Margrabina Castella/Część pierwsza/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Scena wśród nocy.

Pobielacz zwrócił się do towarzysza.
— Weź-no latarkę, Pictoupain, i poświeć mi tylko dobrze, muszę się dokładnie przyjrzeć czy ona się zmieści w ten otwór.
Jednocześnie wziął małą za rękę.
— Joasiu — mówił pokazując małej okienko — ja cię tutaj wsunę nogami naprzód — a jak się dostaniesz na tamtą stronę muru, zaczepisz się o krzaki i zamiast skakać zesuniesz powoli.
— Dobrze ojcze.
— A pamiętasz co potrzeba zrobić jak się przedostaniesz?
— Pamiętam ojcze...
— No to powiedz mi co?...
— Pójść do małych drzwiczek na lewo, odsunąć po cichutku zasuwę i otworzyć, ażeby was przepuścić... Czy tak ojcze?...
— Tak, tak, ty skarbie mój prawdziwy!
— No! dosyć już, dosyć tych romansów — odezwał się Pictoupain — przeskakuj mała śmiało i odważnie, bo szkoda czasu.
Pobielacz związał nędzną sukienkę starą chustką około nóg dziecka, ażeby się o mur nierówny nie zaczepiała, wsunął do otworu i lekko popychał.
— A co! — odezwał się z cicha Pictoupain — nie miałem racyi utrzymując, że przelezie?...
— Nie tak to łatwo! — mruknął pobielacz, który czuł jak obręcz kamienna ściska delikatne członki Joasi.
Nagle, gdy już nie podobna było popychać dalej, usłyszał głuchy jęk.
— Joasiu — zapytał przykładając usta do otworu — czy cię co boli stokrotko?...
— O, tak ojcze — odpowiedziało dziecko głosem do niepoznania zmienionym — ale to nic nie szkodzi.. popychaj, już nie daleko.
— Obawiam się, aby ci nie zrobić co złego.
— Nic, nic, nie jestem tak znowu słabą, tylko prędzej, bo się uduszę...
Pobielacz popchnął małą silniej raz jeszcze — nie napotkawszy żadnego już oporu.
Mała była już po drugiej stronie muru, wpadła w krzaki, które się łamały i trzeszczały za każdem poruszeniem.
Po kilku chwilach wyswobodziła się z tych więzów i stanęła na ziemi.
— Otóż robota skończona! — zawołał Pictoupain z tryumfem. — Na drugi raz nie będziesz, jak mam nadzieję, tracił czasu na stawianie mi bezsensownych zarzutów.
Pobielacz chciał odpowiedzieć, ale zbrakło mu czasu.
O kilka kroków od dwu opryszków, po za murem co ich oddzielał od ogrodu, dał się słyszeć krzyk tak rozpaczliwy, że aż im włosy stanęły dębem na głowie.
Nie podobna było się mylić, to mała tak przeraźliwie krzyknęła.
Pobielacz i Pictoupain spojrzeli po sobie ździwieni i trwożni, kiedy w miejscu gdzie musiało się teraz znajdować dziecko, rozległ się nowy krzyk jeszcze dziwniejszy i straszniejszy.
Było to jakieś przytłumione wycie, z początku słabe, stopniowo coraz głośniejsze i zakończone przeciągłym jękiem.
Naraz zapanowało głębokie milczenie.
Ani Pictoupain, ani pobielacz nie mogli odgadnąć przyczyny tego strasznego zdarzenia.
Nigdy z pewnością podobne jęki nie wydobyły się z piersi ludzkiej.
Obaj bandyci nie wierzyli w nadzwyczajności, a jednak skamienieli prawie.
Żebrak ocknął się pierwszy.
— Musi się tam odbywać coś strasznego, — rzekł drżącym głosem.
— Niech pioruny jasne zatrzasną! czyby się dziecku przytrafiło jakie nieszczęście — mruknął pobielacz, przywiązany do Joasi niezmiernie.
— Położenie jest bodaj niebezpieczne, — przemówił znowu Pictoupain, — trzeba nam zatem kumie zabierać nogi za pas.
