Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

Rok upłynął od śmierci króla Karola IX-go i wstąpienia na tron jego następcy.
Henryk III-ci szczęśliwie panujący z łaski Bożej i swej matki Katarzyny, udał się na uroczystą procesyę, odbywaną na cześć Najświętszej Maryi Panny z Cléry.
Król wyszedł piechotą z żoną i całym dworem.
Henryk III-ci bezpiecznie mógł się oddawać tym małym rozrywkom; żadna troska nie ciężyła nad nim w tym czasie.
Król Nawarry uciekł do Nawarry, gdzie od tak dawna znajdować się pragnął, i bardzo się zajmował, mówiono, jakąś piękną dziewczyną, z rodu Montmorency, którą nazywał la Fosseuse.
Małgorzata była przy nim, smutna i posępna, znajdując w swych pięknych górach jeśli nie rozrywkę, to przynajmniej złagodzenie dwóch najgłówniejszych utrapień życia: nieobecności i śmierci.
Paryż był bardzo spokojny, a królowa matka, będąca zupełną regentką od czasu, kiedy jej kochany syn Henryk został królom, mieszkała to w Luwrze, to w pałacu „Soissons“, położonym w miejscu, gdzie teraz stoi skład zboża, i z którego pozostała tylko wspaniała kolumna, jaką jeszcze widzieć można naprzeciw ulicy.
Pewnego wieczoru, kiedy królowa bardzo była zajętą badaniem gwiazd z Reném, o którego małych zdradach wcale nie wiedziała, i który wszedł znowu w jej łaski, za fałszywie podane świadectwo w sprawie Coconnasa i La Mola — dano jej znać, że jakiś człowiek, mający jej udzielić rzeczy wielkiej wagi, oczekuje na nią w modlitewni.
Prędko zeszła i zastała Maurevela.
— On jest tutaj — zawołał były kapitan minierów, wbrew dworskiej etykiecie, nie dając Katarzynie pierwszeństwa w zadaniu mu pytania.
— Kto, on?... — zapytała Katarzyna.
— Któżby inny, jeśli nie król Nawarry.
— Tutaj!... — powiedziała Katarzyna — tutaj... on... Henryk!... A pocóż on nierozsądny tu przybył?
— Gdyby wierzyć pozorom, przybył aby zobaczyć się z panią do Sauve. Gdyby wierzyć prawdopodobieństwu, przybył aby knuć spisek przeciwko królowi.
— A zkąd wiesz, że on jest tutaj?
— Wczoraj widziałem, jak wchodził do pewnego domu; po chwili przyjechała tamże i pani de Sauve.
— Czy jesteś pewny, że to on?
— Czekałem póki nie wyjdzie, to jest część nocy. O trzeciej godzinie, dwoje kochanków wyszło. Król odprowadził panią de Sauve do bramy Luwru; tam, dzięki odźwiernemu, który bezwątpienia jest po ich stronie, weszła ona bardzo spokojnie, a król, nucąc jakąś piosenkę, poszedł wolnym krokiem, tak jak gdyby się znajdował pośród gór swoich.
— Dokąd powrócił?
— Na ulicę do l’Abre-Sec, do oberży pod „Piękną Gwiazdą“; do tego samego oberżysty, u którego mieszkali dwaj czarnoksiężnicy, ścięci z rozkazu Waszej królewskiej mości w zeszłym roku.
— Dlaczegóż natychmiast o tem mi nie doniosłeś? — Dlatego, że nie byłem dość tego pewnym.
— Gdy tymczasem teraz?...
— Teraz, jestem pewny zupełnie.
— Widziałeś go?
— Widziałem. Schowałem się naprzeciwko u kupca win i czuwałem. Najprzód wszedł do tego samego domu co i dnia poprzedzającego; potem, ponieważ pani do Sauve długo nie było widać, nieostrożnie pokazał się w oknie pierwszego piętra. Tym razem nie pozostawało żadnej wątpliwości, tem bardziej, że w chwilę później, pani de Sauve znowu przyjechała.
