Margrabina Castella/Część pierwsza/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Co ze sobą mówią dwaj nicponie w chatce w Auteuil.
Kaleka nie dał się pobić i ciągnął dalej:
— La Folie-Normand jest domem dużym jak zamek jaki lub pałac. Muszą go wynajmować bardzo drogo tylko ludziom bardzo bogatym.
— Naturalnie, — przerwał Pictoupain — gdyby było inaczej, interes który proponuję nie byłby tak świetnym.
— Zgadzam się! ale jest tam, jestem tego pewny, chmara domowników i służby co niemiara.
— Nie tak znów wiele jak sobie wyobrażacie mój kumie. Zaraz ci dokładnie wyliczę... Państwo nie są tutejsi, jacyś margrabiowie, zdaje się że włosi, — nazwiska nie pamiętam dobrze, ale wiem że kończy się na a... Jest ich troje... stara dama, młody trzydziestoletni mężczyzna jej syn i żona tegoż — młoda sroczka ośmnastoletnia.
— Jak wygląda młody człowiek?
— Wysoki, piękny mężczyzna, który po całych dniach strzela w ogrodzie. Musisz go ztąd słyszeć przecie?
Pobielacz skrzywił się.
— Głupstwo! — powiedział, — pistolet to bardzo niewinna zabawka. No ale idźmy dalej — trzy osoby to już coś znaczy. A wiele służby?
— Nie więcej nad pięć osób.
— Wcale ładnie.
— Stangret, lokaj, kucharka, pokojówka i malutki człowieczek, który siedzi za panem w kabryolecie.
— No widzisz, zdaje mi się, że dom nie jest taki pusty. Można się złapać i sprowadzić sobie w jednej chwili ośm osób na kark.
— Kobiety się nie liczą! — odpowiedział Pictoupain pogardliwie.
— Przeciwnie, kobiety znaczą bardzo dużo w okolicznościach podobnych, bo jedna baba zrobi więcej wrzasku niż całe pół tuzina mężczyzn.
— Czy już wypowiedziałeś wszystko co ci leżało na sercu?..
— Prawie wszystko.
— Więc masz co do zarzucenia?
— Nie myślę; a zresztą przypuszczam że jeżeli nie jesteś waryatem, to cię już i tak przekonałem dotykalnie o niedorzeczności zamiaru.
Pictoupain potrząsnął głową.
— Obstajesz przy swojem?
— Stanowczo kochany kumie, a i ty za parę minut będziesz mojego zdania, ba, przyznasz mi zupełną racyę i będziesz mnie podziwiał.
— Wątpię bardzo.
— Zobaczysz!... Wygadałeś się do woli, teraz kolej na mnie aby ci odpowiedzieć, tylko uważaj.
Pobielacz skinął potakująco.
— Idźmy porządkiem, — ciągnął żebrak — i odpierajmy zarzuty jeden po drugim.
— Dobrze.
— Przypominaj mi przeszkody jakie wyliczyłeś a ja je zwalę od razu.
— Mówiłem najprzód o murze czternaście stóp wysokim i najeżonym kolcami.
— Głupstwo, które nas nie zatrzyma ani na chwilę a to dla tego: ogród poza domem ciągnie się do samego prawie pagórka. Z tej strony muru jest zupełnie pusto, a ziemia porosła wysoką trawą. W tem miejscu znajduje się mała furtka.
Spróchniała może? — wykrzyknął żywo pobielacz.
— Przeciwnie, prawie nowa i zasunięta z wewnątrz wybornemi zasuwami.
— Więc dla czegoż u dyabła opowiadasz mi o tej furtce?
— Dla tego że przez nią właśnie wejdziemy.
— Jakto?
— Tuż obok znajduje się rodzaj okrągłego okienka, tak wązkiego, że człowiek żadną miarą nie mógłby się przez nie przecisnąć i dla tego zapewne nie okratowanego. Okienko to zasłaniają wysokie zielska i założyłbym się, że obecni lokatorowie a może nawet i sam gospodarz, wcale nie wiedzą o niem... Cóż powiesz na to kumie?...
— Nic nie powiem, bo skoro człowiek się tamtędy nie przeciśnie, to na cóż zdało się okienko?..
— W pierwszej chwili byłem zupełnie takiego samego zdania, ale zacząłem się namyślać i szukać sposobów i... ponieważ jestem człowiekiem bardzo sprytnym, przyszła mi myśl wyborna!...
