Margrabina Castella/Część pierwsza/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Spotkanie nocne.

Wybiła dziesiąta wieczór.
Czarne chmury zakrywały księżyc i czyniły ciemność nieprzeniknioną.
Deszcz ulewny lał bez ustanku, — gwałtowny wiatr kołysał drzewami w parku Auteuil, łamał gałęzie i wydawał jęki przeraźliwe.
Wzburzone wody Sekwany uderzały silnie o brzegi, a ten huk głuchy, monotonny i nieustający, podobny był z dala do ryku morskich bałwanów.
Cały Auteuil zdał się być uśpionym, gdzieniegdzie tylko majaczyło w oknie jakie błędne światełko w pośród ulic pustych zupełnie.
Zajdźmy do strasznej, prawie doszczętnie zniszczonej chaty, i zajrzyjmy do jej wnętrza.
Na razie kłęby dymu tytoniowego unoszące się w powietrzu i skupiające do okoła świeczki, stojącej na stoliku umieszczonym pośrodku chaty, nic nam widzieć nie pozwalają.
Potrochu oczy nasze zdołały zgłębić tę zasłonę i spostrzegamy dwie istoty ludzkie:
Kaleka siedzi przy stole i ciągnie z krótkiej fajeczki, z flegmą holenderczyka a powagą fakira.
Na snopku słomy pokrytym jakimś łachmanem, spoczywa prześliczna dziewczynka.
Mała zasypia snem spokojnym, głębokim, szkaradny dym z tytoniu nie przeszkadzał jej wcale oddychać swobodnie.
Wszystko zresztą wewnątrz chaty przedstawiało okropną nędzę.
Oprócz prostego stołu i dwóch starych stołków, nie było tu żadnych a żadnych innych sprzętów.
Słoma i suche liście składały się na posłanie.
Zniszczony rądel i dwa fajansowe poszczerbione talerze, oto wszystkie sprzęty kuchenne i stołowe.
Twarz kaleki w pośród otaczających go kłębów dymu, twarz o rysach energicznych, wydawała się straszną.
Czarne oczy przysłonięte szerokim rądem kapelusza, miały w tej chwili wyraz nieruchomy, okrutny.
Usta zaciśnięte uśmiechały się złowrogo za każdym razem, gdy z nich wyjmował na chwilę cybuszek fajki.
Pod tą czaszką pokrytą gęstemi kręcącemi się czarnemi włosami, gdzieniegdzie przypruszonemi siwizną, roiły się z pewnością jakieś ohydne myśli, jakieś projekta niegodne.
Potulny pobielacz, którego znali wszyscy mieszkańcy Auteuil, na osobności przeobrażał się zupełnie.
Nie widziany przez nikogo, nie czuwał nad sobą i przybierał właściwą swoję postać.
Wyglądał też na bandytę gotowego na wszelką zbrodnię.
Wypuścił z ust ostatni kłęb dymu i fajka zagasła.
Wysypał popiół i zaczął szukać po kieszeniach — pokazało się, że były zupełnie puste.
— Nie ma już tytoniu! — mruknął z przekleństwem nie mam szczęścia! Czy jest aby choć trochę wódki?
Mówiąc to wstał bez pomocy kul, bo nogi zwolnione z pasów jakie je przez cały dzień krępowały, były zupełnie zdrowe lubo trochę za cienkie, i skierował się do jednego z kątów chaty, gdzie na desce przybitej do ściany stała flaszka i blaszany kubek.
Flaszka była do połowy napełniona tym płynem żółtawym, który szynkarze z okolic Paryża zwykle wódką nazywają.
Pobielacz usiadł znowu zadowolony przy stole i miał właśnie nalewać pierwszy kubek, gdy nagle zadrżał, posłyszawszy szelest jakiś.
Zaczął się przysłuchiwać.
Ktoś słabo ale bardzo wyraźnie stukał do drzwi chaty.
Po małym przestanku stukanie stało się natarczywszem.
Pobielacz otworzył wązkie okienko wychodzące na brzeg rzeki i zapytał:
— Kto tam o tej porze stuka do moich drzwi?...
Z razu odpowiedziano mu wybuchem śmiechu, a następnie ktoś wesoło zawołał:
— No, no, kumie, odsuńcie zasuwę, — przynoszę ci piętnaście kociołków i dwadzieścia dwa rądle do pobielania... Pyszna gratka!
— Czy to ty Pictoupain? — zapytał pseudo-kaleka.
— A któż do wszystkich dyabłów, mógłby być inny?... Spiesz się, bo mnie deszcz moczy i wiatr tak mrozi, iż napewno dostanę kataru...
