Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
POLOWANIE Z SOKOŁAMI.

Karol ciągle czytał.
Król pobudzany ciekawością, pochłaniał karty, a każda z nich, jak już wyżej powiedzieliśmy, była mocno przylepioną do drugiej.
D’Alençon dzikim wzrokiem śledził ten widok, o którego skutkach tylko on jeden wiedział.
— Co to będzie? — pomyślał książę. — Ja mam wyjechać teraz, dla objęcia jakiegoś tam urojonego tronu, kiedy tymczasem Henryk na pierwszą wiadomość o słabości Karola, powróci do jakiej twierdzy, położonej w pobliżu Paryża i będzie czyhał na koronę, rzuconą nam na pastwę przez losy. Henryk w jednej chwili wpadłby do Paryża, i król Polski jeszczeby się nie dowiedział o śmierci brata; a juźby nowa dynastya zasiadła na tronie. Nie, to jest niepodobieństwem!..
Takie myśli przesunęły się przez głowę księcia, kiedy w pierwszej chwili strachu chciał wydrzeć książkę Karolowi.
Zdawało się, że los sprzyjał Henrykowi, gnębiąc dom Walezyuszów; przeciw temu losowi książę chciał jeszcze raz się targnąć.
W jednej chwili, plan względem postępowania z Henrykiem zmienił.
Zatrutą książkę czytał nie Henryk lecz Karol; Henryk miał więc pojechać, lecz pojechać osądzony na śmierć; los zachował go raz jeszcze, a zatem Henryk powinien był pozostać.
Jako więzień w zamku Vincennes lub w Bastylli, Henryk nie był tak strasznym, jak król Nawarry, dowodzący trzydziestoma tysiącami hugonotów.
Książę, pozwolił Karolowi skończyć rozdział a skoro się obejrzał, rzekł:
— Czekałem, ponieważ Wasza królewska mość tak rozkazałeś, lecz czekałem z niecierpliwością, gdyż mam ci udzielić, Najjaśniejszy panie, wiele bardzo ważnych wiadomości.
— E!.. do stu dyabłów — zawołał Karol, na którego blade policzki zaczęły występować czerwone plamy, czy w skutek wielkiego zajęcia z jakim czytał, czy też dlatego, że trucizna już zaczęła działać — e! do stu dyabłów, możeś znowu przyszedł mi o tem gadać. Pojedziesz, jak pojechał król Polski. Pozbyłem się króla Polskiego, pozbędę się i ciebie. Niema już o czem mówić.
— Wcale nie chciałem mówić o moim odjeździe. Wasza królewska mość dotknąłeś najczulszej struny mego serca. Najjaśniejszy panie, nie dowierzasz mej wierności i memu poświęceniu, jako poddanego i brata, a ja chcę ci dowieść, że nie jestem zdrajcą.
— No i cóż?... — zapytał Karol, oparłszy się na książce, skrzyżowawszy nogi i patrząc na Franciszka jak człowiek, który przeciwko swemu zwyczajowi zbroi się w cierpliwość. Zapewne znowu jakie plotki? Jakie nowe oskarżenia?
— Nie, Najjaśniejszy panie; spisek, który tylko moja dziwna delikatność nie pozwoliła wykryć Waszej królewskiej mości...
— Spisek? Zobaczmy co za spisek.
— W tym czasie, kiedy Wasza królewska mość będziesz polował nad rzeką i w dolinie Vesinet, król Nawarry pojedzie do lasu Saint-Germain, gdzie czekają na niego stronnicy, a ztamtąd ucieknie...
— No tak! Wiedziałem o tem. Znowu nędzne plotki na tego biednego Henryka. Skończcie już raz te oszczerstwa.
— Wasza królewska mość niezadługo będziesz się mógł przekonać, czy to oszczerstwo.
— Jakim sposobem?
— Dzisiaj wieczór już go nie będzie, Karol wstał.
— Słuchaj — zawołał król.
— Jeszcze raz jestem gotów udawać, że wierzę waszym oskarżeniom: lecz oświadczam tobie i twojej matce, że to już raz ostatni.
