na zawsze nie pozostanę... nigdy...
Załkała cicho, głęboko.
— Ale wszakże cię jutro zobaczę w portyku, Artemidorze! Odejdź ztąd! Oto są drzwi domu Menochima. Wszakże cię jutro zobaczę, panie!
— Zostań w pokoju i myśl o radzie, którą ci daję. Przyjdź jutro do portyku. Pokażę ci, jakim sposobem maluję ptaki te, które dziś tak podziwiałaś... Przyjdź do portyku...
— Zobaczę cię jutro, panie!
Odszedł i wkrótce skrzyżował się z nocnym wędrowcem, na którego plecach teraz dopiéro spostrzegł podróżną torbę, a w ręku wędrowny kij. Nie był to więc rzezimieszek, ale podróżny jakiś, wśród umilkłych i śpiących uliczek przedmieścia szukający na noc przytułku. Spokojnie minął on Rzymianina i widać było tylko, że usiłował w zmroku rozpoznać rysy jego. Potem przyśpieszył kroku, i Mirtalę, która otworzyć już miała drzwi ojcowskiego domu, za rękę pochwycił. Zarazem cicho, prędko, syro-chaldejskim językiem przemówił:
— Ktożeś ty, izraelska dziewczyno, tocząca nocne rozmowy z cudzym młodzieńcem, w języku Rzymian?
Pochylał się ku niéj coraz niżéj, i nagle, prostując się, stłumionym głosem zawołał:
— Mirtala! Mirtala!
Ona rzuciła się ku domowi i, niknąc w jego wnętrzu, pozostawiła drzwi na oścież otwarte. Przez te otwarte drzwi ukazała się izdebka mała, nizka, z ciemnemi drewnianemi ścianami, których chropowatéj nagości nie przyozdabiało nic, oświetlona mdłém światłem małéj lampy, mglista od dymu, czarną nicią wijącego się z na-pół zwęglonego, po roztopionym tłuszczu pływającego, knota. W ciemnéj ramie ścian i sufitu izdebki, w mgławém i dymném świetle, na drewnianym stołku, przed stołem, okrytym wązkiemi i długiemi kartami pergaminu, zgarbiony, z trzcinką, służącą do pisania, w ręku, z rozrumienionemi policzkami, siedział Menochim. Na odgłos śpiesznych kroków wbiegającéj do izdebki Mirtali, podniósł twarz.
— Tyżeś-to, Mirtalo? dlaczego wracasz tak późno?
Ale dziewczyna zniknęła kędyś w najciemniejszym kącie izby; natomiast, w drzwiach otwartych stał podróżny z torbą na plecach, w kapeluszu z szerokiemi brzegami. Gdy tylko z postacią tą spotkał się wzrok Menochima, całe ciało jego, jak targnięta struna, wyprężyło się i pochyliło na przód. Sekund kilka pochylony, sztywny, z szeroko rozwartą źrenicą, wpatrywał się w przybyłego, aż porwał się ze stołka, zachwiał się, wyciągnął na przód ramiona, i wielkim głosem, w którym czuć było łkania i śmiechy, krzyknął:
— Jonatan!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.