Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom IV/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
OBERŻA POD PIĘKNĄ GWIAZDĄ.

We dwie godziny po opowiedzianym przez nas wypadku, z którego żaden ślad nie pozostał, nawet na twarzy Katarzyny, pani de Sauve, ukończywszy swe zatrudnienie u królowej, powróciła do siebie; za nią wszedł Henryk i dowiedziawszy się od Darioli, że przychodził Orthon, prosto udał się do zwierciadła i wyjął list.
List, jak już wyżej powiedzieliśmy, zawierał w sobie te wyrazy:

„Dziś wieczór, o dziesiątej godzinie, na ulicy de l’Arbre-Sec, w oberży pod Piękną Gwiazdą. Jeżeli pan przyjdziesz, nic nie odpowiadaj; jeżeli nieprzyjdziesz, odpowiedz oddawcy biletu: „nie”.
De Mouy Saint-Phale”.
Adresu nie było żadnego.

— Henryk niezawodnie pójdzie — mówiła do siebie Katarzyna — gdyż jeśliby nie chciał iść, niema teraz przez kogo powiedzieć: „nie”.
Co do tego, Katarzyna się nie myliła.
Henryk dopytywał się o Orthona.
Dariola powiedziała, że wyszedł z królową-matką, lecz ponieważ list był na swem miejscu, a Orthona nie można było obwiniać o zdradę, Henryk więc był zupełnie spokojny.
Obiadował zatem, jak za zwyczaj, przy stole króla, który żartował z jego niezręczności w czasie polowania z sokołami, odbytego tego poranku.
Henryk wymawiał się, że był góralem a nie mieszkańcem dolin; lecz obiecał Karolowi wyuczyć się tego rodzaju polowania.
Katarzyna była nader uprzejmą i wstając od stołu, prosiła Małgorzatę, żeby ta pozostała u niej przez cały wieczór.
O ósmej godzinie, Henryk wziął z sobą dwóch dworzan i wyszedł z nimi przez bramę Ś-go Honoryusza.
Nadłożył dużo drogi, wyszedł przez bramę de Bois, przeprawił się przez Sekwanę na promie de Nesle, doszedł do ulicy Saint-Jacques, i tu odprawił swych towarzyszy, jak gdyby udawał się na schadzkę miłosną.
Na końcu ulicy des Mathurins, czekał nań człowiek na koniu, odziany płaszczem.
Król zbliżył się do niego.
— Mantes — rzekł człowiek.
— Pau — odpowiedział król.
Nieznajomy zsiadł natychmiast z konia.
Henryk zarzucił zbłocony płaszcz, wsiadł na dymiącego konia, posunął ulicą de la Harpe, przebiegł most Ś-go Michała, wjechał na ulicę Barthélemy, znowu przebył rzekę po moście Menier, wpadł na bulwarki, skierował się na ulicę de l’Arbre-Sec, stanął przed oberżą La Hurièra, i zaczął pukać do bramy.
La Mole siedział w znanej nam sali i pisał długi miłosny list; wiecie do kogo.
Coconnas znajdował się w kuchni z La Hurièrem.
Był on obecny pieczeniu sześciu kuropatw, i rozprawiał z gospodarzem o czasie, kiedy je będzie najlepiej zdjąć z rożna.
W tej właśnie chwili zapukał Henryk.
Grzegorz poszedł otworzyć i zaprowadził konia do stajni; tymczasem podróżny wszedł, szurgając nogami i dzwoniąc ostrogami, jak gdyby starał się rozgrzać zdrętwiałe nogi.
— Panie La Hurière!.. — zawołał La Mole, nie przestając pisać — jakiś szlachcic pyta o pana.
La Hurière przybiegł, zmierzył Henryka wzrokiem od stóp do głów, i, jak gdyby jego płaszcz z grubego sukna, nie wzbudzał w nim wielkiego poszanowania, zapytał króla:
— Kto pan jesteś?...
— Jestem szlachcic gaskoński — odpowiedział Henryk — przyjechałem do Paryża w celu przedstawienia się u dworu.
— Czego pan chcesz?
— Pokoju i kolacyi.
— Hum!... — rzekł La Hurière — a masz pan lokaja?..
Było to, jak wiadomo, zwykłe pytanie.
— Nie — odpowiedział Henryk; — lecz natychmiast najmę sobie jakiego, skoro tylko poprawią się moje interesy.
— Nie wynajmuję pokoju gościnnego bez pokoju dla lokaja — rzekł La Hurière.