Potem podniósłszy głos, król dodał.
— Zawołać mi króla Nawarry!
Służbowy oficer chciał spełnić rozkaz, lecz Franciszek wstrzymał go skinieniem.
— To zły środek — powiedział książę — tym sposobem, nic się nie dowiesz, mój bracie. Henryk zaprze się, da jakikolwiek znak swoim wspólnikom, a ci znikną. Tym czasem ja i moja matka, będziemy posądzeni o potwarz.
— Czegóż więc żądasz?
— W imieniu naszego braterstwa, Najjaśniejszy panie! zaklinam cię, wysłuchaj mnie! Uczyń tak, ażeby prawdziwie winny, ten, który cię już przeszło dwa lata oszukuje w myśli i nareszcie oszuka w czynie, mógł być schwytanym i ukaranym.
Karol nic nie odpowiedział; zbliżył się do okna i otworzył je.
Krew biła mu do głowy.
Nakoniec szybko się obrócił i zapytał:
— Powiedz mi więc, cobyś zrobił?
— Kazałbym otoczyć cały las Saint-Germain potrójną linią lekkiej jazdy. W oznaczonej godzinie, naprzykład o jedenastej, jazda posuwałaby się naprzód, pędząc wszystko przed sobą ku pawilonowi Franciszka I-go, gdzie ja, niby przypadkowo, rozkażę sporządzić obiad. Skoro spuszczę swego sokoła, a spostrzegę, że Henryk ucieka, pobiegnę na oznaczone miejsce, gdzie ze wszystkimi spiskowemi będzie go można pochwycić.
— Myśl wcale niezła — uczynił uwagę król.
— Zawołać mi tu kapitana gwardyi.
D’Alençon gwizdnął srebrną piszczałką, zawieszoną na złotym łańcuszku.
Nancey wszedł.
Karol zbliżył się do niego i cichym głosem wydał mu rozkazy.
Tymczasem, jego ulubiony pies Akteon, szarpał coś z wielkiem ukontentowaniem.
Karol obejrzał się i krzyknął.
Akteon szarpał szacowne dzieło o polowaniu z sokołami, a tego dzieła tylko trzy egzemplarze było w całym świecie.
Surowa kara nastąpiła zaraz po tym wielkim występku.
Karol schwycił za pejcz i uderzył nim psa ze wszystkich sił.
Pies zaskowyczał i schował się pod stół.
Karol podniósł książkę i z radością spostrzegł, że brakuje tylko jednej kartki, i to nie tekstu ale obrazka.
Król z ostrożnością schował ją do szafy.
D’Alençon niespokojnie śledził wszystkie jego poruszenia.
Teraz, kiedy już zbrodnia spełniła się, życzył sobie, aby jakimkolwiek sposobem można było książkę wydobyć z rąk Karola.
Wybiła godzina szósta, o której król zwykle wyjeżdżał na polowanie.
Na podwórzu czekało na niego wielu mężczyzn i kilka kobiet, pysznie ubranych. Jedni myśliwi trzymali na rękawicach zakapturzonych sokołów; inni mieli zawieszone na szarfach rogi myśliwskie, na przypadek, gdyby król, zmordowawszy się polowaniem z sokołami, zechciał poszczuć łanię lub dziką kozę.
Karol, zamknąwszy drzwi od swojej zbrojowni, zeszedł na dół.
D’Alençon, zważający na wszystkie jego poruszenia, widział, jak król schował klucz do kieszeni.
Schodząc ze schodów, król zatrzymał się i pociągnął ręką po czole.
— Nie wiem, co to się ma znaczyć — powiedział Karol — ale czuję w sobie jakieś boleści.
Nogi pod księciem drżały tak samo jak i pod królem.
— W samej rzeczy — pomruknął książę — zdaje mi się, że te chmurki zapowiadają wielką burzę.
— Burza w marcu? Czyś oszalał! Cierpię zawrót głowy; jestem zmordowany i nic więcej.
Potem król dodał po cichu:
— Oni mnie zabiją swoją nienawiścią, swemi osi. rżeniami i swemi spiskami.
