Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom IV/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X.
ORTHON.

Henryk, nawet po odmowie księcia d’Alençon, który pomieszał jego plany, stał się, jeśli to było możliwem, jeszcze większym niż poprzednio przyjacielem księcia.
Katarzyna wnosiła z tej zażyłości, że obaj nie tylko się z sobą, porozumieli, lecz knują razem jakiś spisek.
Dopytywała się o to Małgorzaty; lecz Małgorzata była godną jej córką, i królowa Nawarry, której głównym talentem było unikać niebezpiecznych objaśnień, tak się strzegła zapytań matki, że odpowiedziawszy na wszystkie, pozostawiła Katarzynę jeszcze bardziej w swych przypuszczeniach niepewną.
Jedynym przewodnikiem Katarzyny, pośród tych intryg, był instynkt, uniesiony z Toskanii — i uczucie nienawiści, którego nabyła na francuskim dworze.
Przedewszystkiem, zrozumiała ona, że Bearneńczyk jest silnym, po części przez swój związek z księciem d’Alençon; postanowiła więc związek ten zerwać.
Z tem postanowieniem, zaczęła wikłać syna z cierpliwością i zręcznością rybaka, który, zarzuciwszy sieci zdala od ryby, nieznacznie okrąża zdobycz ze wszystkich stron.
Książę Franciszek zauważył, że matka pieści go daleko więcej niż przedtem, i sam mówił jej o spełnieniu planu.
Henryk udał, że nic nie widzi, i daleko pilniej zaczął na niego zwracać uwagę.
Każdy wyczekiwał wypadku...
Tymczasem, gdy wszyscy czekali tego wypadku, jak najpewniejszego w oczach jednych, podobnego do prawdy dla drugich, jednego poranku, kiedy zaledwie weszło różowe słońce, rozlewające letnie ciepło i tę miłą woń, które oznajmiają piękny dzień — jakiś blady człowiek oparty na kiju i powłócząc nogi, wyszedł z małego domku położonego za Arsenałem, i skierował się na ulicę Petit-Musc.
Ominąwszy bagnistą łąkę otaczającą fosy Bastylli, zostawił blizko bramy Saint-Antoine, wielki bulwark po lewej stronie i wszedł do ogrodu de l’Arbalette, odźwierny którego przyjął go nizkiemi ukłonami.
Nikogo nie było w ogrodzie, który, jak pokazuje jego nazwa, należał do towarzystwa łuczników.
Inaczej bowiem, blady ten człowiek wzbudziłby współczucie w przechadzających, gdyż po jego długich wąsach, po wojskowym chodzie niepewnym jeszcze wskutek cierpień, łatwo było poznać niedawno rannego oficera, który wyszedł na przechadzkę w celu wzmocnienia sił straconych.
Jednak rzecz dziwna! skoro rozwinęły się fałdy płaszcza, którym, pomimo silnego gorąca, człowiek ten na pozór bezbronny, był odziany — można było spostrzedz za jego pasem, dwa długie pistolety, wiszące na srebrnych klamrach, szeroki sztylet i szpadę, tak kolosalnej wielkości, że zdawało się, iż nie będzie w stanie nią władać.
Pochwa tej szpady obijała się bezustannie o jego schudzone i drżące nogi.
Oprócz tego przechodzień ten na domiar ostrożności, nie zważając na samotność miejsca, oglądał się za każdym krokiem, zaglądał w każdy krzak, w każdy zakręt alei, w każdy dół nawet.
Zbliżył się nareszcie do małej altanki, wychodzącej na bulwarki, od których była tylko oddzielona gęstym płotem i niewielkim rowem, tworzącym podwójne ogrodzenie.
Tu siadł na darniowej ławce przed małym stolikiem; wkrótce potem stróż, który z tytułem odźwiernego łączył umiejętność kucharza, przyniósł mu śniadanie.