— Nawet wtenczas, jeśli ci zapłacę dukata za pokój i kolacyę, a rachunek jutro załatwię?
— O! o! jesteś pan bardzo wspaniały — powiedział La Hurière, niedowierzająco spoglądając na Henryka.
— Spodziewając się przepędzić noc w tej oberży, którą mi zalecał jeden z moich rodaków, zaprosiłem na kolacyę przyjaciela. Czy masz dobre wino d’Arbois?.
— Mam takie, że Bearneńczyk nawet nie pije lepszego.
— Dobrze, za to zapłacę oddzielnie.
— A! otóż i mój gość.
Drzwi w istocie się otworzyły i wszedł człowiek, o kilka lat starszy od pierwszego, uzbrojony ogromnym rapirem, wlokącym mu się po ziemi.
— A! a! — rzekł — jesteś punktualny, mój młody przyjacielu.
— Czy to pański gość? — zapytał La Hurière.
— Tak — rzekł pierwszy przybysz, zbliżając się do młodzieńca uzbrojonego rapirem, i ściskając mu rękę — każ nam podać kolacyę.
— Tu, czy też w pańskim pokoju?
— Gdzie chcesz.
— La Hurière, — powiedział La Mole, wołając go do siebie. — Uwolnij nas od tych hugonockich stworzeń. Przy nich, ani ja ani Coconnas, nie będziemy mogli pomówić o naszych interesach.
— Przygotować kolacyę w pokoju Nr 2, na trzeciem piętrze!.. — zawołał La Hurière. — Idźcie panowie.
Dwaj podróżni poszli za Grzegorzem, który idąc naprzód, oświecał im drogę.
La Mole śledził ich oczyma, dopóki nie zniknęli, potem, obróciwszy się, zobaczył Coconnasa, wyścibiającego głowę z kuchni.
Wielkie jego oczy były wytrzeszczone, a gęba otwarta: mocne zdziwienie malowało się na jego twarzy.
La Mole zbliży! się do niego.
— Kroćset dyabłów!... — rzekł Coconnas — czyś widział?...
— Co?...
— Tych dwóch.
— No i cóż?..
— Przysiągłbym, że to...
— Kto?...
— Król Nawarry i ten, co chodził w czerwonym płaszczu.
— Przysięgaj jeżeli chcesz, lecz nieco ciszej.
— Poznałeś więc ich także?
— Rozumie się.
— Po co oni tu przyszli?
— Nie domyślasz się?..
— Jakieś miłosne sprawki...
— Bezwątpienia.
— Tak sądzisz?...
— Jestem tego pewny.
— La Mole!... wolę uderzenia szpady niż te miłostki. Gotów byłem przysiądz, terazbym się założył...
— O co?
— Że tu ukrywa się jakiś spisek.
— E! kłamstwo.
— Mówię ci...
— Mówię ci, że jeśli to jest jaki spisek, to się ich dotyczy.
— A! to prawda. Przytem — rzekł Coconnas — już nie jestem w służbie u księcia d’Alençon; niech się układają, jak im się zdaje.
Ponieważ zaś kuropatwy upiekły się do tego stopnia, jak je szczególnie lubił Coconnas, piemontczyk przywołał La Hurierè’a, ażeby je zdjął z rożna.
Tymczasem Henryk i de Mouy porządkowali w swoim pokoju.
— A więc widziałeś Orthon’a, Najjaśniejszy panie?... — zapytał de Mouy, gdy Grzegorz nakrył stół.
— Nie; lecz znalazłem bilet za zwierciadłem. Sądzę, że dziecię zlękło się, gdyż Katarzyna weszła podczas, gdy on się tam znajdował; dla tego też nie mógł się mnie doczekać. Przez chwilę byłem niespokojny: Dariola bowiem powiedziała mi, iż królowa-matka długo z nim rozmawiała.
— Niema niebezpieczeństwa; Orthon jest zręczny. I chociaż królowa jest równie zręczna, jestem pewny, że ją w pole wyprowadzi.
— A ty, de Mouy, czyś go widział później?... — zapytał Henryk.
— Nie; lecz się zobaczę z nim dziś wieczór. O północy powinien tu powrócić. Po drodze, wszystko mi opowie.
— A człowiek, który stał na końcu ulicy des Mathurins?
— Co za człowiek?
— Człowiek, który mi dał konia i płaszcz. Czy jesteś przekonany o jego wierności?