— I sądzisz, że pozostaną jak i zeszłej nocy do godziny trzeciej zrana?
— Być może.
— Gdzie jest ten dom?
— Blizko Croix-des-Petits-Champs, około Saint-Honoré.
— Dobrze — powiedziała Katarzyna. — Czy pan de Sauve nie zna twego charakteru pisma?
— Nie.
— Usiądź tu i pisz.
Maurevel spełnił rozkaz, i biorąc pióro, rzekł:
— Jestem gotów pani.
Katarzyna dyktowała:

„Gdy baron de Sauve pełni swą służbę w Luwrze, baronowa, z jakimś elegancikiem, jednym z jego przyjaciół, znajduje się w domu, stojącym w pobliżu Croix-des-Petits Champs, około Saint-Honoré. Baron de Sauve pozna dom po czerwonym krzyżu na murze.”

— Cóż dalej?... — zapytał Maurevel.
— Zrób kopię tego listu — powiedziała Katarzyna.
Maurevel machinalnie był posłusznym.
— Teraz — rzekła królowa — każ jakiemu zręcznemu człowiekowi wręczyć jeden z tych listów baronowi de Sauve, a drugi porzucić w korytarzach Luwru.
— Nie rozumiem — rzekł Maurevel.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
— Czy nie rozumiesz, że mąż, odbierający podobny list, rozgniewa się?
— Lecz zdaje mi się, pani, że wprzódy nie gniewał się na króla Nawarry?
— Ten, który przepuszcza niektóre rzeczy królowi, być może, nie przepuści ich prostemu gachowi, Zresztą, jeśli się nie rozgniewa, ty będziesz się musiał za niego rozgniewać.
— Ja?
— Bezwątpienia, Weźmiesz czterech a nawet i sześciu ludzi, jeśli będzie potrzeba; zamaskujesz się, wybijasz drzwi, jak gdybyś był wysłany od barona, zdybiesz kochanków sam na sam, i uderzysz w imieniu męża; a nazajutrz list, porzucony w korytarzu Luwru, znaleziony przez jaką miłosierną duszę, i szybko puszczony w obieg, zaświadczy, że to była zemsta męża. Tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności zrządził, że gachem był król Nawarry; lecz któż to mógł zgadnąć, kiedy wszyscy myśleli, iż on jest w Pau.
Maurevel z podziwieniom spojrzał na Katarzynę, ukłonił się i wyszedł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tym samym czasie, kiedy Maurevel wychodził z pałacu „Soissons” — pani de Sauve wchodziła do małego domku przy Croix-des-Petits-Champs.
Henryk oczekiwał na nią u na wpół otwartych drzwi.
Skoro ją tylko spostrzegł na schodach, zapytał zaraz:
— Czy nikt nie szedł za tobą?
— Nikt, o ile mi się zdaje — odpowiedziała Karolina.
— A mnie — rzekł Henryk — zdaje się, że nietylko śledzony byłem w nocy, lecz nawet dzisiaj wieczorem.
— O! mój Boże! przestraszasz mnie, Najjaśniejszy panie!... — zawołała Karolina.
— Jeśli pamięć dawnej przyjaźni, będzie przyczyną twojego nieszczęścia, nigdy się nie pocieszę.
— Bądź spokojna, moja przyjaciółko — rzekł Bearneńczyk — strzegą nas trzy szpady.
— Trzy? to mało, Najjaśniejszy panie.
— To dosyć, gdy te szpady należą do de Mouya, Saucourta i Barthelemy.
— A więc de Mouy jest z tobą w Paryżu.
— Bezwątpienia.
— On się ośmielił powrócić do stolicy! On więc ma, tak jak i ty, jaką biedną, zakochaną w nim kobietę?
— Nie. Lecz ma nieprzyjaciela, któremu śmierć poprzysiągł. Nienawiść, moja kochana, może nas zniewalać do popełnienia takich głupstw jak i miłość.
— Dzięknję, Najjaśniejszy panie.
— O!... — rzekł Henryk — nie mówię ja tego o teraźniejszości, lecz o przeszłych i przyszłych głupstwach. Ale nie spierajmy się o to, gdyż nie mamy czasu do stracenia.