Chory siedział już od dziesięciu minut i pókilkakroć podnosił do ust fajansową filiżankę, coś powoli z niej popijając, gdy nagle twarz jego, pomimo pokrywającej ją bladości, przybrała straszliwy wyraz.
Spostrzegł bowiem, że od Croix-Faubin, ścieżką, która teraz zamieniła się w ulicę Neapolitańską, zbliża się jakiś człowiek, owinięty płaszczem szerokim. Nieznajomy ten zatrzymał się obok bastyonu i zdał się na coś oczekiwać.
Upłynęło pięć minut.
Chory, w którym czytelnik poznał już zapewne Maurevela, zaledwie zdołał przyjść do siebie po wzruszeniu, doznanem obecnością tego człowieka — gdy młodzieniec w kostyumie, podobnym do tych, jakie nosili paziowie, ukazał się na drodze, gdzie teraz jest ulica Fossés-Saint-Nicolas i zbliżył się do oczekującego przy bastyonie.
Ukryty w cieniu liściastej altanki, Maurevel bez trudności mógł wszystko widzieć, a nawet słyszeć rozmowę; czytelnik pojmie dopiero, jak ważny był dla niego ten wypadek, gdy powiemy mu, że nieznajomi ci byli to: de Mouy i Orthon.
Obaj obejrzeli się naokoło z największą uwagą.
Maurevel wstrzymał oddech.
— Możesz pan mówić — rzekł pierwszy Orthon, który jako młodszy, był łatwowierniejszym — nikt nas nie widzi, ani słyszy.
— Dobrze! — odpowiedział de Mouy. — Idź do pani de Sauve, i jeśli ją zastaniesz w domu, oddaj jej ten bilecik do własnych rąk; jeśli jej nie będzie, włożysz go za zwierciadło, gdzie król zazwyczaj kładzie swoje bileciki. Potem zaczekasz w Luwrze. Jeżeli dostaniesz odpowiedź, przyniesiesz ją tam, gdzie wiesz; jeżeli zaś nie, powrócisz do mnie wieczorem ze sztyletem w to miejsce, które ci już wskazałem i zkąd właśnie wychodzę.
— Dobrze — rzekł Orthon — wiem.
— Ja cię teraz opuszczam, mam dzisiaj dużo czynności. Nie śpiesz się, bo niema potrzeby; do Luwru nie masz co przychodzić wcześniej od niego, a on, zdaje się, że bierze dzisiaj rano lekcyę polowania z sokołami. Śmielej! Wyzdrowiałeś i przyszedłeś podziękować pani de Sauve za dobroć i starania, podejmowane przez nią, około ciebie. Niech cię Bóg prowadzi!
Maurevel słuchał z wyłupionemi oczyma i najeżonym włosem.
Pot wystąpił mu na czoło. Pierwszem jego poruszeniem było: porwać pistolet i wycelować w de Mouya.
Lecz de Mouy w tej chwili zrobił poruszenie, płaszcz jego odwinął się i Maurevel zobaczył na nim doskonały kirys.
Rozważył więc, że kula albo się rozpłaszczy o kirys, albo rani nie śmiertelnie.
Zresztą pomyślał, że de Mouy będąc silnym i dobrze uzbrojonym, wielkąby miał przewagę nad nim, ranionym; z westchnieniem więc schował nazad pistolet, już skierowany na hugonota.
— Jakie nieszczęście! — pomruknął — że nie mogę zabić go tutaj, bez innych świadków, tylko tego smarkacza, któregobym uspokoił drugim wystrzałem.
Lecz w tej chwili Maurevelowi przyszło na myśl, że bilet do pani de Sauve, dany Orthonowi, jest może ważniejszy od samego życia dowódzcy hugonotów.
— A! — rzekł — znowu wymykasz mi się i tego poranku. Dobrze. Idź sobie zdrów i nienaruszony; lecz jutro na mnie przyjdzie kolej. Jeśli cię prędzej nie zgubię, odszukam cię choć w piekle, z któregoś wyszedł na moją zagładę.