— Jest to jeden z najwierniejszych. Zresztą, on nie zna Waszej królewskiej mości i nie wie, z kim miał do czynienia.
— Możemy więc zupełnie spokojnie porozmawiać o naszych interesach?
— Bez żadnej wątpliwości. Zresztą, La Mole jest na czatach.
— Doskonale!
— A więc, Najjaśniejszy panie, cóż mówi książę d’Alençon?
— D’Alençon już nie chce uciekać. Oświadczył to wprost. Wybór księcia na króla Polskiego i słabość króla, zmieniły jego wszystkie zamiary.
— A więc to on jest przyczyną tego, że nasz plan się nie udał?
— Tak.
— Więc nas zdradza?
— Jeszcze nie; lecz zdradzi nas przy pierwszej wydarzonej sposobności.
— Podły! wiarołomny! Dlaczegóż nie odpowiedział na pisane przezemnie do niego listy?
— Ażeby mieć w swych rękach dowody, i zużytkować w potrzebie. Tymczasem, wszystko stracone; nieprawdaż, de Mouy?
— Przeciwnie, Najjaśniejszy panie, wygraliśmy. Wasza królewska mość wiesz dobrze, że wszyscy, wyjąwszy partyi księcia Kondeuszu, byli za tobą, i dlatego tylko weszli z księciem w stosunki, ażeby być bezpiecznymi pod jego obroną. Od czasu przyjęcia Polskich posłów, wszystko znowu w jedność połączyłem i wszyscy tobie tylko są oddani. Aby uciec z księciem d’Alençon, dosyć jest stu ludzi; a ja zebrałem ich półtora tysiąca. Za ośm dni, będą na drodze do Pau. Nie będzie to ucieczka, lecz odwrót. Czyż wystarczy ci, Najjaśniejszy panie, półtora tysiąca ludzi, i czy będziesz się sądził bezpiecznym pośród armii?
Henryk uśmiechnął się, i, uderzywszy go po ramieniu, powiedział:
— Wiesz. de Mouy’u, i wiesz to tylko sam jeden, że król Nawarry nie taki tchórz, jak może myślą...
— O! mój Boże, wiem to, Najjaśniejszy panie, i mam nadzieję, że wkrótce dowie się o tem cała Francya. Lecz kiedy się knuje spisek, należy postarać się, ażeby się ten spisek udał. Pierwszym warunkiem pomyślnego skutku, jest zwycięztwo; ażeby zaś było spieszne i zupełne, trzeba być przekonanym, że się uda. A więc Najjaśniejszy panie — mówił dalej de Mouy — kiedyż będzie polowanie?...
— Polowanie, z psami, lub z sokołami, bywa co każde ośm lub dziesięć dni.
— Kiedyż było ostatni raz?
— Dzisiaj właśnie.
— A więc od dziś za ośm lub dziesięć dni, znowu będą polować?
— Bez żadnej wątpliwości.
— Posłuchaj Najjaśniejszy panie: wszystko zdaje się być zupełnie spokojnem. Książę Andegaweński wyjechał i już więcej o nim nie myślą. Król codziennie ma się lepiej. Już prawie zaprzestano nas prześladować Przymilaj się królowej-matce; przymilaj się księciu d’Alençon: ustawicznie mu powtarzaj, że nie możesz jechać bez niego; staraj się, żeby ci wierzył, co jest najtrudniejszem.
— Bądź spokojny, on uwierzy.
— Czy sądzisz, że pokłada w tobie tak wielkie zaufanie?
— Nie, niech mnie Bóg strzeże! lecz wierzy wszystkiemu, co mu powie królowa.
— A królowa służy nam uczciwie?
— O! mam tego dowody. Zresztą, jest ona chciwą wyniesienia, i myśl o Nawarskiej koronie, rozpala jej głowę.
— A więc, na trzy dni przed polowaniem, daj mi znać gdzie się ono odbędzie. Jeżeli w Bondy, w Saint-Germain, albo w Rambouillet, dodaj, że jesteś gotów; a jak zobaczysz przed sobą pana de La Mole, pojedź za nim. Jak już będziesz w lesie, to królowa-matka, jeśli będzie cię chciała dostać, będzie musiała pogonić za tobą; spodziewam się zaś, że jej Normandzkie konie, nie zobaczą nawet podków naszych arabskich koni i hiszpańskich kucyków.
— Dobrze — rzekł de Mouy.
