Margrabina Castella/Część pierwsza/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Szałas w Auteuil.

Baron de Montaigle postanowił dzisiejszego wieczoru wyglądać bardzo ładnie i dla tego zajął się najgorliwiej swoją toaletą.
Zadanie nie lada, trudne do osiągnięcia, wymagało wiele czasu i przeróżnych komplikacyj.
Godefroy zauważył, że ma cerę trochę przyżółtą, dodał więc różu do pudru, ażeby twarz ożywić i oczom dodać większego blasku.
Włosy posypał pudrem blond, żeby ładniej i matowo wyglądały, nakoniec za pomocą delikatnych węgierskich pomad, zakręcił wąsiki do góry i nadał im pozór prawdziwie wyzywający.
Koszula wyhaftowana niby kołnierzyk kobiecy, krawat śnieżnej białości, kamizelka biała i czarne, trochę obcisłe ubranie, uczyniły z pana Godefroy typ skończony młodego człowieka, zadowolonego bardzo i ze siebie i ze swojego krawca nadwornego.
Skoro tylko wielkie dzieło zostało ukończone, baron wrzucił trochę złota w kieszenie kamizelki, a na wszelki przypadek wziął też kilka biletów bankowych do pugilaresu, poczem rzucił jeszcze spojrzenie w lustro, uśmiechnął się z zadowoleniem i rzekł z przekonaniem:
— Wcale nie źle wyglądam i podobam się na pewno... Nie mogę się zresztą żalić, — dodał z miną rozkosznie głupią, kobietki przepadają za mną...
Zapytał kamerdynera, czy zaprzężono do drugiego powozu, (jeden zostawił do dyspozycyi panny Formozy), a otrzymawszy potakującą odpowiedź, zeszedł, wsiadł i kazał się zawieźć do hrabiego, którego zastał już gotowym i oczekującym niecierpliwie.
Po chwili obaj młodzi panowie znaleźli się w dziedzińcu pałacu przy ulicy Chaussé-d’Antin.
Margrabina zajmowała cały oddzielny pawilon pomiędzy podwórzem a ogrodem, po za korpusem głównym.
Z dziesięć powozów po większej części uherbowanych, stało w szeregu wzdłuż złoconych sztachet.
— Baronie, — odezwał się hrabia de Godefroy, — zdaje mi się, że przybywamy ostatni.
— Czy może być?... — wykrzyknął baron.
— Tak mi się zdaje przynajmniej, odpowiedział hrabia, — za długo kazałeś czekać na siebie. Ale, — dodał z lekką ironią, — margrabina gdy cię zobaczy, tak pięknym, przebaczy chętnie opóźnienie..
— I ja tak myślę, — odparł naiwnie pan baron.
Hrabia przygryzł wargi, aby się powstrzymać od śmiechu i pomyślał sobie:
— Nieoszacowane bydlę!... Laura chybaby zmysły straciła, gdyby go zapragnęła odbijać pannie Formozie!...
Pawilon jaki zajmowała Castella, składał się z parteru, z pierwszego piętra i z mansardu.
Salony gościnne znajdowały się na parterze a ich wielkie okna wychodziły na ogród, zawsze od wiosny do późnej jesieni przepełniony najpiękniejszemi kwiatami.
Właściwe pokoje pięknej damy znajdowały się na pierwszem piętrze, służba bardzo liczna mieściła się w mansardach.
Trzech lokai w galowej liberyi wystawało zawsze w przedpokoju.
Jeden z nich spytał o nazwiska nowo przybyłych i otwierając drzwi salonu wygłosił:
— Pan hrabia de Credencé, — pan baron de Montaigle.
Margrabina Castella w tej samej różowej toalecie, w której znajdowała i się na przedstawieniu w teatrze, była na drugim końcu salonu, otoczona grupą mężczyzn, jakby grupą dworzan otaczających królowę.
Ci mężczyźni nie byli bynajmniej pierwszemi lepszemi.
Niejeden nosił piękne nazwisko starożytne, niejednego herby błyszczały w Wersalu w sali wojen krzyżowych...