Skoro król wyszedł na podwórze, świeże powietrze, krzyki witających go myśliwych, zbawienny wpływ na niego wywarły.
Wolniej odetchnął.
Naprzód wyszukał wzrokiem Henryka.
Henryk stał obok Małgorzaty.
Zdawało się, że młodzi małżonkowie nie mogli się rozłączyć, tak się czule kochali.
Zobaczywszy Karola, Henryk wspiął konia ostrogami, i zbliżył się do szwagra.
— A! a!... — zawołał Karol. — Wziąłeś dzisiaj dziarskiego konia, a przecież nie jedziemy na zające.
I nie czekając na odpowiedź, król dodał:
— Jedźmy, panowie, jedzmy. Na dziewiątą godzinę musimy być na miejscu.
Katarzyna patrzała na tę scenę z okna Luwru.
Jej blada twarz wyglądała z pod odsłoniętej firanki.
Na znak Karola, pyszny orszak rozciągnął się, wyjechał przed bramy Luwru, i jakby lawina rozlał się na drodze, wiodącej ku Saint-Germain, pośród okrzyków ludu, witającego swego króla, jadącego na białym jak śnieg koniu.
— Co król mówił do ciebie?... — zapytała Małgorzata Henryka.
— Chwalił rączość mego konia.
— I nic więcej?
— Nic.
— A zatem musi coś wiedzieć.
— Być może.
— Miej my się na ostrożności.
Henryk uśmiechnął się lekko, jak gdyby chciał powiedzieć: Nie obawiaj się, moja przyjaciółko.
Zaledwie orszak wyjechał z podwórza, Katarzyna natychmiast zasunęła firankę.
Dostrzegła ona, że Henryk był blady, chwiał się na koniu i że rozmawiał z Małgorzatą.
Henryk był blady dlatego, że nie był obdarzony męztwem mordercy.
Zawsze, kiedy szło o jego życie, krew zbiegała mu do serca, wcale nie uderzając na mózg, jak to miewa miejsce u pasyonatów.
Chwiał się na koniu dlatego, że niezwykłe przyjęcie go od Karola uczyniło na nim głębokie wrażenie.
Nakoniec, dlatego rozmawiał z Małgorzatą, iż zawarł z nią, jak już wyżej powiedzieliśmy, zaczepny i odporny związek.
Lecz Katarzyna wszystko to inaczej sobie tłomaczyła.
— Oho! teraz — mówiła do siebie ze złośliwym uśmiechem — nareszcie się schwytał.
Katarzyna przeczekała przez czas, jakiego potrzebował orszak do wyjechania z Paryża, a następnie, żeby się przekonać osobiście, wyszła ze swego pokoju, przeszła przez korytarz, weszła tajemnemi schodkami na wyższe piętro i dorobionym kluczem otworzyła drzwi od pokojów Henryka.
Lecz tutaj napróżno szukała książki.
Oczy jej napróżno przebiegały ze stołu na stołki, ze stołków na półki, z półek na szafy, nigdzie nie znalazły tego, czego szukały.
— Zapewne schował ją do jakiej szafy, a jeżeli jeszcze jej nie czytał, to ją przeczyta.
Królowa-matka wyszła, z tem przekonaniem, że wszystko się udało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po półtorej godziny szybkiej jazdy, Karol przybył do Saint-Germain.
Do starego zamku, wspaniale wznoszącego się na górze pośród rozrzuconych domów, król nie wstępował, lecz przejechał obok, przez drewniany most, stojący naprzeciwko dębu, który do dzisiejszego czasu nazywa się: „dębem księcia de Sully“.
Wesoła młodzież, wjechała za królem na cudowną, łąkę, na lesistych pochyłościach Saint-Germain.
Łąka, zdawało się, że zamieniła się na pyszny dywan, upstrzony różno-kolorowymi kostiumami i ujęty w srebrną wstęgę rzeki.
Przed królem, trzymającym na rękawicy swego ulubionego sokoła, jechało kilku myśliwych w zielonych kurtkach i ogromnych butach, prowadząc parę smyczy psów.