— Czy masz pieniądze, Najjaśniejszy panie? Henryk zrobił grymas, jaki zawsze robił na podobne pytanie.
— Nie wiele — odpowiedział — lecz sądzę, że Margot mieć musi.
— Wszystko jedno. Przynieś tylko z sobą jak najwięcej, Najjaśniejszy panie.
— A cóż ty będziesz tymczasem robił?
— Zajmowałem się sprawami Waszej królewskiej mości dosyć czynnie. Czy Wasza królewska mość pozwolisz mi teraz zająć się trochę mojemi własnemi?
— Pozwalam ci, de Mouyu: lecz co to są za sprawy?
— Posłuchaj, Najjaśniejszy panie: Orthon powiedział mi (jest to bardzo roztropny chłopiec, polecam go Waszej królewskiej mości), że spotkał wczoraj obok arsenału tego rozbójnika Maurevela, który wyzdrowiał, dzięki staraniom Renégo, i wygrzewa się na słońcu jak wąż.
— A! rozumiem — rzekł Henryk.
— A! rozumiesz... to dobrze... Kiedyś będziesz królem, Najjaśniejszy panie, i jeżeli będziesz miał zemścić się na kim, zemścisz się po królewsku. Ja jestem żołnierzem, winienem więc zemścić się po żołniersku. Kiedy więc, — wszystkie nasze interesa będą uporządkowane, na co potrzeba pięciu lub sześciu dni, w czasie czego rozbójnik ten wydobrzeje — pójdę także przejść się koło arsenału i przygwożdżę go do trawy czterema dobremi pchnięciami. Po czem, mając lżejsze serce, opuszczę Paryż.
— Załatwiaj swe interesa, mój przyjacielu — powiedział Bearneńczyk. — Ale, czy jesteś zadowolony z La Mola?
— A! zachwycający młodzieniec, przywiązany do ciebie, Najjaśniejszy panie, duszą i ciałem, i na którego możesz liczyć jak na mnie... odważny...
— A nadewszystko, przezorny; wezmę go z sobą do Nawarry; tam pomyślimy, jak go wynagrodzić..
Gdy Henryk kończył te wyrazy z cierpkim uśmiechem, drzwi się nagle otworzyły, i ten, o którym właśnie była mowa, wpadł blady i zadyszany.
— Prędzej, Najjaśniejszy panie, prędzej!.. — krzyknął La Mole. — Dom jest otoczony.
— Otoczony!... — zawołał Henryk, wstając — a przez kogo?
— Przez królewską gwardyę.
— O! o!... — rzekł de Mouy, wyciągając pistolety z za pasa. — Zdaje się, że będzie bitwa.
— Bardzo wiele pomoże panu pistolet przeciw pięćdziesięciu ludziom!
— Ma słuszność — rzekł król — gdyby był jaki środek ucieczki..
— Znam jeden, którego już sam raz używałem, i jeżeli Wasza królewska mość zechcesz iść za mną...
— A de Mouy?
— I on, jeśli chce, może także iść z nami; tylko trzeba pośpieszyć.
Na schodach dały się słyszeć kroki.
— Już zapóźno — powiedział Henryk.
— A! gdyby ich można czem zająć przez pięć minut — zawołał La Mole — a ręczyłbym za bezpieczeństwo króla.
— Ocal pan króla — rzekł de Mouy — a ja ich zatrzymam. Uciekaj, Najjaśniejszy panie!
— A ty?
— Nie troszcz się o mnie, Najjaśniejszy panie, tylko uciekaj!
I de Mouy ukrył talerz, serwetę i szklankę króla, chcąc przez to pokazać, że sam tylko jadł kolacyę.
— Chodź, Najjaśniejszy panie, chodź — zawołał La Mole, biorąc króla za rękę i ciągnąc go na schody.
— De Mouy! mój waleczny de Mouy! — zawołał Henryk, wyciągając do niego rękę.
De Mouy pocałował podaną rękę, wyprowadził króla z pokoju i zamknął za nim drzwi na rygiel.
— Rozumiem — rzekł Henryk — on odda się w ręce nieprzyjaciół, gdy tymczasem my ocalimy się ucieczką; lecz któż, u dyabła, mógł nas zdradzić?
— Chodź, Najjaśniejszy panie, już się zbliżają.
W rzeczy samej, blask pochodni zaczął się już ślizgać po murze, a na dole dał się słyszeć szczęk broni.
— Prędzej, prędzej, Najjaśniejszy panie — rzekł La Mole.
