Margrabina Castella/Część pierwsza/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Włamanie.

— Co takiego?... — zapytał pobielacz.
— Potrzeba nam pogadać — odpowiedział Pictoupain, więc — lepiej tutaj niż tam blizko — w tem miejscu, chyba jaki ptak na drzewie mógłby nas tylko posłyszeć.
— Masz racyę, nie mam nic przeciwko temu — a że jest właśnie i ławka, będziemy zatem jak u siebie.
Bandyci usiedli na kamiennej ławce, opartej o podstawę posągu Dyany, Joasia zaś położyła się przy nich na trawie.
— Teraz idzie o to, aby nie zrobić fałszywego kroku, dom jest tuż — ale jakże się do niego dostaniemy?...
— Zdaje mi się — odrzekł pobielacz — że to znowu nie tak trudne.
— I ja tak myślę, ale czasami można przecie złamać nogę na równej drodze. — Powiedz mi jak myślisz?...
— Ja tak myślę jak i każdy — idzie o wyjęcie szyby, zapuszczenie ręki do środka i otworzenie drzwi albo okna...
— Zgadzam się — tylko że tych drzwi i okien jest strasznie dużo — nie wiadomo które wybrać!...
— Pierwsze lepsze.
— Nie można!...
— Dla czego?...
— Czort wie, czy stara mieszka na dole, czy na pierwszem piętrze. Działając tak jak chcesz na oślep, moglibyśmy właśnie natrafić na jej sypialnię. — Otóż gdyby się sprawiać najciszej, zawsze się zrobi pewien hałas, stara musi mieć sen lekki, przebudzi się i zacznie wrzeszczeć. Po co mi to, wolę co innego.
— Uznaję sam, że to nie bardzo bezpiecznie.
— Trzeba jednak jakim sposobem umknąć niebezpieczeństwa.
— Ale jakim?...
— Zastanówmy się trochę i ogadajmy sprawę.
— Najchętniej.
— Ty masz zdaje mi się doskonałe oczy?...
— Jak kot, wcale dla mnie ciemności nie istnieją...
— W takim razie, musisz, widzieć wprost siebie w samym środku domu schody z pięknego białego kamienia, z doniczkami kwiatów na stopniach?...
— Widzę je jakby ciebie i zdaje mi się, że się to nazywa peronem?
— Nazwa nic a nic nie znaczy.. — Nad schodami znajdują się drzwi szersze od innych i pół okrągłe u góry...
— Tak.
— No to właśnie temi drzwiami wypadnie nam się przedostać.
— Pewnym tego jesteś?
— Prawie zupełnie.
— Znasz więc lepiej niźli mówiłeś rozkład domu.
— Nie, ale znam dobrze inne.
— Cóż to z tego?
— Panowie architekci dla mniejszego ambarasu, budują wszystko na jeden model. Główne drzwi prowadzą zawsze do dużego przedpokoju, który nie służy do niczego, a z którego, prowadzą schody i drzwi do salonów i innych pokoi. Rozumiesz że nie narażamy się wcale dostając się tamtędy, i dopiero na miejscu musimy się zoryentować, czy wejść na pierwsze piętro, czy też w które ze drzwi na dole. Cóż ty na to kumie?
— Przyznaję że masz węch wcale dobry.
— Węch mam psi a amerykańskie oko!... Ktokolwiek pracuje ze mną, może liczyć że mu pójdzie jak po mydle. Co innego.....
— Co takiego?...
— Przypuszczam żeśmy już weszli, czy pozostaniemy razem, czy też się rozdzielimy, t. j. czy każdy z nas będzie działał na swoję rękę...
— Jakże ty myślisz?
— Nie wiem i dla tego radzę się ciebie...
— I ja co prawda także nie wiem...
— A jakże ci się zdaje?...
— Jest w jednym i drugim wypadku dobra i zła strona. Jeżeli się rozdzielimy, robota będzie dwojaka, ale jeżeli pozostaniemy razem, nie narazimy się na spotkanie niespodziane i na nastraszenie jeden drugiego... Powiedziałem ci com myślał a ty decydujesz teraz...