Słońce, dotychczas kryjące się po za chmurami, nagle pokazało się z za ciemnej opony.
W tej chwili, zerwała się z pod krzaku dzikiej róży czapla, wydając żałosne krzyki.
— Haw! haw! — krzyknął Karol, zdejmując kaptur z oczu swemu sokołowi i puszczając go w pogoń za spłoszoną czaplą.
— Haw! baw! — krzyknęli wszyscy myśliwi dla zachęcenia sokoła.
Sokół na chwilkę oślepiony światłem, opisał krzywą linię, nie wznosząc się w górę; lecz spostrzegłszy czaplę, rzucił się za nią w pogoń.
Jednakże czapla, podniósłszy się w górę w odległości jakich stu kroków od myśliwych, zanim król zdążył ściągnąć kaptur sokołowi i zanim ten ostatni przyzwyczaił się do światła, znacznie wygrała na przestrzeni.
Zanim nieprzyjaciel ją spostrzegł, już była od niego w odległości pięćdziesięciu stóp, i szybko wznosiła się na swych silnych skrzydłach.
— Haw! haw! Bec-de-Fer (Dziobie żelazny) — krzyknął Karol — dowiedź przecie, że pochodzisz ze szlachetnej rasy.
Szlachetny ptak, jak gdyby zrozumiał te słowa, lotem strzały wzbił się po linii krzywej ku czapli, usiłującej zniknąć w chmurach.
— Tchórz, czapla! — zawołał Karol, jak gdyby czapla mogła go usłyszeć.
I galopem pobiegł dalej, aby nie stracić z oczu ptaków.
— Tchórz, czapla, tchórz! ucieka. Lecz Bec-de-Fer dobrej rasy; zaczekaj! Haw! Bec-de Fer, haw!
W rzeczy samej bitwa stała się zajmującą.
Ptaki zbliżały się do siebie, a raczej sokół dościgał czaplę.
Zwycięztwo zależało na tem, kto się wzbije wyżej.
Strach większej dodawał siły, aniżeli męztwo.
Sokół, rozpędzony w locie, przeleciał tuż pod czaplą, na którą zamierzał uderzyć z góry.
Czapla skorzystała z położenia i silnie uderzyła go dziobem.
Sokół pchnięty jakby sztyletem, ze trzy razy skozłował, i wszyscy już myśleli że spadnie.
Lecz ranny, wydał rozpaczliwy, przejmujący krzyk, i znowu rzucił się za czaplą.
Czapla korzystała ze swego czasowego zwycięztwa; zmieniła kierunek lotu w stronę lasu, spodziewając się zniknąć gdzie w gęstwinie.
Lecz sokół z dobrej pochodził rasy.
Rzucił się za czaplą po cięciwie łuku przez nią opisanego; czapla, krzyknąwszy kilka razy, znowu się wzbiła wyżej.
Przynajmniej przez dziesięć minut, ptaków nie było widać w obłokach.
Potem czapla wydawała się jak mały skowronek, a sokół zdawał się być czarnym punktem, coraz i coraz mniejszym.
Karol i wszyscy myśliwi nie spuszczali ptaków z oczu.
Każdy z nich stał na miejscu, z oczyma wlepionemi w uciekającego i goniącego.
— Doskonale! doskonale! Bec-de-Fer! — zawołał Karol. — Patrzcie, panowie, patrzcie, Bec-de-Fer góruje! Haw! haw!
— Na honor, nie widzę ani sokoła ani czapli — powiedział Henryk.
— I ja także nic nie widzę — dorzuciła Małgorzata.
— Lecz jeżeli nic nie widzisz, Henryku, przynajmniej możesz słyszeć czaplę. O! słyszysz, słyszysz? błaga o łaskę.
W samej rzeczy, z górnej strefy dał się słyszeć żałobny jęk, który jednakże tylko wprawne ucho mogło dosłyszeć.
— Patrz, patrz! — zawołał Karol — a zobaczysz, że ptaki spuszczą, się prędzej, aniżeli się podniosły.