— Uciekać i pozostawić dziecko?... zawołał z oburzeniem pobielacz. — Trzeba być więcej jak podłym, ażeby się odważyć na podobną propozycyę. Żebrak wzruszył ramionami.
— Co w tem podłego?... — warknął następnie, — ta mała wcale mnie nie obchodzi, a na tym świecie każdy dla siebie; ja zawsze najpierw myślę o ocaleniu mojej osoby.
— Pomimo jednak takiego rozumowania, Pictoupain nie śmiał odejść.
Wyciągnął z kieszeni długi nóż i stanął w pozycyi obronnej, gotowy na wszelki wypadek.
Pobielacz przyłożył twarz do otworu i głosem jak mógł najcichszym ale wyraźnym zawołał:
— Joasiu gdzie ty jesteś?... co ci się stało!...
Nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Wtedy obawa jego i niepokój nie miały granic.
— Ja muszę się dowiedzieć co się z nią stało, muszę koniecznie!...
— Łatwo powiedzieć, — mruknął Pictoupain, — ale wykonać niełatwo.
— Przesadzę mur.
— Jakim sposobem?
— Ty mi posłużysz za drabinę... z twoich ramion dosięgnę szczytu i skoczę do ogrodu.
— A żelazne kolce to nie?...
— Nie będę zważał.
— Pokaleczysz się!...
— Mniejsza o to...
— Możesz się zabić...
— I to być może... ale przynajmniej sprobuję ocalić małą.
— Jednakże... — zaczął Pictoupain znowu...
— Dosyć tego!... milcz i pomagaj... Wymówił te ostatnie słowa głosem tak nakazującym, że Pictoupain znający fizyczną siłę kamrata, nie chciał się więcej na gniew jego narażać, zaprzestał więc dyskusyj i stanął pod murem.
Wszystko to było dziełem jednej chwili.
Pobielacz miał mu naprzód skoczyć na ręce, potem na ramiona a z ramion na mur pomiędzy las ostrych kolców żelaznych, gotowych poszarpać ciało.
Odgłos zasuw odsuwanych z wewnątrz, powstrzymał go od tego zamiaru.
Zaraz też furtka się otworzyła.
Któż się miał w niej ukazać?
Zapewne jaki nieprzyjaciel dobrze uzbrojony gotowy do zaatakowania,
Instynktownie, obaj nędznicy przygotowali się do walki.
Niepewność nie trwała długo.
Głos dziecinny — głos Joasi odezwał się tuż koło nich.
— Jestem ojcze... drzwi otwarte... chodź prędko.
Pobielacz poskoczył do małej, porwał ją na ręce — a przyciskając do serca, okrywał pocałunkami z prawdziwie rodzicielską miłością.
Podobne przywiązanie u człowieka tego rodzaju, zdaje się bardzo dziwnem, niezrozumiałem, nieprawdopodobnem może.
Nie podejmujemy się wcale tłomaczyć anomalii serc ludzkich, bo nie podołalibyśmy temu zadaniu, dodamy tylko, iż doświadczonem jest, że najohydniejsze i najdziksze nawet natury posiadają, gdzieś w głębi duszy, serca czy mózgu, jakąś żyłkę uczuciową, która zdumiewa, skoro się odezwie, Czyż nie widziano tygrysa, okazującego litość dla małego zwierzątka, rzuconego mu do klatki na pożarcie i zdychającego z tęsknoty gdy mu je odebrano?.. Tak samo bodaj kochał pobielacz swoję dziewczynkę, ale że ją kochał, to nie ulegało wątpliwości.
— Powiedz mi stokrotko — pytał — wycałowawszy ją do woli — co się tam działo przed chwilą i dla czegoś tak krzyknęła, że aż mnie dreszcze przeszły?
— Chodź, zobacz ojcze — odpowiedziała mała, chwytając pobielacza za rękę.
Przekroczył furtkę i wszedł do ogrodu.
Pictoupain uspokojony zupełnie pospieszył za niemi zaciekawiony.