— Ostrożność przedewszystkiem, lepiej więc wolno a na pewniaka. Spieszyć nie potrzebujemy, czasu mamy jeszcze dosyć.
— To znaczy, że nie chciałbyś żebyśmy się rozdzielili?
— Przyznaję.
— Dobrze, więc cię ani na krok nie odstąpię.
— Czy masz jeszcze co do nadmienienia?...
— Nie.
— W takim razie możemy zaczynać?...
— Możemy.
— No to chodźmy!...
Pobielacz wstał i podniósł z ziemi worek, zaopatrzony we wszystkie narzędzia złodziejskie.
Zarzucił go sobie na plecy i postąpił kilka kroków, w stronę domu.
Pictoupain i Joasia postępowali za nim.
— Czy mała będzie nam jeszcze potrzebna? — zapytał nagle.
— Dla czego się pytasz o to?...
— Bo jeżeli nie, to nam będzie tylko zawadzać.
— Taki klejnocik nie może nigdy zawadzać nikomu — odpowiedział Pictoupain.
— A przytem — dorzucił pobielacz z widoczną niecierpliwością — nie mam wcale ochoty narażać ją „pour le roi de Prusse”. — Radbym odesłać ją do domu, powiedz zatem naprawdę, będzie potrzebna czy nie?...
— A czy ja mogę wszystko przewidzieć? odpowiedział żebrak. — Bardzo być może, że będziemy jej potrzebowali, że się znajdzie i dla niej robota — myślę więc, że lepiejby ją zatrzymać było. — Zresztą nabierze śmiałości i wprawy.
— Tak, tak ojcze... tak... — zawołała żywo dziewczynka — zostaw mnie mój drogi... ja będą bardzo grzeczna, zrobię wszystko co każesz...
Pobielacz pokonany prośbą, nie opierał się dłużej — i poszli dalej w milczeniu.
Parę minut wystarczyło na obejście trawnika i stanęli na stopniach peronu, pod szklanemi drzwiami, stanowiącemi jedyną przeszkodę w dostaniu się do przedsionka.
Drzwi te na zewnątrz zasłonięte były żaluzyą i zamknięte na dwa nieduże haczyki.
— Znamy się z tem rzekł Pictoupain do pobielacza — zobaczysz kumciu jak ja się biorę do roboty — podaj-no mi tylko worek.
Pobielacz spełnił żądanie, żebrak zaś wyciągnął kawałek żelaza dziwacznego kształtu z rączką drewnianą.
Założył narzędzie pomiędzy szczeble żaluzyi, poszukał haczyka, na który natrafił bardzo łatwo i po lekkiem pociągnięciu wyrwał go zupełnie.
Żaluzya otworzyła się natychmiast.
— To prawdziwie porządnie zrobione — mruknął Pictoupain zadowolony.
Teraz zatem idzie o to tylko, ażeby wyrznąć w szybie otwór na rękę, ale to przecie nie może być trudnem dla takich jak my majstrów doświadczonych.
Powiedziawszy to, żebrak wyjął z kieszeni dyament, taki jakich używają szklarze, określił nim potrzebny otwór, sięgnął do worka, i wydostał pudełko blaszane, w którem była gałka ze smoły — rozgrzał ją trochę w ręku, nalepił w miejsca określone, potem zaś pociągnął plaster ku sobie a kawałek szkła przylepiony do smoły oddzielił się od szyby...
Spełniwszy zadanie, Pictoupain odwrócił się do pobielacza, aby zobaczyć, jakie też wrażenie na nim uczynił.
— Widzisz jak to ja gram, mój kumie! Mogą mnie szelmy zaprowadzić do Passy i do Melun albo Clairvaux, a ja ich wszystkich zawsze jak najpiękniej wyprowadzę w pole! Jakem Pictoupain, nie boję się nikogo.
— Wiadome rzeczy — mruknął pobielacz z odcieniem ironii.
Żebrak wsadził rękę w otwór i otworzył antabę.
Został jednak wielce rozczarowany, bo drzwi pozostały zamknięte.
— Co u dyabła — zawołał niezadowolony — co u dyabła?...
— Co takiego? — zapytał pobielacz.