W istocie, ptaki już coraz wyraźniej mogły być widzianemi.
Były to jeszcze dwa punkty, lecz po ich różnej wielkości można było poznać, że sokół jest wyżej.
— Patrz! patrz! — wykrzyknął Karol. — Sokół jest wyżej!
Czapla już nawet nie myślała się bronić.
Szybko się tylko spuszczała, odpowiadając smutnemi krzykami na ciosy przez sokoła zadawane.
Nagle, czapla zwinęła skrzydła i zaczęła spadać jak kula.
Lecz i sokół zrobił toż samo, a kiedy czapla chciała znowu na nowo rozpostrzeć skrzydła i polecieć dalej, ostatnie uderzenie sokoła zupełnie ją ogłuszyło.
Zaczęła więc coraz szybciej spadać, a w chwili kiedy się dotknęła ziemi, sokół przygniótł ją, ogłaszając zwycięztwo krzykiem, głuszącym narzekania ginącej ofiary.
— Do sokoła! Do sokoła! — zawołał Karol, pędząc galopem ku miejscu, gdzie się spuściły ptaki.
Lecz nagle zatrzymał konia, krzyknął, wypuścił z rąk lejce, schwycił się jedną ręką za grzywę konia, a drugą za brzuch, jak gdyby go chciał rozedrzeć.
Wszyscy na ten krzyk zgromadzili się na około niego.
— To nic, to nic — powiedział król, czerwony jak upiór. — Zdawało mi się, że ktoś przeciągnął mi po żołądku rozpalone żelazo. Jedzmy dalej, jedźmy, to nic.
I Karol puścił swego konia galopem.
D’Alençon zbladł.
— Znowu cós nowego? — zapytał Henryk Małgorzaty.
— Nie wiem, co się to ma znaczyć — odpowiedziała królowa Nawarry. — Czy widziałeś, jak brat się zaczerwienił?
— Widziałem. On co zawsze bywa blady.
Dworzanie zadziwieni, spojrzeli po sobie i pojechali za królem.
Wkrótce zbliżyli się do miejsca, gdzie spadły ptaki.
Sokół już wybierał mózg czapli.
Karol zeskoczył z konia, ażeby zbliska zobaczyć skutki bitwy.
Lecz stanąwszy na ziemi, zachwiał się i musiał chwycić za siodło, ziemia kręciła mu się pod nogami.
Zrobiło mu się mdło.
— Mój bracie, mój bracie! — zawołała Małgorzata — co ci jest?
— Czuję ten sam ból, jaki czuła Porcia, pochłonąwszy rozpalone węgle. Palę się... zdaje mi się, że oddycham ogniem.
Karol ciężko westchnął i zdawało się, iż się zadziwił, nie widząc na swych ustach płomieni.
Tymczasem, sokołowi znowu założono kaptur na oczy, i wszyscy zgromadzili się na około króla.
— Na rany Chrystusa!.. — ryknął Karol. — To nic, to nic; ot prosto słońce przepaliło mi cokolwiek głowę i razi mi oczy. Panowie! do polowania. Otóż w sam czas pokazało się stado dzikich kaczek. Spuścić sokoły. Na szatana!... Zabawmy się!
W tej chwili spuszczono pięciu czy sześciu sokołów, które się rzuciły za dziczyzną.
Całe polowanie udało się w kierunku rzeki.
— No, i cóż pani na to powiesz?.. — zapytał Henryk Małgorzaty.
— Teraz jest dobra sposobność — odpowiedziała Małgorzata — i jeżeli król się nie obejrzy, bardzo łatwo będziemy mogli zniknąć w lesie.
Henryk zawołał do siebie myśliwego, który trzymał na rękawicy sokoła, a tymczasem, kiedy wspaniały orszak ciągnął po nad brzegiem rzeki, Henryk odłączył się od niego, udając, że się przypatruje zabitej czapli.
W tej chwili, jakby naumyślnie podniósł się bażant.
Henryk spuścił swego sokoła; teraz miał sposobność zupełnie odłączyć się od towarzystwa, niby polując na bażanta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.