Inni posiadali ogromne majątki, należeli do arystokracyi pieniężnej, która w czasach dzisiejszych więcej bodaj znaczy od arystokracyi rodowej.
Było tu słowem siedmiu czy ośmiu wielkich panów, był sławny milioner bankier, był właściciel jednej z największych kolei żelaznych i t. p.
Pani Castella, opuściła to towarzystwo i z nadzwyczajną uprzejmością podążyła na spotkanie barona Godefroy de Montaigle i hrabiego de Credencé, którego nazwisko usłyszeliśmy po raz pierwszy.:
— Jestem bardzo, bardzo szczęśliwą, że witam w domu moim pana barona! — odezwała się do Godefroy: — Pomimo otrzymanej obietnicy nie śmiałam liczyć na pewno na pana. Wiem jak pan jesteś pożądanym, wiem jak wszyscy pana pragną mieć u siebie. Pochlebia mi to bardzo, że otrzymałam pierwszeństwo, i dziękuję panu raz jeszcze!
Baron do Montaigle, usiłował, zaimprowizować odpowiedź zarówno dowcipną jak i grzeczną. Ale musimy powiedzieć otwarcie, że zamach nie udał mu się wcale. Rad nierad musiał też poprzestać na mruknięciu w postawie pierwszego kochanka to jest, z pochyloną nieco głową i ręką na sercu.
— O pani margrabino! tak... tak, istotnie... zapewne pani margrabino...
I... basta.
Reszta zginęła w niezrozumiałym szepcie. Pani Castella uśmiechnęła się do hrabiego i po angielsku podała mu rękę.
— Dobry wieczór kochany hrabio — rzekła — jesteś bardzo grzecznym żeś towarzyszył panu de Montaigle.
Następnie dodała zwracając się do pana Grodefroy:
— Kolacyę wnoszą w tej chwili, podaj mi więc ramię baronie. Nie chcę żeby pana wyprzedził kto inny.
— Na pradziadka, który był przyjacielem księcia-marszałka Richelieugo — myślał sobie Godefroy — mogę już naprawdę powiedzieć sobie: Przyszedłem! zobaczyłem! zwyciężyłem! Margrabina rozszalała się we mnie! — słowo honoru!... Afiszuje się kobiecina a gotowa i skompromitować się... no to jej rzecz, ja co prawda lubię bardzo jak kobiety się kompromitują dla Bibi... Bibi to ja!...
— Nie widziałem doprawdy nigdy, aby margrabina przyjmowała kogo tak kordyalnie jak tego głupca! — myślał jednocześnie pan hrabia de Credencé. — Niech dyabli wezmą, jeżeli rozumiem co ona ma na myśl?...
Marszałek stanął we drzwiach i zaanonsował, że podano do stołu.
Portyera gobelinowa rozchyliła się i roztworzyły się podwoje.
Pani Castella prowadzona pod rękę przez Godefroy, pijanego z radości i dumy, skierowała się ku przepysznej sali jadalnej, jarzącej światłem, błyszczącej srebrem i kryształami, co wszystko jednak było niczem w porównaniu wytwornego menu, godnego zaprawdę Lucullusa.
Inni goście pospieszyli za panią domu.
Wskazała miejsce każdemu, barona usadziła z lewej strony obok siebie.
— Posadziła mnie na lewo — myślał Godefroy rozgorączkowany — to z pewnością dla tego, żebym słyszał jak jej serce bije gwałtownie... Słowo honoru!... Piorunujące wywarłem wrażenie. Rzadko się zdarza, żeby tak potrafić kogo oczarować od pierwszego wejrzenia. Jak ona mi się stara przypodobać. — O! bądź spokojne, moje bóstwo, nie będę wcale okrutnym... uczynię cię szczęśliwą, przysięgam!...
Pozwólmy panu Godefroy baronowi de Montaigle, ciągnąć dalej swój tryumfalny monolog — pozwólmy różnym arystokratom pieniężnym i rodowym, rozkoszować się dobrym jadłem i upajać zarówno wzrokiem syreny jak i wyborowemi winami, a sami, zaspokójmy ciekawość naszych czytelników, pragnących napewno dowiedzieć się, kto była margrabina Castella.