W tej chwili de Mouy zakrył twarz płaszczom i żywo oddalił się w kierunku bagien Temple.
Orthon udał się brzegiem rzeki.
Wtedy Maurevel, podniósłszy się z lekkością i silą, jakiej nie należało się spodziewać po chorym, podążył na ulicę Cerisaie, wbiegł do domu, kazał osiodłać konia i, nie zważając na swą słabość, pogalopował przez bulwarki na ulicę Saint-Antoine i dopiero osadził konia przed Luwrem.
W pięć minut potem, Katarzyna wiedziała już o wszystkiem, co się stało, a Maurevel otrzymał tysiąc talarów złotem, które miał obiecane za uwięzienie króla Nawarry.
— Ol... — wyrzekła Katarzyna — albo się mylę, albo ten de Mouy będzie czarną plamą, którą René odkrył w horoskopie tego przeklętego Bearneńczyka!!!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kwadrans po Maurevel’u, wszedł do Luwru Orthon i udał się do mieszkania pani de Sauve, porozmawiawszy po drodze z kilkoma swymi znajomemi.
Zastał Dariolę samą.
Pani de Sauve już od pięciu minut znajdowała się u królowej, gdyż Katarzyna wezwała ją do przepisywania jakichciś ważnych listów.
— Zaczekam — powiedział Orthon.
Orthon był tu jak domowy; udał się więc prosto do sypialni baronowej i przekonawszy się dobrze, że był sam, włożył bilet za zwierciadło.
Nie zdołał jeszcze wydostać ręki z za niego kiedy Katarzyna weszła.
Orthon zbladł, gdyż mu się zdawało, ze szybkie i przenikliwe spojrzenie królowej-matki. skierowało się prosto na zwierciadło.
— Co tu robisz mały?... — zapytała Katarzyna — czy szukasz pani de Sauve?
— Tak, pani; już jej dawno nie widziałem i przyszedłem jej podziękować za pamięć o mnie.
— Bardzo wiec kochasz tę miłą Karolinę?
— Z całej duszy.
— Powiadają, żeś jest wiernym sługą.
— Wasza królewska mość przekonasz się, że to jest bardzo naturalnem, skoro się dowiesz, że pani de Sauve podejmowała koło mnie starania, na jakie ja, prosty sługa, wcale nie zasługiwałem.
— W jakim że to przypadku?... — zapytała Katarzyna, udając, że nie wie co się stało z Orthonem.
— Kiedy byłem raniony.
— A! biedne dziecko!... M rzekła Katarzyna — byłeś raniony?
— Tak, pani.
— Kiedyż to?
— Tego wieczora, kiedy chciano uwięzić króla Nawarry. Na widok żołnierzy, przestraszyłem się i krzyknąłem; jeden z nich uderzył mnie w głowę i wtedy padłem bez zmysłów.
— Biedny chłopiec! I już jesteś zupełnie zdrów?
— Zupełnie, pani.
— I szukasz króla Nawarry, ażeby wejść znowu do jego służby?
— Nie, pani. Król Nawarry dowiedział się, że śmiałem sprzeciwić się rozkazom Waszej królewskiej mości i wygnał mię bez litości.
— Doprawdy?... — powiedziała Katarzyna głosem, jak gdyby to opowiadanie wzbudziło jej zajęcie. — Dobrze, zajmę się tą sprawą. Lecz jeślibyś chciał czekać na panią de Sauve, musiałbyś długo czekać; jest teraz zajętą w moim gabinecie.
I Katarzyna, myśląc, że Orthon nie miał może czasu schować bileciku za lustro, weszła do gabinetu pani de Sauve, chcąc tym sposobem pozostawić młodzieńcowi wszelką, wolność.
Orthon, przestraszony tem niespodzianem wejściem królowej-matki, zaczął rozważać, czy tu nie ukrywa się jaki zły zamysł przeciwko jego panu, gdy nagle usłyszał trzy ciche uderzenia w sufit; był to znak, jaki on sam miał dać w razie niebezpieczeństwa swemu panu, gdy ten był u pani de Sauve.
