Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
KSIĄŻKA O MYŚLISTWIE.

Upłynęło dni pięć od wypadków, wyżej przez nas opowiedzianych.
Wybiła godzina czwarta, a już w Luwrze wszystko było na nogach, jak zwykle w dni polowania.
D’Alençon, według umowy, udał się do Katarzyny.
Królowej nie było już w pokoju sypialnym; lecz na przypadek, gdyby książę przyszedł, kazała mu zaczekać na siebie.
W kilka chwil Katarzyna wyszła z gabinetu, do którego nikomu nie było wolno wchodzić i w którym czyniła różne chemiczne doświadczenia.
Czy przez cokolwiek uchylone drzwi, czy tez z sukien królowej, rozszedł się jakiś nieprzyjemny zapach.
Przez uchylone drzwi d’Alençon dostrzegł w gabinecie gęsty obłok dymu.
Książę z ciekawością zagłębiał swój wzrok w gabinecie.
— Spaliłam stare pargaminy — powiedziała Katarzyna de Médicis — i ztąd pochodzi ten nieprzyjemny odór, dla zabicia którego musiałam wrzucić na fajerkę jałowcu.
D’Alençon skłonił się.
— I cóż tam nowego?.. — zapytała królowa, chowając starannie ręce, poplamione jakimś żółtoróżowym płynem.
— Nic, moja matko.
— Widziałeś się z Henrykiem?
— Widziałem.
— Zapewne nie chce jechać.
— Nie chce w żaden sposób.
— Obłudny!...
— Co pani mówiłaś?..
— Mówiłam, że pojedzie.
— Tak pani sądzisz?...
— Jestem tego pewną.
— A więc, on myśli nam uciec?
— Tak jest.
— A pani zezwolisz na jego ucieczkę?..
— Nie tylko pozwolę, lecz powiadam, że jego ucieczka jest konieczną.
— Nie rozumiem cię, moja matko.
— Słuchaj mnie więc uważnie, Franciszku. Pewien bardzo biegły lekarz — ten sam, który mi dał tę książkę, powiedział, że Henryk, sądząc z pozorów, wpadnie zapewne w chorobę, która go nurtuje, która człowieka gubi, i której nauka zmódz nie może. Pojmujesz więc, że jeżeli Henryk ma paść ofiarą chronicznej choroby, niechaj lepiej umiera zdaleka od nas.
— Śmierć jego bardzoby nas zasmuciła.
— Osobliwie twego brata Karola; jeżeli zaś Henryk umrze, zdradziwszy Karola, to król będzie to uważał za karę niebios.
— Masz słuszność, matko. Henryk więc powinienby pojechać; lecz czy jesteś pewną, że pojedzie?
— Już wszystko przygotował do ucieczki. Miejsce do zgromadzenia się jest naznaczone w lesie Saint-Germain. Pięćdziesięcu hugonotów będzie mu towarzyszyło do Fontainebleau, gdzie na niego czeka jeszcze pięciuset.
— A moja siostra Margot, czy także pojedzie?... — zapytał Franciszek, widocznie bledniejąc.
— Także. Lecz Henryk umrze, a ona powróci wdową.
— Henryk umrze, pani! Lecz czy to jest pewne?...
— Tak przynajmniej mówił doktór, który mi dał książkę.
— Gdzież jest ta książka?
Katarzyna poszła do gabinetu i w chwilę potem wróciła z książką w ręku.
— Oto jest — rzekła.
D’Alençon z trwogą spojrzał na książkę, którą mu podawała, matka.
— Cóż to za książka? — zapytał cały drżący.
— Jużem ci, synu, mówiła. Jest to dzieło pod tytułem: „Sztuka wychowywania i przyuczania białozorów i sokołów do polowania, napisana przez sławnego Castruccio Castracani, władzcę Lukki.
— Cóż mam z tą książką zrobić?
— Zanieś ją swemu kochanemu bratu Henrykowi; wszak mówiłeś, iż cię prosił o dzieło w tym rodzaju. Ponieważ dzisiaj jest polowanie z sokołami, Henryk bezwątpienia przeczyta choć kilka kartek, ażeby dowieść królowi, iż idzie za jego radami. Najważniejszą rzeczą jest, ażebyś wręczył książkę jemu samemu.
— A! nie śmiem! — zawołał drżący Franciszek.
— Dlaczego? Ta książka jest jak i inne książki; tylko, że długo stała nieporuszona, więc jej kartki się pozlepiały. Nie czytaj jej, Franciszku, bo chcąc przewracać karty, musiałbyś ślinić palce, to zaś zajęłoby ci bardzo wiele czasu i jest dosyć nudnem.
— Do tego stopnia, że tracić nad tem czas i zadawać sobie tę pracę może tylko zapalony myśliwiec?
— Tak, tak, zrozumiałeś mnie, mój synu.
— Otóż i Henryk jest na podwórzu. Daj mi książkę, pani. Skorzystam z jego nieobecności i zaniosę mu; jak powróci, znajdzie już ją u siebie.
— Zdaje mi się, że lepiejby było oddać mu osobiście; byłoby to pewniej.