— Prawdziwa margrabina! — powiedział hrabia de Credencé do barona Montaigle.
Tak jest, była to prawdziwa margrabina, ponieważ była wdową po rzeczywistym margrabim — tylko w jaki sposób została żoną tego rzeczywistego margrabiego?
Cała to historya i do tego tak ciekawa historya, że musimy poznać ją koniecznie.
Na lat dwadzieścia pięć przed wypadkami jakie opowiadamy, okolice Paryża nie były podobne do tego czem są teraz i nie zapowiadały nawet tej przemiany jakiej uległy.
Paryż, to miasto wszechświatowe, nie czuło jeszcze potrzeby popuszczać ścieśniających go pasków.
Domy wystarczały mieszkańcom.
Przedmieścia nie marzyły o sławie ani o boleściach aneksyi. Place w środku miasta, te co mają teraz wagę biletów bankowych, nie miały wagi złota, — sąsiednie zaś miejscowości jak lasek Buloński, Passy, Auteuil e t c., nie liczyły się nawet na wagę miedzi.
Nie śmiemy przytoczyć tu cen ówczasowych,
Wydawałyby się nieprawdopodobnemi i niktby w nie nie uwierzył, oprócz chyba tych nieszczęśliwych, co sprzedali swoje własności i tych szczęśliwców co je wtedy nabyli.
Ziemia nie kosztowała drogo, rozdawano ją też z niedbałą rozrzutnością.
Auteuil zabudowane obecnie pałacami i pałacykami, usiane rozkosznemi ogródkami, przedstawiało wtedy kilkanaście olbrzymich placów, otoczonych parkanami, poza któremi wznosiły się budynki po większej części drewniane, w rodzaju bardzo skromnych willi.
Jedna z takich posiadłości i największa bodaj ze wszystkich, pokaźny bowiem dom mieszkalny dominował w parku mającym dziesięć hektarów obszerności, należała do starego bankiera, który nie mieszkał tu nigdy nawet w lecie, lubo ciągnął duże zyski z własności, wynajmując mieszkania z meblami bogatym cudzoziemcom, którzy w ten sposób o pół mili od Paryża, używać mogli wiejskich rozkoszy pod cieniem drzew rozłożystych, nad brzegami przezroczystej rzeki i w pośród ładnych widoków.
Wspomniana miejscowość znaną była pod nazwą Folie-Normand, od sławnego generała — rolnika Alaina Normanda, który założył ją w 1760 roku.
O jakie sto kroków od ładnych żelaznych sztachet rococo, zamykających obszar Folie-Normand, po drugiej stronie drogi, nad brzegiem Sekwany w stronie Saint-Cloud, stał mały domek albo raczej mała chatka nędznej powierzchowności, pobudowana z ziemi i suchych gałęzi, pokryta na wpół zgniłym dachem słomianym, przez który deszcz i wiatr swobodnie dostawał się de środka.
Chata o jakiej mowa, była własnością starca dzikich obyczajów i niedobrej reputacyi, rybaka z profesyi.
Człowiek ten zawsze milczący i ponury, żyjący więcej na wodzie niż na lądzie, sprzedawał ryby jak mógł najdrożej, ażeby mieć na tytoń i wódkę; unikał ludzi, nie przemówił nigdy do nikogo ani słowa, a odzywał się wtedy tylko kiedy szło o sprzedaż ryb, i to odzywał się zawsze w sposób bardzo lakoniczny i bardzo gburowaty.
Stary rybak słusznie czy niesłusznie, uważanym był w okolicy za ex-kryminalistę.
Utrzymywano, że wyrzuty sumienia nie dają mu spokoju, że dla tego jest taki ponury, że dla tego tak szuka samotności.
Co to był za występek tak długo i tak ciężko odpokutowywany, tego nie wiedział nikt.
Występki jego i pokuta mogły być legendą, którą wszyscy znali, choć na dobre nie wiedział nikt zkąd brała początek.
Kobiety i dzieci bały się ogromnie tego starca i uciekały gdy się pokazał, mężczyźni nawet niechętnie z nim się spotykali.