— Wyjeżdżasz więc dzisiaj?
— Tej nocy.
— A więc sprawy, które cię powołały do Paryża, są już ukończone.
— Ja tu przybyłem tylko dla ciebie.
— Gaskończyk!
— Na szatana! moja przyjaciółko, mówię prawdę; lecz porzućmy te wspomnienia; pozostaje mi jeszcze dwie lub trzy godziny szczęścia, a potem — wieczna rozłąka.
— A! Najjaśniejszy panie — powiedziała pani de Sauve — jedna tylko miłość moja jest wieczną.
Henryk dopiero co powiedział, że niema czasu do spierania się, a więc się nie spierał; on uwierzył, albo, chociaż był sceptykiem, udawał, że wierzy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

De Mouy i jego dwaj towarzysze, jak powiedział król Nawarry, ukrywali się w blizkości domu.
Zgodzono się, że Henryk wyjdzie z małego domku o północy, zamiast o godzinie trzeciej; że, tak jak i poprzedzającego dnia, odprowadzi panią de Sauve do Luwru, a ztamtąd wszyscy udadzą się do Cerisaie, gdzie mieszkał Maurevel.
De Mouy wczoraj dopiero dowiedział się na pewno, gdzie mieszka jego nieprzyjaciel.
— Czekali już blizko z godzinę, gdy spostrzegli, że do bramy małego domku zbliżył się w towarzystwie pięciu ludzi jakiś człowiek, który zaczął próbować do drzwi rozmaitych kluczy.
De Mouy, ukryty w głębi drzwi sąsiednich jednym skokiem dopadł tego człowieka i porwał go za rękę.
— Zaczekaj — powiedział — tu nie można wchodzić.
Nieznajomy odskoczył w tył; przy tem poruszeniu spadł mu kapelusz.
— De Mouy de Saint-Phale!... — zawołał tenże.
— Maurevel!... — wrzasnął hugonot, obnażając swą szpadę — szukałem cię; a ty sam mi się zjawiasz; dziękuję!
Lecz, pomimo gniewu, nie zapomniał jednak o Henryku: obróciwszy się ku oknu, gwizdnął na sposób bearneńskich pasterzy.
— To wystarczy — rzekł do Saucourta. — Teraz do mnie, morderco! do mnie!
I rzucił się na Maurevela.
Maurevel zdążył wyciągnąć z za pasa pistolet.
— A! na ten raz — powiedział zabójca króla, biorąc na cel młodego człowieka — spodziewam się, że będziesz zabity.
I wystrzelił.
Lecz de Mouy odskoczył w prawo, i kula przeszła, nie trafiwszy go.
— Teraz na mnie kolej — zawołał de Mouy.
I poczęstował Maurevela tak silnem pchnięciem, że chociaż szpada natrafiła na skórzany pas, zwalczyła jednak tę przeszkodę, i zagłębiła się w ciało.
Morderca wydał dziki krzyk, świadczący o tak głębokiej boleści, że zbiry, towarzyszący mu, mając go za zabitego, rzucili się przestraszeni w ulicę Saint-Honoré.
Maurevel nie był odważnym.
Widząc się opuszczony przez swych ludzi, mając przed sobą takiego przeciwnika jak de Mouy, uznał za najlepsze pójść za ich przykładem i zaczął uciekać tąż samą drogą co i oni, krzycząc: Na pomoc.
De Mouy, Saucourt i Barthelemy rzucili się za nimi.
Gdy wbiegli w ulicę Grenelle, żeby odciąć uciekającym drogę, nagle otworzyło się okno i jakiś człowiek wyskoczył z pierwszego piętra na ziemię, świeżo deszczem zroszoną.
Byłto Henryk.
Gwizdnięcie de Mouya zawiadomiło go o niebezpieczeństwie, a wystrzał z pistoletu, świadczący o wielkości tego niebezpieczeństwa, zniewolił go do rzucenia się z okna, na pomoc swoim przyjaciołom.