— Bardzo jestem ciekawy poznać tę twoję myśl wyborną, — odezwał się niedowierzająco pobielacz.
— Najprostsza rzecz na świecie... Przyszła mi na myśl twoja mała...
— Ona? — zapytał pobielacz, wyciągając rękę w stronę śpiącego dziecka.
— Właśnie. Szczupła jak kijek, zwinną jak myszka a mądra i posłuszna. Wsuniemy ją do okienka jak list do skrzynki, nogami naprzód. Nie jest znów tak wysoko, ażeby sobie zrobiła co złego upadając. Zresztą stoczy się na krzaki, które są dosyć mocne, aby ją zatrzymały. Gdy się dostanie do ogrodu, odsunie zasuwy i otworzy furtkę, a nie chodzi o nic więcej. No, cóż kumie, co teraz myślisz? Nie pięknie? nie sprytnie?...
— Przyznaję że nie źle pomyślałeś, odpowiedział pobielacz.
— A widzisz!... Są majsterkowie w Brest, w Tulonie i w Ruchefort, którzy zyskali wielką sławę przed sądem przysięgłych, a jednak żaden nie był tak dowcipny jak ja.
— Zaczynam temu wierzyć.
— Oddajesz mi sprawiedliwość... cieszę się z tego bardzo i proponuję jeszcze po jednym kubku.
— To najchętniej.
— Wyborna jest — daję słowo, twoja wódka!.. No, zdrowie kochanego kumcia!...
— Powodzenia!...
Pobielacz zaczął znowu:
— Dobrze zatem — — jesteśmy już w w ogrodzie, ale co zrobić z temi ogromnemi psami, które nas gotowe posiekać swemi zębami na kiełbasy.
— Cóż znowu!.. Zabezpieczę się przed niemi.
— Jakim sposobem?
— Zrobimy atak około północy a około dziesiątej, podam im przez sztachety dwie małe pigułeczki... po połknięciu których nie ugryzą już nigdy nikogo.
— Muszą szelmy opływać w jedzeniu po uszy, i mogą nie chcieć dać się wziąć na twoje pigułeczki.
— O! za to, to odpowiadam... posiadam receptę nieomylną. Gdybyś nosił taką oto bryłkę w kieszeni, to wszystkie psy z całej okolicy poszłyby nakoniec świata za tobą.
— Masz widzę odpowiedź na wszystko.
— Pomówmy teraz trochę o samym tym panu, który tak zawzięcie strzela z pistoletu.
— Tego pana nie mamy się co obawiać dla tej prostej przyczyny, że wyjechał dzisiaj rano ze swoją żoną powozem pocztowym, obładowanym walizami, co oznacza długą podróż. Lokaj siedział na koźle, a stara dama żegnała ich bez końca przy bramie.
— Znaczy to — odezwał się pobielacz — że stara pozostała sama jedna w Folie-Normand.
— Ze stangretem, małym człowieczkiem i dwoma służącemi. Ale stangret sypia nad stajniami dosyć daleko od domu. Pozostaje więc tylko stara niedołęga i dwie kobiety.
— Jeżeli tak... to sprawa przybiera inny obrót.
— Więc cię przekonałem?
— Najzupełniej.
— A jeszcze przed chwilą uważałeś mnie za waryata!...
— Ale teraz wierzę, że nam pójdzie jak po maśle. Czy masz już jaki sposób dostania się do mieszkania?
— Jeszcze nie, pomyślą nad tem.
— Musi tam być sporo pieniędzy, srebra, kosztowności?
— Liczę na to.
— Tylko gdzie to pochowane?
— Ba! będziemy szukać... mam przecie dobry węch w takich razach.
— Obawiam się jeszcze jednej tylko rzeczy...
— Jakiej?
— Żeby się kobiety nie pobudziły.
— Miejmy nadzieję, że się nie p budzą — odpowiedział Pictoupain groźnym gestem.
— A jednak gdyby — się pobudziły bo trzeba przewidywać wszystko...
— Musielibyśmy uciec się do ostatecznych środków. — Będziemy mieli ze sobą koziki, z któremi obaj potrafimy się obchodzić. Przypuszczam, że nie stałeś się tak wrażliwym, iżby ci szkodzić miało kilka marnych kropli krwi.