I prowadząc króla w ciemności, przeszedł dwa piętra, pchnął drzwi pokoju, zamknął je za sobą na rygiel i otworzywszy okno, zapytał:
— Czy Wasza królewska mość nie boisz się podróżować po dachach?
— Ja? — odpowiedział Henryk — strzelec Izardzki miałby się obawiać dachów!
— Niech więc Wasza królewska mość uda się za mną: znam już tę drogę i będę służył za przewodnika.
— Idź, idź — rzekł Henryk.
La Mole wyskoczył z okna i przeszedł po rynnie do miejsca równego, utworzonego przez dwa dachy.
Tutaj znaleźli okienko bez szyb, wychodzące z niezamieszkanego strychu.
— Najjaśniejszy panie — powiedział La Mole — otóż jesteśmy u portu.
— A! tem lepiej — odrzekł Henryk.
I otarł blade czoło, na które wystąpiły kroplo potu.
— Teraz — rzekł La Mole — rzeczy pójdą same z siebie. Ze strychu schody prowadzą na korytarz, a korytarz na ulicę. Odbywałem już tę drogę, lecz jeszcze straszniejszej nocy.
— Naprzód — powiedział Henryk.
La Mole przełazi pierwszy przez okno, otworzył źle zamknięte drzwi, i podając królowi sznurek, służący za poręcz u schodów, rzekł:
— Chodź, Najjaśniejszy panie.
Uszedłszy połowę schodów, Henryk zatrzymał się; znalazł się bowiem przy oknie, wychodzącem na podwórze oberży pod Piękną Gwiazdą.
Widać ztąd było, jak na przeciwległych schodach przebiegali żołnierze, jedni, niosąc szpady w ręku, a drudzy pochodnie.
Nagle, pośród jednej grupy, król Nawarry spostrzegł de Mouya, który oddał swą szpadę i chodził spokojnie.
— Biedny chłopiec! — rzekł Henryk. — Wierne serce!
— Na honor, Najjaśniejszy panie! — powiedział La Mole. — Niech wasza królewska mość uważa, jak on jest spokojny, nawet się uśmiecha. Niezawodnie dobra myśl zabłysła mu w głowie, bo Wasza królewska mość wiesz, że on się rzadko śmieje.
— A ten młody człowiek, co był z panem?
— P. de Coconnas? — spytał La Mole.
— Tak, p. de Coconnas. Co się z nim stało?
— O! Najjaśniejszy panie, jestem o niego zupełnie spokojny. Spostrzegłszy żołnierzy, zapytał mnie:
— Czy ryzykujemy co?
— Głowę — odpowiedziałem.
— A ocalisz się?
— Mam nadzieję.
— I ja także.
— I przysięgam ci, Najjaśniejszy panie, że się uratuje. Gdyby jego wzięto, toby znaczyło, że sobie życzył być wziętym.
— A! więc — rzekł Henryk — wszystko idzie dobrze; teraz starajmy się dostać do Luwru.
— A! mój Boże! — powiedział La Mole — nic łatwiejszego, Najjaśniejszy panie. Owińmy się w płaszcze i wyjdźmy. Ulica, pełna ludu, zbiegającego się na hałas; wezmą nas za jakich ciekawych.
W istocie Henryk i La Mole nie znaleźli innych przeszkód przy wyjściu, oprócz tłumów pospólstwa, zalegającego ulicę.
Obaj dostali się na ulicę d’Averon; lecz, przybywszy na ulicę des Poulies, ujrzeli zdała de Mouya i eskortującą go straż, dowodzoną przez kapitana de Nancey, jak przechodzili, przez plac Saint-Germain-l’Auxerrois.
— Ah! ah! — powiedział Henryk — zdaje się, że go prowadzą do Luwru. Do dyabła!... zamkną bramy... Pytać się będą o nazwiska wszystkich wchodzących i jeśli mnie zobaczą wchodzącego tuż za nim, mogą łatwo przypuszczać, że byłem z nim razem.
— A więc wejdź, Najjaśniejszy panie, do Luwru, nie przez bramę.
— Jakżeż u dyabła chcesz, żebym wszedł?..
— A przez okno królowej Nawarry?..
— Masz słuszność, panie de La Mole. Ze też ja o tem nie pomyślałem!... Lecz jak dać znak królowej.
— O!... — rzekł La Mole, z uszanowaniem się kłaniając — Wasza królewska mość tak celnie rzucasz kamieniami!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.