Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niusz dwóch ludów z kamienia i metalu wywołaną, dziecię cywilizacyi wykwintnéj i sięgającéj już najwyższych swych szczytów, wychowaniec filozofii, wyzwalającéj rozum ludzki, artysta mistrzowsko malujący kwiaty, ptaki, dzieci, młodzieńcze twarze i wszystko, co na ziemi wiosną było, świeżością, rozkwitem i śmiechem, — długo, dźwięcznie, wzgardliwie i razem serdecznie śmiał się z ponurego ludu, za występek poczytującego to, co dla niego było skrzydłem myśli, iskrą serca, najpyszniejszą ozdobą i rozkoszą życia. Nagle przestał śmiać się:
— Czegoś ty taka smutna, Mirtalo?
Teraz dopiéro spostrzegł zmianę, która w niéj zaszła od chwili, gdy po raz piérwszy zobaczył ją w portyku. Rumieńce zdrowia i blaski wezbranego życia, oblewające ją w ogrodzie, wśród wesołéj zabawy i na tle powietrza zróżowionego łunami słońca, pogasły i znikły. Teraz stali pośrodku obszernéj sali, do któréj światło dzienne wlewało się tylko przez czworokątny otwór dachu, na kilku kolumnach wsparty i kawałkiem błękitnego nieba świecący prostopadle, nad okutą w marmur szybą kryształowéj wody. W wodzie pływały złote i ponsowe rybki, dokoła niéj rosły w rzeźbionych wazonach szerokolistne rośliny, a kilka bronzowych amorków, wychylając się z zieleni, zdawało się igrać złotemi piłkami. Smuga zachodzącego słońca, wnikając przez otwór w dachu, stała w powietrzu ognistym słupem, za którym, nieśmiało, w głęboki cień kolumny kryło się dziewczę w spłowiałéj sukni, przewiązanéj barwistym, haftowanym pasem, ze znieruchomiałą drobną kibicią i opuszczonemi bezwładnie, szczupłemi ramiony. Przychudłe już i wprzódy policzki jéj stały się jeszcze chudszemi, twarz całą okrywał wyraz cierpiącego marzenia, a w zapadłych nieco, szeroko rozwartych oczach mieszkać się zdawał cały smutek ludu, który, jak występku, wyrzekał się najpiękniejszych uroków życia, i tam, na brudném, cuchnącém przedmieściu, wiódł ponury i złorzeczący żywot zwyciężonych.
Jak z portyku, do którego przybywała zawsze wesoła i żwawa, tak z domu Pretora, który rajem ziemskim był dla niéj, Mirtala wracała na rodzinne przedmieście swe powoli, z piersią pełną tłumionych westchnień, z głową ciężką od dziwnych myśli i marzeń. Jak w senném marzeniu, przed oczyma jéj przesuwały się nieustannie twarze i obrazy, które pozostawiała za sobą, nie wiedząc, czy kiedykolwiek jeszcze je ujrzy; niby iskry, migotały w zmroku rubiny, zdobiące srebrzystą zasłonę i krucze włosy Fanii; powoli unosiła się kędyś wysoko tragiczna twarz Aryi; lekka Nauzika biegła nad brzegiem morza; chóry skrzydlatych amorków igrały złotemi piłkami; uśmiechniona Wenus uczyła służyć lwa potężnego; rzędy żółtych kolumn paliły się w słońcu, jak ogniste słupy; śród bieli marmurów, kwieciste zasłony opadały miękkiemi fałdy; aloesy przeglądały się w kryształowéj szybie wody, usianéj złotemi i szkarłatnemi rybkami...
— Czegoś ty taka smutna, Mirtalo?