— Zapewne, ale byłaby to gra i to gruba! — Mniejsza o galery, ale stryczek... to mi się wcale nie podoba, i chodzi mi o moję szyję...
— I mnie także chodzi o moję, a jednak się nie cofam!... kto nie ryzykuje nic nie ma.
— No, ja się nie cofnę, możesz być tego pewnym — ale jakże się pozbędziemy łupu?
— Podejmuję się z tem załatwić
— Masz kupca?
— Mam — porządnego człowieka do złotego cielca, głuchego jak pień, z którym miałem już interesy... Nazywa się ojciec Legrip... mieszka w okolicy Neuilly — w małym domku, ale lepiej zabarykadowanym niż forteca... kupuje wszystko co mu przyniosę, byleby było srebrne, albo złote i płaci natychmiast.
— To jakiś dzielny człowiek.
— Pójdę do niego zaraz pojutrze wieczorem.
— To jest, pójdziemy razem.
— Co to, niedowierzasz mi kumciu?...
— Broń Boże!.. Ufam ci najzupełniej, ale znam z doświadczenia słabości ludzkie i chcę cię uchronić od zbyt wielkich wymagań.
Pictoupain roześmiał się na całe gardło.
— Zgoda! pójdziemy razem!
Na tem dwaj bandyci zakończyli rozmowę, wypili jeszcze po parę łyków wódki, a potem pobielacz posłanie swoje rozdzielił na dwie połowy i oddał jednę do dyspozycyi Pictoupin’a, który się z przyjemnością wyciągnął na tej improwizowanej pościeli.
Za chwilę kaleka i żebrak zasypiali najspokojniej obok siebie.
Pozostawimy ich w spokoju przez noc i cały dzień następny, a powrócimy tu jutro dopiero wieczorem...

∗             ∗
Godzina jedenasta bije na wieży w Auteuil.

Pobielacz i dziewczynka znajdują się w chacie sami.
Mała nie śpi tak jak wczoraj — siedzi w kącie głęboko zamyślona i spogląda od czasu do czasu pięknemi czarnemi oczami na kalekę, który się przechadza po izbie i widocznie oczekuje na kogoś niecierpliwie.
Nareszcie dały się słyszeć kroki przyspieszone i wkrótce ktoś zastukał po trzykroć do drzwi spróchniałych.
Pobielacz otworzył natychmiast i pokazał się tryumfujący Pictoupain.
— Zdaje się że dobrze idzie?... — rzekł żywe gospodarz mieszkania.
— Zawsze dobrze idzie to wszystko, do czego się ja zabieram.
— Powracasz z Folie-Normand?...
— Zrobiłem com miał zrobić przy sztachetach. Karzeł służący spuścił psy o dobre pół godziny później niż zwykle..
— I załatwiłeś się z nimi?...
— Naturalnie!... Poczciwe psiska połknęły pigułki jak gdyby nic nie jadły od tygodnia, a nawet więcej się domagały.
— Zatem żyły jeszcze?...
— Gorączka z ciebie mój kumie... Potrzeba przynajmniej godzinę czasu. ażeby lekarstwo poskutkowało. Jeszcze żyją, ale o wpół do dwunastej pożegnają świat na zawsze... My pójdziemy dopiero o dwunastej, więc je zastaniemy już martwemi.
— Przeczekamy tutaj tę godzinę?
— Nie, ruszamy zaraz... Potrzeba wcześniej trochę stanąć ma miejscu... potrzeba się dobrze rozpatrzeć i przedsięwziąć środki ostrożności...
— Jak chcesz... — odpowiedział pobielacz.
— Latarkę masz?...
— Jest.
— A nóż?..
— W kieszeni...
— A kule?...
— Są tu w tym worku... O! ja nie zapomnę o niczem!... — No mała, wyprowadzamy się — dalej moja córko, i tylko ruszaj się prędzej trochę.
Dziecko podniosło się w milczeniu.
Pobielacz wziął w lewą rękę małą krytą latarkę pomalowaną na czarno.
Na plecy zarzucił długi worek płócienny wypchany różnemi rzeczami.
Otworzył drzwi chaty a zgasiwszy świecę, wyszedł naprzód... mała dziewczynka z Pictoupain udali się za nim.
Wszystko troje skierowali się zaraz na lewo i w pośród głębokiej ciemności szli brzegiem Sekwany zdala od gościńca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.