Wzdrygnął się więc, usłyszawszy te trzy uderzenia; tajemne jakieś objawienie oświeciło go i wniósł, że to ostrzeżenie do niego się ściągało; pobiegł więc do zwierciadła i wyjął bilet, już tam poprzednio włożony.
Katarzyna przez otwór w zasłonie, śledziła wszystkie poruszenia dziecka, widziała go rzucającego się ku zwierciadłu, lecz nie wiedziała, czy bilet zabrał, czy go też schował.
— Na cóż on jeszcze czeka?... — mruknęła niecierpliwa.
I ze śmiejącem obliczem, weszła natychmiast do pokoju.
— Jeszcze tu jesteś?... — powiedziała — na cóż czekasz? Czyż ci nie powiedziałam, że sama pomyślę o tobie? Czyż mi nie wierzysz?
— O! pani, niech mnie Bóg broni!... — odpowiedział Orthon.
I zbliżywszy się do królowej, zgiął kolano, pocałował kraj jej sukni i spiesznie wyszedł.
Wychodząc, zobaczył w przedpokoju kapitana gwardyi, oczekującego na Katarzynę.
Widok ten wcale nie oddalił jego podejrzeń, lecz owszem jeszcze podwoił.
Ze swej strony, Katarzyna, zaledwie tylko portyera opadła za Orthonem, rzuciła się ku źwierciadłu.
Lecz drżąca z niecierpliwości ręka, daremnie szukała biletu; biletu nie było.
A jednak dobrze widziała, jak Orthon zbliżał się do lustra.
A więc on wyjął bilet.
Fatalność dawała jednaką siłę jej przeciwnikom.
Dziecko stawało się człowiekiem od chwili, W której zaczęło z nią walczyć.
Katarzyna przewracała, zaglądała, nic i nic...
— O! nieszczęśliwy!... — zawołała. — Nie chciałam mu jednak zrobić źle, a otóż on wziął bilet nazad i sam idzie na przeciw swemu przeznaczeniu... Panie de Nancey!
Drżący głos królowej-matki przebiegł salon i doleciał do przedpokoju, w którym się znajdował przyboczny kapitan.
Pan de Nancey wszedł.
— Otóż jestem — powiedział. — Co Wasza królewska mość rozkażesz?
— Byłeś pan w przedpokoju?
— Byłem, pani.
— Czyś pan widział, jak wychodził ztąd młody człowiek, dziecko prawie?
— W tej chwili go widziałem.
— Wszak nie może być jeszcze daleko?
— Zaledwie na połowie schodów.
— Zawołaj go pan.
— A jak się nazywa?
— Orthon. Jeśli nie będzie chciał powrócić, gwałtem go pan przyprowadź. Tylko go nie strasz, jeżeli nie będzie robił żadnego oporu. Muszę z nim natychmiast pomówić.
Kapitan pobiegł spełnić rozkaz królowej.
Jak przewidywał, Orthon był zaledwie na połowie schodów; schodził bowiem powoli, mając nadzieję spotkać na schodach, lub zobaczyć w jakim korytarzu, króla Nawarry lub panią de Sauve.
Zadrżał, usłyszawszy, że go wołają.
Z początku chciał uciekać; lecz zaraz się namyślił, że to by wszystko zgubiło.
Zatrzymał się więc.
— Kto mnie woła?
— Ja, Nancey — odpowiedział kapitan, biegnąc po schodach.
— Lecz mnie się bardzo śpieszy — rzekł Orthon.
— Jestem od Jej królewskiej mości królowej-matki — odpowiedział Nancey, zbliżając się do niego.
Dziecię otarło pot spływający mu po czole i wróciło nazad.
Kapitan poszedł za nim.
Pierwszym planem Katarzyny było uwięzić Orthona, kazać go zrewidować i zabrać mu schowany bilet.