Pobielacz przekonany otworzył drzwi i wpuścił przybyłego, który zaczął się otrząsać jak zmoczony pudel.
— Brr! — mruczał następnie — a to obrzydły czas!... tej nocy nawet żandarma nie dałoby się wypędzić za drzwi.. Czy nie mógłbyś kumciu rozpalić trochę ognia na kominie?...
— Dla czego nie? — odpowiedział pobielacz.
— No to się spiesz — będę ci bardzo wdzięczny. Nie lubię się pieścić, ale się obawiam kataru. — Katar to obrzydła bestya — jak mnie napadnie, myślę, że cała moja maszyna się popsuła!...
W jednym rogu chaty zrobiony był rodzaj kominka. — Nie mogło być coś bardziej pierwotnego.
Cała konstrukcya składała się z dużej płyty kamiennej położonej na ziemi i z dwóch kamieni zamiast wilków.
Wązki otwór w dachu, wyprowadzał dym na zewnątrz.
Pobielacz rzucił na kamienie naręcze suchych gałęzi i trochę drobnego drzewa i podpalił,
Wysoki trzeszczący płomień wzniósł się zaraz aż do spróchniałego pułapu.
— Do dyabła! — zawołał Pictoupain — bądź ostrożny bo spalisz zabudowanie! — Lokale podrożały i nie byłoby gdzie mieszkać...
Pobielacz zaczął się śmiać.
— Nie bój się! — ogień ze słomy bucha płomieniem ale nie zapala.
— Palniesz kieliszek, co? — zapytał pseudo-kaleka.
— Czem-że chcesz mnie poczęstować...
— Wódką...
— Dobrze, jak fajkę kocham!... Ogrzać się jednocześnie wewnątrz i zewnątrz.. wcale dobry interes!...
W gospodarstwie był jeden tylko kubek, mężczyźni więc pili kolejno.
— Sapertelle! — wykrzyknął Pictoupain — doskonała ta twoja wódka! To tak jakby łokieć flaneli położyć na żołądek. Jeszcze miarkę daj kumie, potem zapalimy fajki i pogadamy o interesach.
— Niestety — mruknął kaleka — niepodobna.
— Dla czego?
— Nie mam tytoniu.
— Wszystko się dobrze składa, bo ja właśnie mam cały kapciuch!
— Wiwat! — wykrzyknął pseudo-kaleka, wykręcając się na piętach.
Pictoupain położył kapciuch z tytoniem, przygotowanym w większej części posiekanych z cygar.
Za chwilę obie fajki mogły walczyć z kominami lokomotywy.
Ani stuk otwierających się drzwi, ani nagłe światło płomienia, ani rozmowa dwóch ludzi, nie przebudziły śpiącej dziewczynki, tak jest spokojnym i głębokim sen dziecka.
— Teraz — odezwał się pobielacz — możemy rozmawiać swobodnie.
— Po to cu umyślnie przyszedłem odpowiedział Pictoupain — gadajmy!...
Nocny gość, nizki i szczupły, wyglądał na słabowitego a tak wątłego, że uważano go za niezdolnego do pracy.
W istocie jednak, pod tą nędzną powłoką kapryśna natura ukryła nerwy i muskuły żelazne.
Pictoupain ciągnął wcale dobre korzyści ze swojej powierzchowności nieobiecującej.
Wykierowł się na podróżującego żebraka, okrywał łachmanami, wdział starą torbę na plecy i przebiegał wolnym krokiem wsie i przedmieścia Paryża.
Zatrzymywał się przed wszystkiemi drzwiami, zdejmował z pokorą pomiętoszony kapelusz i szeptał niewyraźnie jakieś słowa bez żadnego sensu, przeplatając je wyrazami łacińskiemi.
Dobrzy ludzie brali tę siekaninę za jakąś oracyę bardzo pobożną. Łacina wywierała wielkie wrażenie.
— Pictoupain, to wcale nie głupi człowiek — mówili do siebie poczciwcy — co najmniej umie tyle co i proboszcz.
— I obfite jałmużny, w postaci kawałków chleba, jarzyn i owoców zapełniały torbę żebraczą.
Dosyć często nazajutrz po odwiedzinach ubogiego, spełniono jakąś śmiałą kradzież w domu litościwego chłopka, ale nigdy a nigdy nie przyszło nikomu na myśl skarżyć, albo nawet posądzić o tę niegodziwość, chorego a pobożnego dziadka.
Otóż właśnie jedynym winnym był właśnie ten, którego nie posądzano. Powróćmy jednak do chaty i przysłuchajmy się rozmowie dwóch nędzników.
