Margrabina Castella/Część pierwsza/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Dobry uczynek pobielacza.

Noc była równie ciemna jak poprzednia, ale znacznie spokojniejsza.
Powietrze było łagodne — żadnego wiatru, rzeka płynęła cichutko.
Dwaj ludzie szli prędko nie nie mówiąc do siebie. Dziecko pospieszało za nimi.
W jakie dziesięć minut później, Pictoupain, dowódca wyprawy, skręcił na prawo, na wązką ścieżkę wspinającą się w górę pośród dwu parkanów dwóch oddzielnych posesyj.
Jedną z nich było właśnie Folie-Normand.
Potrzeba była przynajmniej kwadransa czasu, ażeby się dostać do wierzchołka, gdzie rozciągał się ogród.
Pictoupain skręcił na lewo i wszedł w miejsce porosłe krzakami i wysoką trawą.
Szedł tak jeszcze czas jakiś a nareszcie przystanął i zwracając się do towarzysza szepnął:
— Oto tutaj jest ta furtka.
— I okienko?... — zapytał kaleka również cicho.
Żebrak zaczął mur obmacywać.
— Masz je... — powiedział.
Pobielacz zmierzył otwór.
— Dyabelnie wązka dziura, sądziłem z twojego opowiadania, że szersza.
— Na co ma być u dyabła szersza... — odpowiedział Pictoupain.
— Wątpię... aby mała mogła się tędy przecisnąć!...
— Niecierpliwisz mnie doprawdy temi ciągłemi swojemi trudnościami. Znam się na tem lepiej od ciebie i powiadam ci, że się jak nic przesunie.
Pobielacz potrząsnął głową.
— Może chcesz się założyć o część łupu?... Ja chętnie trzymam zakład, — mruknął Pictoupain.
Pobielacz nic nie odpowiedział. Pewność towarzysza zaczynała pokonywać jego niewiarę.
Po krótkiej pauzie Pictoupain, zapytał jak mógł najciszej:
— Czy mała wie o co chodzi?
— Wie.
— Objaśniłeś jej wszystko dokładnie?
— Od A do Z.
— Zrozumiała dobrze?
— Doskonale.
— A nie boi się?
— Boi się?... co też ty mówisz, jej by sam dyabeł nie przestraszył...
— Doprawdy?.. Nie sprzeciwiała się?...
— O mało nie tańczyła z radości...
— To prawdziwy skarb ta mała.
— Wiem o tem dobrze.
— Czy to twoja córka?
— Nie.
— Znaleziona?
— Także nie.
— No — to ukradziona.
— Także nie.
— Jeżeli ani ukradziona, ani znaleziona, to już nie rozumiem zkąd się wzięła, chyba że ci z nieba spadła?
— Ta mała — to dobry uczynek jaki zrobiłem.
— Ty i dobry uczynek?
— Tak, ja...
— To się chyba już świat do góry nogami przewraca...
— Wyjątek nic nie stanowi...
— Opowiedzże mi tę historyę, bo musi być bardzo ciekawą... a czasu mamy jeszcze dosyć.
— Historya to ani długa, ani tak znowu dziwna... oto jak było: Zanim osiadłem w Auteuil, włóczyłem się po jarmarkach na małym wózku zaprzężonym w osła..
— I pobielałeś?...
— Naturalnie, skoro jestem pobielaczem, to pobielałem... Pewnego dnia w Angers, zakochałem się na zabój...
Pictoupain zaczął się śmiać.
— Musiałeś ciekawie wyglądać ze swemi pokręcanemi nogami...
— Miałem nogi jak najlepsze i anim myślał nawet zostać jeszcze kaleką.
— Tak?... to co innego! Więc zakochałeś się, a w kim?...
— W prześlicznej dziewczynie, cygance trochę, która nazywała się Mirza.
— Co to była za jedna?
— Zachwycała publiczność sztukami: połykała pałasze, pożerała surowe kurczęta, zapalone konopie i t. d.
— Zatem artystka?
— Jeszcze jak utalentowana!...
— Oświadczyłeś jej swoję miłość?
— Tak.
— Przyjęła od razu?...
— Wyśmiała mnie straszliwie.