— Jużem ci matko powiedział, że nie śmiem.
— No, to przynajmniej połóż ją tak, żeby można było z łatwością spostrzedz.
— Dobrze, dobrze, przytem roztworzę ją... Czy to nic nie szkodzi, że będzie otwartą?
— Nic nie szkodzi.
— Daj mi więc, matko.
Franciszek drżącą ręką wziął książkę, którą mu śmiało podała Katarzyna.
— Weź, weź — powiedziała królowa — niema niebezpieczeństwa, skoro ja ją trzymałam; zresztą jesteś w rękawiczkach.
To jeszcze nie zaspokoiło Franciszka, ponieważ zawinął książkę w róg od płaszcza.
— Spiesz się, synu, śpiesz; Henryk łada chwila może powrócić.
— Masz słuszność, matko; już idę.
Książę wyszedł strasznie pomieszany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już nieraz wprowadzaliśmy czytelnika do pokojów króla Nawarry, opowiadając wypadki straszne lub wesołe, a to podług tego, czy groził lub uśmiechał się duch, opiekujący się przyszłym królem Francyi.
Lecz nigdy w tych murach, zbryzganych krwią, oblanych winem, nigdy zapewne, w tym kątku Luwru, nie pokazała się twarz tak blada, jak była księcia d’Alenon, kiedy otwierał drzwi do sypialni Henryka, mając przy sobie książkę o myślistwie.
A jednakże w pokoju nie było nikogo, ktoby mógł śledzić czynności księcia.
Pusty pokój oświecały pierwsze promienie wschodzącego słońca.
Na ścianie wisiała ogromna szpada, którą de Mouy radził wziąć Henrykowi na wszelki przypadek.
Kilka oczek kolczugi leżało na ziemi, na stole leżał dobrze wyładowany worek i mały sztylet; po pokoju unosił się jeszcze pył ze świeżo spalonych papierów.
Wszystko to wyraźnie mówiło, że Henryk ubrał się w kolczugę, zaopatrzył się w pieniądze i spalił bardzo ważne papiery.
— Matka nie myliła się — pomyślał książę — obłudnik oszukał mnie.
Ta myśl dodała mu odwagi.
Obejrzawszy wszystkie zakątki pokoju, zajrzawszy za portyerę drzwi, upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, szybko dostał książkę z pod płaszcza i położył ją na stole obok worka i sztyletu; następnie, cokolwiek odstąpiwszy, ręką, obciągniętą w rękawiczkę, ze strachem, dowodzącym jego podejrzeń, roztworzył książkę na los szczęścia.
Szybko cofnął się w tył, zdjął rękawiczkę i rzucił ją w komin, zaczekał dopóki ogień w zupełności nie strawił jej, okręcił się płaszczem i szybko powrócił do swego mieszkania.
Wchodząc do siebie, książę usłyszał za sobą w korytarzu kroki i, będąc przekonanym że to Henryk powrócił, zręcznie zamknął za sobą drzwi.
D’Alençon rzucił się do okna, z którego tylko część Luwrskiego podwórza była widzialną.
Henryka nie było na podwórzu, a książę tembardziej utwierdził się w swojem mniemaniu, iż Henryk wrócił do swoich pokojów.
Franciszek usiadł i wziął książkę.
Była to historya Francyi od Faramonda do Henryka, którą król, na kilka dni przed swojem wstąpieniem na tron, uznał za dobrą.
Lecz umysł księcia był zupełnie czem innem zajęty.
Oczekiwanie dręczyło go.
Bicie pulsów w skroniach przenikało na wskroś mózg jego; zdawało mu się, iż wszystko widzi przez mury i wzrok swój, pomimo trzech ścian, wlepił w kierunku, gdzie się znajdowały pokoje Henryka.
Ażeby usunąć z myśli straszny przedmiot, książę starał się zająć czem innem; lecz na próżno brał do rąk to broń, to kosztowności; napróżno kilkakroć zrywał się i chodził po pokoju; wszystkie szczegóły obrazka, na który niechcący otworzył straszną książkę, wciąż stały mu na oczach.
Na obrazku był rycerz, sam pełniący obowiązki myśliwego — giermka; rycerz ten rzucał w górę wypchanego ptaka, i tym sposobem wabił sokoła do powrotu na rękę.
Rycerz ten galopem pędził na trzęsawiska.
Wyobraźnia tryumfowała nad wolą księcia.
Książę widział nietylko książkę; widział on, jak ku niej zbliża się Henryk, jak patrzy na ten obrazek, jak chce przewrócić kartę, jak karta nie chce się oderwać, jak nareszcie ślini palec i fatalne przewraca karty.
Wszystko to było urojeniem, a jednakże d’Alençon musiał się schwycić za stół, aby nie upaść; zakrył więc oczy, nie pamiętając, że skoro je zamknie, urojenia wyobraźni staną się jeszcze wyrazistszemu.
Nagle Franciszek spostrzegł na podwórzu Henryka.
Bearneńczyk zatrzymał się przed masztalerzami, ładującymi na muły zapasy na polowanie, oraz srebro i inne naczynia.