Dlatego powzięła zamiar obwinić go o kradzież i już wzięła z tualety brylantową klamrę, której skradzenie chciała przypisać Orthonowi.
Lecz namyśliła się, że środek ten jest niebezpieczny, gdyż może obudzić podejrzenie w dziecku, któreby o wszystkiem zawiadomiło swego pana — a to zepsułoby całą sprawę.
Bezwątpienia, mogła go kazać zaprowadzić do więzienia; lecz pogłoska o tem, pomimo tajemniczego poprowadzenia rzeczy, rozszerzyłaby się w Luwrze i Henryk stałby się ostrożniejszym.
Jednak Katarzyna musiała koniecznie dostać bilet; gdyż bilet od de Mouya do króla Nawarry, musiał zawierać cały spisek.
Położyła więc brylantową klamrę na miejscu, z którego ją wzięła.
— Nie, nie — rzekła do siebie — to zła, podła myśl! Lecz za bilet... który może niema żadnej wartości — mówiła dalej, marszcząc brwi i mówiąc tak cicho, że zaledwie sama mogła dosłyszeć słowa swoje.
— Na honor! to wcale nie moja wina! Dlaczego mały wąż nie położył biletu tam, gdzie był powinien? Muszę mieć ten bilet.
W tej chwili wszedł Orthon.
Twarz Katarzyny, miała bezwątpienia okropny wyraz, gdyż młodzieniec zbladł i zatrzymał się na progu.
Był jeszcze za młody, aby umiał zupełnie panować nad sobą.
— Pani raczyłaś mnie przywołać — rzekł Orthon. — Co Wasza królewska mość rozkażesz?
Twarz Katarzyny rozjaśniła się, jak gdyby promień słońca nagle ją oświecił.
— Kazałam cię zawołać dlatego, moje dziecko, żeś mi się podobał. Obiecałam zająć się twym losem, i natychmiast musze dotrzymać obietnicy. Nas, królów, obwiniają o łatwość zapominania. Serce nasze nie zapomina, tylko umysł, zajęty tysiącznemi sprawami. Przypomniałam sobie, że królowie dzierżą w swoich rękach szczęście ludzi, i dlatego cię nazad zawołałam. Chodź za mną, moje dziecię.
Pan de Nancey z zadziwieniem patrzał na Katarzynę; sądził, że ją w istocie napadł atak czułości.
— Czy umiesz mały, jeździć konno?... — zapytała Katarzyna.
— Umiem, pani.
— A więc, pójdź do mego gabinetu. Dam ci polecenie do Saint-Germain.
— Jestem na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— Nancey, kaź mu osiodłać konia.
Nancey wyszedł.
— Chodź, moje dziecię — powiedziała Katarzyna.
I poszła pierwsza.
Orthon udał się za nią.
Katarzyna zeszła o piętro niżej, potem udała się na korytarz, gdzie były mieszkania króla i księcia d’Alençon, zeszła jeszcze na jedno piętro, otworzyła drzwi prowadzące do okrągłej galeryi, do której klucz miał tylko król i ona, wpuściła najprzód Orthona, następnie weszła sama i drzwi za sobą zamknęła.
Galerya otaczała, jak gdyby jaki wał, pewną część komnat króla i królowej-matki.
Galerya ta na podobieństwo korytarza w zamku świętego Anioła w Rzymie albo w pałacu Pitti we Florencyi, była ukrytem schronieniem na przypadek niebezpieczeństwa.
Katarzyna i Orthon byli zamknięci w tym ciemnym korytarzu.
Oboje postąpili ze dwadzieścia kroków, Katarzyna idąc przodem, a Orthon za nią.
Nagle Katarzyna obróciła się; Orthon dostrzegł na jej twarzy tenże sam złowrogi wyraz, który widział przed dziesięciu minutami.
Jej oczy, okrągłe jak u tygrysa, zdawało się w ciemności, ogniem tryskały.