Zapalony i odważny, pobiegł ich śladami ze szpadą w ręku.
Krzyk, który się rozległ w stronie rogatek des Sergents, naprowadził go na ślad.
Byłto Maurevel, który czując, że go de Mouy dogania, po raz drugi zwoływał na pomoc rozbiegłych ze strachu swych ludzi.
Pozostało mu więc albo się obrócić, albo być przeszytym z tyłu.
Maurevel odwrócił się i spotkał żelazo swego nieprzyjaciela, który prawie natychmiast zadał mu uderzenie tak zręczne, że nawskróś przeszył temblak.
W mgnieniu oka de Mouy powtórzył uderzenie.
Szpada znowu zagłębiła się w ciało i krew dwiema strugami bryzgnęła z podwójnej rany.
— A! złapał się! — krzyknął nadbiegający Henryk. — Nuże, dalej, de Mouyu!
De Mouy nie potrzebował zachęceń.
Znowu rzucił się na Maurevela, lecz Maurevel nie czekał na niego.
Zakrywszy lewą ręką ranę, znowu przedsięwziął rozpaczną ucieczkę.
— Zabij go prędko! zabij! — krzyknął król. Oto jego żołnierze zatrzymali się, a rozpacz tchórzów nic nie znaczy dla odważnych.
Z zapartym oddechem, pokryty krwawym potem, Maurevel upadł nagle ze znużenia; lecz powstał natychmiast na jedno kolano i spotkał de Mouya końcem szpady.
— Przyjaciele! przyjaciele! — krzyczał Maurevel — ich tylko dwóch! Strzelajcie do nich!
W rzeczy samej, Saucourt i Berthelemy pobiegli ścigać dwóch zbirów, którzy uciekli przez ulicę des Poulies: w tej więc chwili król i de Mouy byli tylko sami przeciwko czterem ludziom.
— Strzelajcie! — nie przestawał krzyczeć Maurevel, gdy tymczasem jeden z jego żołnierzy kończył już potrzebne do tego przygotowania.
— Tak; lecz pierwej umieraj zdrajco, umieraj nędzniku, umieraj! i bądź przeklęty, jak morderca.
I porwawszy jedną ręką ostrą szpadę Maurevela, drugą zanurzył swoją do samej rękojeści w piersiach nieprzyjaciela, i to z taką silą, że go przygwoździł do ziemi.
— Strzeż się! strzeż się!... — zawołał Henryk.
De Mouy odskoczył w tył, pozostawiając szpadę w piersiach Maurevela, gdyż jeden z żołnierzy wycelował w niego, i niezawodnie byłby go zabił.
Lecz w tejże chwili, Henryk przeszył na wskroś żołnierza, który upadł obok Maurevela, wydając jęk żałosny.
Inni żołnierze uciekli.
— Chodź! de Mouyu, chodź!... — krzyknął Henryk. — Nie traćmy ani chwili; jeśli nas poznają, to po nas!
— Zaczekaj, Najjaśniejszy panie. A moja szpada?... — rzekł de Mouy.
— Czyż Wasza królewska mość sądzisz, że ją zostawię w cielsku tego nędznika?
Zbliżył się do Maurevela, widocznie leżącego nieruchomiej lecz zaledwie de Moyu oparł rękę na gardzie swej szpady, Maurevel powstał uzbrojony pistoletom, który żołnierz, upuścił w upadku — i wystrzelił w samą, pierś de Mouy’a.
Młodzieniec upadł, nie wydawszy najmniejszego krzyku: już nie żył.
Henryk rzucił się na Maurevela; lecz ten upadł już, i szpada Henryka przebiła tylko trupa.
Czas było uciekać.
Hałas ściągnął mnóstwo ludzi; mogła nadejść straż nocna.
Henryk szukał w gromadzie ciekawych jakiej znajomej twarzy, i nagle krzyknął z radości.
Poznał La Hurièrea.