— Dla czego?
— Bo byłem niestosowną dla niej partyą.
— O! kobiety!... kobiety!... — mruknął Pictoupain — zawsze lekkomyślne i zawsze dumne stworzenia!
— Cóż więc zrobiłeś?
— Wyrywałem sobie włosy z głowy i chudłem z desperacji...
— Wierutne głupstwo!
— Spostrzegłem to i zrobiłem postanowienie.
— Jakie?
— Koloniści z okolicy, przyjeżdżali co tydzień na jarmark do Angers i po sprzedaniu bydła czy zboża zaczynali pić do upadłego. Do domów powracali późno dopiero w nocy, czasami całą bandą, czasami znów pojedynczo, ale zawsze z pełnemi trzosami.
— A to głupcy!... Ale to jakiś piękny kraj widocznie i muszę tam zajrzeć kiedy.
— Pewnego wieczora ukryłem się za drzewem o jaką wiorstę od miasta, w miejscu tak wązkiem, iż nie można było przejść tamtędy chyba tylko gęsiego... Miałem ze sobą kij gruby sękaty... prawdziwą poprostu maczugę.
— Widzę cię za tym drzewem, jak oczekujesz niecierpliwie, ale mów prędzej, bo mnie to bardzo interesuje. Cóż się stało?...
— Stało się, że około jedenastej, usłyszałem tentent ciężkiego konia, na którym siedziało grube jakieś chłopisko, wyśpiewywujące na całe gardło głosem ochrypłym.
— Jakże ci serce musiało bić gwałtownie.
— Nie bardzo... myślałem o Mirzie.. wyszedłem z ukrycia, stanąłem na samym środku drogi, a gdy koń zbliżył się na jakie trzy kroki, zadałem mu pomiędzy uszy cios tak potężny, że runął w tej chwili w piasek...
— Brawo kumie!... Ja nie byłbym zrobił inaczej...
Pobielacz ciągnął dalej:
— Koń runął w jedną a chłop w drugą stronę — i ani się ruszyli... Odwiązałem pas skórzany ściskający biodra wieśniaka...
— Czy był przynajmniej dostatnio napełniony?
— Zawierał dwanaście tysięcy franków.
— No to wcale niezła sumka.
— Powróciłem uradowany do Angers, poszedłem zaraz nazajutrz do Mirzy, powiedziałem jej, że jestem daleko bogatszy, aniżeli przypuszczała i że oddaję jej do dyspozycyj wszystko co posiadam, to jest, że oddaję jej dwanaście tysięcy franków na rachunek przyszły.
— Cóż ci na to odpowiedziała?
— Wzięła pieniądze, nie dając się długo prosić i naznaczyła mi rendezvous tego samego wieczora po przedstawieniu.
— Winszuję kumie.
— Nie masz czego, tego samego wieczora byłem już w więzieniu.
— W więzieniu? — powtórzył Pictoupain.
— Tak w więzieniu.
— A za co?
— Kolonista przyszedłszy do siebie, spostrzegł, że mu pas ukradziono, powrócił więc zaraz do Angers i wniósł skargę do prokuratora cesarskiego.
— A to szelma! trzeba mu było łeb jak się należy roztrzaskać.
— O! żałowałem tego bardzo.
— Jedna rzecz mnie intryguje mój kumie?
— Jaka?
— Przecie nikt cię nie widział operującego na drodze, zkądże się tak zaraz dowiedzieli, iż to ty byłeś sprawcą awantury.
— To bardzo proste... Mirza wygadała się przyjaciołce, a ajent policyjny, znajdujący się na przedstawieniu podsłuchał. Te gałgany wszystko usłyszą. Oczywiście ździwiło go ogromnie, że taki brudny pobielacz, mógł dać tyle pieniędzy kobiecie — a to zrodziło podejrzenie, że pieniądze, zostały ukradzione koloniście. I oto w chwili, kiedy marzyłem rozkosznie, żandarm schwycił manie za kark i powiązał.
— Okropne przebudzenie, mój kumie!
— Cios był tem dotkliwszy, że wcale nieprzewidziany. — Przeklinałem fatalne losy, ale nareszcie pogodziłem się z niemi.