— Zasunięte widzę od środka.
— No i co teraz robić?
— Albo ja wiem?...
— Cofasz się zatem?...
— Nigdy! a to mi się podobało — za kogóż to mnie znowu bierzesz?
— Jednakże...
— Pozwól-no mi się zastanowić!
Zamyślił się na chwilę i zaraz wykrzyknął wesoło:
— Znalazłem sposób!
— Jakiż? — zapytał z ciekawością pobielacz.
— Bardzo prosty — trzeba oto powiększyć otwór — i przesunąć małą, aby poodsuwała zasuwy. — A widzisz! że miałem węch doskonały, nie pozwalając jej odejść.
Sposób był rzeczywiście dobry, pobielacz więc nie oponował.
Pictoupain wziął się znowu do dyamentu.
Powiększył otwór tak, że mała mogła się przezeń przedostać — poczem pobielacz ostrożnie, ażeby o ostre brzegi szkła nie pokaleczyła sobie twarzy, spuścił ją do przedsionka.
— Już — odezwała się po chwili po cichutku.
— Poszukaj stokrotko zasuwy.
— Mam jednę pod palcami.
— Pociągnij prędko.
— Już odsunięta.
Pictoupain popchnął drzwi... opierały się tak samo.
— Jest tam i druga zasuwa z pewnością, poszukaj no mała dobrze.
— Nie... nie ma.
— Poszukaj lepiej.
Dziecko wspięło się na palce.
— Prawda — odezwała się niebawem... — jest i druga, dotykam jej końcami palców...
— No to się spiesz i pociągnij.
— Nie mogę.
— Dla czego?...
— Nie mogę dostać, wspinam się, ale i to nie pomaga...
Pictoupain przygryzł wargi, ażeby nie cisnąć przekleństwa.
Dziecko mówiło dalej:
— Potrzebaby mi było czegoś... albo krzesła... albo stołka... albo czegokolwiek zresztą, to zarazbym otworzyła.
— Musi tam być przecie jakie krzesło w przedpokoju, — odpowiedział żebrak.
— Zapewne.
— No to poszukaj go i przystaw.
— Nie widzę nic po ciemku, narobię hałasu i obudzę jeszcze kogo.
— Masz racyę! — rzekł Pictoupain.
— Podajno kumie latarkę, podam ją Joasi.
Mała wyciągnęła rękę i chwyciła latarkę.
— Umiesz ją otworzyć?
— Umiem.
— No to prędko, spiesz się, bo szkoda czasu.
Otworzyła latarkę i słabe światło oświeciło gładkie tafle kamiennej posadzki, ściany pokryte dużemi myśliwskiemi obrazami i wysokie krzesła obite skórą zieloną.
Wszystko to małej wydało się bardzo wspaniałem, bo nigdy w życiu nie widziała nic podobnego, bo jej się nigdy o niczem podobnem nawet nie śniło.
Nie było atoli czasu na admiracyę.
Podeszła do krzesła stojącego najbliżej, ujęła w rękę i chciała przenieść, nie mogła jednak poradzić.
Krzesło było na jej słabe siły za ciężkie.
Musiała latarkę postawić na ziemię i obudwoma rękami podnieść staroświeckie z czarnego dębu rzeźbione krzesło. Z wielkim wysiłkiem udało jej się jednak nakoniec przystawić je do drzwi i zabrać do roboty.
Ale w tej chwili stało się coś nadzwyczajnego a całkiem nieprzewidzianego.
Jasny promień światła zalał nagle cały przedpokój.
Drzwi się otworzyły poza dzieckiem i stanął w nich młody mężczyzna, z pistoletami w obu rękach.
Rażona jak błyskawicą tem nagłem światłem, Joasia krzyknęła przeraźliwie.
Pobielacz odpowiedział na ten krzyk przekleństwem.
— Złapali nas! — szepnął Pictoupain. — A to dyabelskie szczęście! — zawołał, — nie ma tu co więcej robić, przemieniam się zatem w jelenia!...
I nie troszcząc się bynajmniej o towarzysza i o dziewczynkę, zemknął pospiesznie.
Taka już była natura bandyty, nie lubił się narażać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.