Ponieważ opisana przez nas scena odbyła się u stóp krzyża du Trahoir, to jest naprzeciw ulicy de l’Arbre-Sec, więc nasz stary znajomy, którego humor, z natury ponury, jeszcze bardziej zasępił się od śmierci La Mola i Coconnasa, jego dwóch ulubionych gości — usłyszawszy hałas, porzucił swoje rondelki, w których przygotowywał kolacyę dla króla Nawarry i przybiegł tutaj.
— Mój kochany La Hurière, oddaję w twoje starania de Mouya, chociaż się obawiam, czy już nie za późno. Zanieś go do siebie, i jeśli jeszcze żyje, nie żałuj niczego: oto mój worek, ten zaś drugi, niech zostanie na miejscu i zgnije jak pies.
— A Wasza królewska mość?... — spytał La Hurière.
— Ja muszę się jeszcze pożegnać. Biegnę, i za dziesięć minut będę u ciebie; niech konie będą gotowe.
I Henryk rzeczywiście pobiegł w kierunku małego domku przy Croix-des-Petits-Champs; lecz dobiegłszy do ulicy Grenelle, zatrzymał się przelękniony.
Liczna gromada zebrała się przed brama domu.
— Co się stało w tym domu?... — zapytał.
— O!.. — odpowiedział ten, do którego król zwrócił swą mowę — wielkie nieszczęście, panie. Dopiero co przebił sztyletem piękną młodą kobietę jej mąż, któremu doniesiono listownie, że jego żona była tu z kochankiem.
— A mąż?... — zapytał Henryk.
— Uciekł.
— A żona?...
— Jest tutaj.
— Nieżywa?...
— Jeszcze nie; lecz, dzięki Bogu, nie ujdzie śmierci.
— O!.. — zawołał Henryk — więc jestem przeklęty!...
I rzucił się do domu.
Pokój był pełen ludzi; wszyscy gromadzili się około łóżka, na którem leżała biedna Karolina, przeszyta dwoma pchnięciami sztyletu.
Jej mąż, który przez dwa lata taił zazdrość przeciwko Henrykowi, skorzystał z tej sposobności i zemścił się.
— Karolino!.. Karolino!... — krzyczał Henryk, przeciskając się przez tłum, i padając na kolana przed łóżkiem.
Karolina otworzyła piękne oczy, osłonione mrokiem śmierci, i wydała krzyk, od którego krew trysnęła z dwóch ran; po chwili podniosła się i powiedziała:
— O?.. wiedziałam, że nie mogę umrzeć, nie zobaczywszy ciebie.
I, w rzeczy samej, jak gdyby tylko czekała tej chwili, aby oddać Henrykowi tę duszę, która go tak kochała, złożyła pocałunek na jego czole,
wyrzekła jeszcze po raz ostatni: „Kocham cię”, i padła nieżywa.
Henryk nie mógł zostać długo, bez narażania się na zgubę.
Wyjął sztylet, odciął pukiel tych pięknych blond-włosów, które tak często rozplatał, aby podziwiać ich długość, i wyszedł, szlochając, pośród jęków przytomnych, którzy się nie domyślali, jak wielkie opłakiwali nieszczęście.
— Przyjaciele!.. miłość!.. — zawołał zrozpaczony Henryk — wszystko mię opuszcza, porzuca, wszystkiego jestem na raz pozbawiony!
— Tak, Najjaśniejszy panie — rzekł do niego po cichu człowiek, który oddzielił się od grupy ciekawych, zebranych przed małym domkiem, i postępował za Henrykiem — lecz pozostaje ci tron.
— René!.. — zawołał Henryk.
— Tak, Najjaśniejszy panie, René, który czuwa nad tobą; Maurevel, oddając ducha, nazwał cię po imieniu; wiedzą teraz, że jesteś w Paryżu, i szukają cię; uciekaj, uciekaj!...
— I mówisz, że będę królem, René?.. Ja, wygnaniec?...
— Spójrz, Najjaśniejszy panie — powiedział Florentczyk, wskazując królowi gwiazdę, która błyszcząc, wydobywała się z po za czarnej chmury — nie ja to mówię, lecz ona.
Henryk westchnął głęboko i zniknął w pomroce nocy.

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.