— Pictoupain, mój dzielny chłopcze — mówił mniemany kaleka — skoroś przyszedł w tej godzinie w czas taki piekielny, umyślnie poto, ażeby ze mną porozmawiać, musisz mieć na pewno jakąś interesującą propozycyę...
— Naturalnie... — odpowiedział żebrak.
— Idzie o jaką robotę? — zapytał pobielacz z naciskiem.
— Tak.
— Duża czy mała?...
— Ogromna.
— Łatwa?
— Zadaj sobie fatygę aby wyciągnąć łapę próżną a odejdziesz z pełnemi kieszeniami?
— Ta-a-a-k?..
— Coś takiego, co to palce oblizywać...
— A do dyabła! — Czy to dzisiaj wynalazłeś ten kąsek, mój chłopcze?...
— Już cztery czy pięć dni temu.
— Kiedyż termin roboty?...
— Jutrzejszej nocy.
— Dla czego nie dzisiaj?...
— Mam przyczyny...
— No, to niech i tak będzie!... Daleko trza iść?...
— Obejdziesz się bez kuli i wcale nóg nie sfatygujesz...
— Więc to w Auteuil?...
— Tak w Auteuil... kwandrans drogi od tej chałupy.
— Doskonale! Nic tak kurażu nie dodaje jak zajęcie blizkie...
— Gdybym miał swój dom, byłbym zapewne tego samego zdania — ponieważ go nie mam w tej chwili, pracuję wszędzie jednakowo. Zawsze mi chodzi o to tylko, ażeby łup był obfity, jutro zaś zapewniam, cię że będzie co się nazywa wspaniały. Jak żyjesz kumciu nie brałeś w takiej frajdzie udziału...
— Objaśnij że mnie dokładniej...
— Zaraz... Czy znasz ten piękny, dom, który w okolicy la Folie-Normand nazywają?...
— Jakżebym nie miał go znać?... Toż to najpiękniejszy budynek w Auteuil?... To pałac prawdziwy.
— Tam otóż zajrzymy jutrzejszej nocy...
Pobielacz skrzywił się niezadowolony.
— No co?... — wykrzyknął Pictoupain — co takiego?.. Zrobiłeś minę, jakby ci się propozycya nie podobała...
— Bo nie... i myślę sobie w tej chwili, czyś ty czasami nie zwaryował?...
— Zkąd to podejrzliwe pytanie?...
— Mówiłeś mi przed chwilą, nieprawdaż, że robota bardzo łatwa i prosta...
— Mówiłem to i powtarzam...
— I dodajesz zaraz potem, że to w Folie-Normand, mamy pracować.
— Naturalnie...
— Ależ mój chłopcze, czy nie widziałeś nigdy muru otaczającego tę posiadłość czy co?...
— Zrobiłem lepiej, bo zmierzyłem ten mur z największą dokładnością... ma czternaście stóp wysokości.
— I oprócz tego najeżony jest gęstemi kolcami żelaznemi.
— Zanotowałem sobie dobrze te kolce w pamięci i tak samo jak ty, uznaję, że przedostać się przez te przeszkodę niepodobna.
— A mimo to obstajesz przy swojem przedsięwzięciu?...
— Obstaję, bo jestem swego pewny.
— Nie zauważyłeś zapewne także i dwóch bud po obu stronach głównej bramy, w których siedzą psy neufunlandzkie takie wielkie jak woły?...
— Wiem, wcale piękne okazy i warte duże pieniądze!.. — odparł Pictoupain niedbale i dodał: — spuszczają ich z łańcuchów zaraz z wieczora a muszą być bardzo złe i założyłbym się, że nie potrzebowałyby więcej nad pięć minut czasu, ażeby rozszarpać, takiego jak ty człowieka, a takich jak ja dwóch przynajmniej.
Pobielacz patrzył na żebraka z coraz większem zdziwieniem.
Pictoupain zaczął się śmiać.
— Znasz tak dobrze te psy i jeszcze się upierasz, — mruknął pseudo-kaleka.
— Wszystkie te przeszkody co cię tak przerażają, są dla mnie nic nie znaczące bagatelki. Czy masz co jeszcze do powiedzenia?...
— Mam... mam... są jeszcze inne rzeczy...
— Nie żenuj się... mów co myślisz, a jak skończysz, odpowiem ci hurtem na wszystko... Mamy kubki pełne, fajki nałożone, ubranie moje suszy się przy kominie, nic nas nie nagli... zatem mów wiele ci się podoba.
Pictoupain otoczył się gęstym kłębem dymu, a pobielacz prawił dalej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.