Henryk, wydawszy rozkazy, przeszedł przez podwórze i wszedł do zamku.
D’Alençon stał na miejscu jakby przykuty.
A więc to nie Henryk szedł korytarzem i wszystkie męczarnie księcia były niepotrzebne.
Zbrodnię skończoną trzeba było znowu zacząć na nowo.
D’Alençon otworzył drzwi od swego pokoju i poszedł do następnych, słuchając co się dzieje na korytarzu.
Teraz nie można się było mylić: książę poznał chód Henryka, nawet brzęk jego ostróg.
Drzwi do pokoju Henryka otworzono i zamknięto.
D’Alençon padł na krzesło.
— Doskonale — wybełkotał. — Otóż co się tam teraz dzieje: On przeszedł przez przedpokój, pokój przyjęcia i wszedł do sypialni, spojrzał na szpadę, na worek, na sztylet i nareszcie spostrzegł na stole książkę.
— Co to za książka — pomyślał — kto ją tutaj przyniósł?
— Bezwątpienia zbliżył się do niej, zoczył obrazek, chciał czytać, spróbował przewrócić kartę...
Zimny pot wystąpił na twarz księcia.
— Czy czasem nie zawoła o pomoc? — pomyślał — czy trucizna nie działa gwałtownie? Ale nie, nie; przecież matka powiedziała mi, że umrze śmiercią powolną, że zniknie.
Ta myśl uspokoiła go cokolwiek.
Przeszło nareszcie dziesięć minut, cały wiek udręczeń duszy.
D’Alençon nie mógł już wytrzymać dłużej, wstał i poszedł do przedpokoju, w którym się zgromadzili dworzanie.
— Dzień dobry panom — powiedział — idę do króla.
Ażeby stłumić swoje wzruszenie, a może iżby mieć dowód, że w tym czasie nie był u Henryka, książę w samej rzeczy udał się do króla.
Po co? Sam nie wiedział...
Co mu miał powiedzieć? nic!...
Książę nie szukał Karola, lecz uciekał przed Henrykiem.
Warta przepuściła Franciszka swobodnie, ponieważ w dni polowania wszystkim było wolno wchodzić do króla.
Franciszek przeszedł przez przedpokój, salon, pokój sypialny i nikogo nie spotkał, teraz przypomniał sobie, że król zapewne siedzi w swojej zbrojowni; otworzył więc drzwi do zbrojowni.
Karol siedział przed stołem, w ogromnem rzeżbionem krześle, obrócony tyłem do drzwi, któremi wszedł d’Alençon.
Zdawało się, że król był bardzo zajęty.
Książę po cichu zbliżył się ku niemu; Karol czytał.
— Na Boga! — zawołał król — otóż to cudowna książka. Słyszałem o niej już dawno, ale wcale nie wiedziałem, że jest we Francyi.
D’Alençon zaczął pilnie słuchać i postąpił jeszcze krok na przód.
— A to przeklęte stronice! — powiedział Karol, pośliniwszy palec i z trudnością przewracając karty.
— Myślałby kto, że są naumyślnie sklejone, ażeby ukryć przed mojemi oczyma tak zajmujące rzeczy.
D’Alençon skoczył jeszcze dalej naprzód.
Książka, którą czytał Karol IX-ty, była ta sama, którą zaniósł Henrykowi.
Głuchy jęk wyrwał się z piersi księcia.
— A! to ty, d’Alençon? — powiedział Karol. — Proszę cię! patrz, mam książkę o polowaniu z sokołami; tak doskonałego dzieła jeszcze nigdy nie czytałem.
Pierwszą myślą księcia było wyrwać książkę z rąk Karola; lecz myśl druga, myśl piekielna, przykuła go do miejsca, i straszny uśmiech ożywił jego twarz bladą.
Książę przeciągnął rękę przez oczy, jak czyni człowiek olśniony nagłem światłem.
Przyszedłszy cokolwiek do siebie, lecz, nie poruszając się z miejsca, powiedział:
— Jakim sposobem, Najjaśniejszy panie, wpadła ci w ręce ta książka?
— Bardzo prostym. Tylko co poszedłem do Henryka, zobaczyć czy jest gotów, lecz już go nie zastałem, bezwątpienia poszedł do psiarni lub stajni. Znalazłem u niego na stole ten skarb nieoceniony i wziąłem, ażeby chociaż dorywczo przeczytać kilka kartek.
I król znowu poślinił palec, chcąc przewrócić stronicę.
Księciu powstały włosy na głowie, trząsł się cały.
— Najjaśniejszy panie!... — wybełkotał — przyszedłem ci powiedzieć...
— Pozwól mi, Franciszku, doczytać do rozdziału — rzekł. — Potem możesz mówić co ci się tylko podoba. Już przeczytałem, a raczej pochłonąłem pięćdziesiąt stronic.
— Już dwadzieścia pięć razy użył trucizny — pomyślał Franciszek. — A więc zginął!
W tej chwili książę przypomniał sobie, że na wysokościach jest Bóg.
Franciszek drżącą ręką otarł sobie z czoła pot zimny i milcząc czekał, dopóki brat nie doczyta do rozdziału.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.