Postąpili kilkanaście kroków wzdłuż alei piaskiem wysypanej, w bliskości muru.
Pomimo ciemnej nocy, bielała ona wpośród czarnych zupełnie kląbów.
Pobielacz stanął jak wryty.
Spostrzegł na piasku jakiś przedmiot, dosyć duży, którego kształtów nie mógł rozpoznać wcale.
Przedmiot ten wyciągnięty w poprzek drogi, zdawał się jeszcze słabo poruszać.
— Patrz ojcze! — tego się tak przejękłam strasznie — powiedziała Joasia — ale już pewnie nie żyje...
— Widzę coś — mruknął pseudo-kaleka — ale nie mogę pojąć co to takiego.
Pictoupain — nie wiele więcej zrozumiał, że jednak trzymał w ręku latarkę, przysunął ją do niekształtnej masy.
Wtedy spostrzeżono jednego z prześlicznych psów, wielkiego niby niedźwiedź, z długiemi kręcącemi się w białe łatki kudłami, stróża ogrodów.
Nieszczęśliwe zwierzę otrute i konające, chciało jednak spełnić jeszcze powinność swoję.
Pomimo strasznych boleści, szarpiących wnętrzności, przeczuło, że coś nadzwyczajnego działo się w najodleglejszej części ogrodu i przywlokło się aż tutaj.
Jak wiemy instynkt nie zawiódł psa wcale.
W chwili kiedy dziewczynka stanęła na ziemi, rzucił się żeby ją rozszarpać.
Siły go jednak zdradziły i runął psisko na ziemię z tem wyciem przeraźliwem, w którem skupił całą wściekłość swoję i całą niemoc swoję.
Nie można sobie wyobrazić nic okropniejszego nad trupa szlachetnego stworzenia.
Trucizna gwałtowna, paląca, powykręcała mu żyły, pościągała członki.
Pysk był pełen piany i szeroko otwarty, zęby spiczaste i język wywieszony, czarny prawie.
Oczy krwią nabiegłe i wysadzone, a konwulsyjne drgania jeszcze poruszały masą już martwą.
Dziecko, pomimo całej odwagi, nie mogło znieść tego widoku.
Odwróciło się i zakryło oczy rękami.
— Ojcze, chodźmy ztąd, — szepnęła, — bo ja się strasznie boję.
— Masz racyę, — odezwał się Pictoupain, — widok wcale nie wesoły. Szkaradne bydle, tyle czasu potrzebowało ażeby odwalić kitę. Jak mi się drugi raz trafi robota z okazami tego rodzaju, podwoję dozę pigułki. Ale basta, droga otwarta, dalej więc kumie naprzód...
Dwaj nędznicy i dziecko, opuścili martwego psa i poszli dróżką, aby się dostać bliżej do pawilonu.
Ogród Folie-Normand, jak to czytelnicy już wiedzą, był ogromnie rozległy, a wielkie rozłożyste drzewa zamieniły go w park prawdziwy. W niejednem miejscu mur znikał zupełnie z oczu i możnaby sądzić, że się jest w jakimś prawdziwym lesie o jakie dwadzieścia pięć mil od Paryża.
Bandyci szli aleją tak cienistą, że nic nie można było rozróżnić.
Parę razy zatrzymywali się z niepewną obawą.
Bo zdawało im się że z pomiędzy drzew rzadszych wychylały się jakieś widma, że im się przypatrywały.
Po chwilowem zastanowieniu, przekonali się, że te widma, były poprostu kamiennemi posągami, stojącemi na podstawach z granitu.
Nakoniec dostali się na przestrzeń otwartą, gdzie nie było już drzew, tylko kląb ogromny kwiatowy. Pośrodku kląbu wznosił się prześliczny pałacyk, zbudowany cały z kamieni i czerwonej cegły, pokryty ładnym dachem szyfrowym, obłożonym do okoła blachą wyciętą w ażur, jakby prawdziwa koronka.
— Stać! — szepnął Pictoupain.
Pobielacz i dziewczynka zatrzymali się w tej chwili


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.