— No, no, widzę, żeś zawsze był filozofem — a i ja takim jestem! — Cóż dalej?...
— Trzymano mnie trzy miesiące w więzieniu — ciągnął pobielacz — aż nareszcie stawiono przed sądem...
— I ten skazał cię za napad i kradzież?...
— Mylisz się — uwolniono mnie dla braku dowodów... — Utrzymywałem zawzięcie, że dwanaście tysięcy franków zebrałem z oszczędności; a że niepodobieństwem było mi dowieść kłamstwa, uznano za niewinnego ku wielkiemu utrapieniu pana prokuratora.
— No, to szczęście prawdziwe!
— Nie takie znów wielkie szczęście... przesiedziałem przecie długie trzy miesiące za kratą...
— Tak, ale wykręciłeś się od galer!...
— Ciągle byłem zakochany w Mirzie. — Odzyskawszy wolność, zacząłem się w tej chwili rozpytywać co się z nią stało i dowiedziałem się, iż zaraz po moim uwięzieniu opuściła Angere, iż musi się prawdopodobnie znajdować gdzieś w okolicach Bordeaux... Puściłem się bezzwłocznie w drogę. Poszukiwania trwały kilka miesięcy, bo nie mając ani grosza, musiałem zarabiać po drodze. Nakoniec dogoniłem towarzystwo.
— Musiałeś być szczęśliwym okrutnie, boć Dulcynea odwdzięczyła ci się chyba za to coś wycierpiał dla niej.
— W wigilię tego dnia gdy powtarzała jedno ze swoich ćwiczeń, to jest, gdy przechylona całym korpusem dźwigała kilka ciężarów stofuntowych, pękła jej żyła sercowa, krew natychmiast buchnęła nosem i ustami i Mirza padła martwa na ziemię. Wkładano ją właśnie w trumnę, w chwili w której przybyłem.
— Prawda że cię prześladowały nieszczęścia, mój kumie...
— Pierwszy raz w życiu zapłakałem nie wiedząc sam dla czego, boć nie byłem przecie pewnym czy Mirza kochała mnie choć trochę i czy nie byłaby mnie wypchnęła za drzwi dowiedziawszy się, że nie mam nic a nic zgoła. Ale cóż?.. kto zakochany to i głupi, a ja byłem przytem uparty. Dyrektor trupy, człowiek bardzo uczciwy, poznał mnie od razu i przyjął bardzo grzecznie. Proponował mi chyba nawet abym wstąpił do towarzystwa. Nie zgodziłem się oczywiście na to.
— Wielka szkoda, — przerwał Pictoupain, — byłbyś bardzo oryginalnie wyglądał w kostyumie pajaca, ze swoją jak grób ponurą twarzą!... Ha! ha! ha! — dodał, — chciałbym widzieć doprawdy takiego ananasa w peruce czerwonej a w ubraniu pstrokatem!...
Pobielacz ciągnął dalej:
— Mirza pozostawiła małą ośmio czy dziewięcio miesięczną córeczkę...
— Tę?... — zapytał Pictoupain.
— Tak — to maleństwo ambarssowało bardzo dyrektora i nie wiedział co z niem zrobić... Wyobraziłem sobie, że stanie mi się rozrywką w moim smutku i zaproponowałem aby mi ją oddano. Oświadczenie moje przyjęto z bardzo żywem zadowoleniem, zabrałem zatem bobo i odtąd nie rozłączałem się z niem ani na chwilę...
— Ponieważ mała dopomoże nam dzisiejszej nocy do dużego zarobku — odezwał się Pictoupain poważnie — dowiedzie zatem dowodnie, że dobry uczynek nie pozostaje nigdy bez nagrody!...
Po tych cynicznych słowach, zapanowało chwilowe milczenie.
Zegar na wieży w Auteuil wybił wolno godzinę dwunastą.
— Otóż czas! — mruknął Pictoupain — dalej do roboty kumie...
— Do roboty... — powtórzył pobielacz i obadwa przybliżyli się do muru.
— Pobielacz oświecił latarką wązki otwór okienka.
— Joasiu — chodź-no tutaj...
— Jestem, ojcze — odpowiedziała dziewczynka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.