Pewnego dnia utonął rybak i dopiero po tygodniu odnaleziono jego zwłoki i siatkę.
— Bóg nie rychliwy ale sprawiedliwy — powtarzali sobie litościwi obywatele z Auteuil.
W końcu zapomniano o starym zupełnie.
Chałupa nad brzegiem rzeki nie cieszyła się lepszą opinią od swojego właściciela.
Stała długo pustką, materyał zaś z którego była pobudowana, przedstawiał wartość tak małą, że nawet piraci krążący po Sekwanie a tak chciwi najmniejszego łupu, pogardzali nim zupełnie.
Jesienne wiatry i zimowe deszcze zniszczyły chałupinę do reszty.
Pewnego wieczora, dobrzy ludzie z Auteuil, wyszedłszy na drogę nadrzeczną na zwykłą przechadzkę, ździwili się niepomału a nawet zaniepokoili, gdy dostrzegli biały dym wydobywający się z zapadłego prawie dachu starej chaty.
— Co za śmiały jakiś włóczęga — zapytywali jedni drugich — zagarnął w posiadanie sukcesyę po rybaku?
Ciekawość ta zaspokoiła się wkrótce, obawy ustały.
Nowi mieszkańcy chaty, zdawali się bardzo spokojni, nie mogli być niebezpieczni i nie przeszkadzali nikomu.
Mieszkańcami temi byli: mężczyzna czterdziestoletni i mała pięcioletnia dziewczynka.
Mężczyzna miał twarz ciemną z charakterystycznym wyrazem rasy cygańskiej, z dużemi czarnemi oczyma, dziwnie błyszczącemi. Figura jego całkiem była nieforemną — nogi krzywe i bezwładne, okręcone były paskami jakby mumia egipska i odmawiały dźwigania ciężaru dobrze rozwiniętego korpusu.
Człowiek ten mógł się poruszać tylko bardzo wolno i tylko przy pomocy dwóch kuli, z któremi nie rozłączał się nigdy.
Mała dziewczynka, biała jak kreolka, miała włosy czarne bardzo gęste i przedstawiała typ idealnej piękności, wymarzonej przez malarzy i poetów.
Wkrótce dowiedziano się w okolicy, że kaleka zajmował się pobielaniem.
Widziano go wysiadującego po całych dniach na progu chaty, obok naczynia z żarzącemi węglami, nad któremi stał tygielek żelazny, napełniony rozpuszczonym metalem.
Na około pełno było kociołków i rądli, które pokrywał błyszczącą warstwą ołowiu.
Było to bardzo na rękę dla pań gospodyń z Auteuil.
A dziewczynka, było to dziecko, takie malutkie, takie ładne i takie czyste w swoich nędznych sukienkach, połatanych rozmaitego koloru nićmi, że ją wszyscy polubili bardzo.
Chętnie wołano ją do domów i obdarzano mnóstwem łakoci i drobną monetą, a czasami nawet srebrną.
Przyjmowała prezenta z miną seryo, bez uśmiechu, a często bez podziękowania, niby jedna z tych infantek pięcioletnich, które tak lubił malować Velasqueze, a które przyjmują z godnością hołdy i dary od swoich poddanych.
— Dla czego ona taka milcząca? — pytano nieraz pobielacza — czy niemowa, czy co?
— Nie — odpowiadał zapytywany grubym głosem, z wyraźnym cudzoziemskim akcentem — ale nie dobrze rozumie po francuzku a nie mówi wcale...
— To wasza córka? — wypytywali ciekawi.
— Tak.
— A matki nie ma z wami?
— Matka nie żyje....
— Jesteście francuzem?
— Nie.
— Z jakiego kraju pochodzicie?
— Z kraju którego nie znacie.
— Daleko ztąd?
— O bardzo, daleko.
Lakonizm tych odpowiedzi mroził wyrazy na ustach interlokutorów i rozmowa się przerywała.
Nadchodzi chwila, w której te dwie osobistości tak spokojne i tak na pozór godne zainteresowania, chwila w której ten kaleka i to dziecko — mają odegrać główną rolę w okropnym dramacie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.