— Zatrzymaj się!... — powiedziała.
Dreszcz przebiegł po ciele Orthona; śmiertelne zimno wiało od sklepień.
Podłoga wydawała się ponurą, jak grobowe wieko.
Spojrzenie Katarzyny przenikało pierś młodzieńca.
Cofnął się na krok i, drżący, oparł się o ścianę.
— Gdzie jest list, który ci kazano wręczyć królowi Nawarry?
— List?... — wybąkał Orthon.
— Tak, list, który w jego nieobecności miałeś włożyć za lustro?
— Ja, pani? — powiedział Orthon. — Nie pojmuję, co pani chcesz mówić.
— List, który ci dał de Mouy przed godziną, za ogrodem de ł’Arbalette.
— Nie mam żadnego listu — odrzekl Orthon — Wasza królewska mość mylisz się zapewne.
— Kłamiesz! — zawołała Katarzyna — daj list, a dotrzymam uczynionej ci obietnicy.
— Jakiej?
— Zrobię cię bogatym.
— Nie mam żadnego listu, pani — odparło dziecię.
Katarzyna zaczęła zgrzytać zębami, co zakończyła uśmiechem.
— Oddaj mi go, a dam ci tysiąc talarów.
— Niemam listu — odpowiedział Orthon.
— Dwa tysiące talarów.
— Niepodobna. Ponieważ go nie mam, więc go nie mogę dać.
— Dziesięć tysięcy talarów, Orthonie!
Orthon widząc, że gniew, nakształt morskiego przypływu, z serca wystąpił na czoło królowej, pomyślał, że niema innego środka ocalenia swego pana, tylko zjeść list. Poniósł więc rękę do kieszeni.
Katarzyna odgadła jego zamiar i wstrzymała mu rękę.
— Dobrze, moje dziecię! — rzekła uśmiechając się — wierny z ciebie sługa. Kiedy królowie chcą sobie wybrać sługę, niema nic złego, że się przekonywają o ich poświęceniu. Teraz, wiem, jak z tobą mam postąpić. Oto mój worek, jako pierwsza nadgroda. Odnieś ten list swemu panu i oznajmij mu, że od dzisiejszego dnia jesteś w moich usługach. Idź, możesz wyjść bezemnie drzwiami któremi weszliśmy, one otwierają się z wewnątrz.
I Katarzyna, włożywszy worek w ręce zdumionego młodzieńca, postąpiła kilka kroków naprzód i położyła rękę na murze.
Jednak młodzieniec ani ruszył się z miejsca.
Nie mógł uwierzyć, żeby niebezpieczeństwo już minęło.
— Nie drżyjże tak — powiedziała Katarzyna — czyż ci nie mówiłam, że jesteś wolny i że możesz odejść? jeżeli powrócisz, twój los będzie zapewniony.
— Dziękuję Waszej królewskiej mości — odpowiedział Orthon. — Wiec mi pani przebaczasz?
— Nie tylko ci przebaczam, lecz cię wynagradzam; jesteś dobrym roznosicielem słodkich bilecików, grzecznym posłannikiem miłości; zapominasz tylko, że cię pan twój czeka.
— A! to prawda — rzekł młodzieniec, rzucając się do drzwi.
Lecz zaledwie zrobił trzy kroki, podłoga pod nim się zapadła.
Upadł, wyciągając obie ręce, wydał straszny krzyk, i znikł pogrążony w kryjówce Luwru, od której Katarzyna przycisnęła sprężynę.
— Teraz, z łaski uporu tego głupca, muszę zejść sto pięćdziesiąt stopni na dół.
Katarzyna weszła do swego pokoju, zapaliła skrytą latarnię, powróciła znowu na korytarz, przycisnęła sprężynę, i otworzyła drzwi na kręcone schody, które zdawały się zagłębiać w wnętrznościach ziemi.
Dręczona nienasyconą żądzą ciekawości, będącej tylko narzędziem jej zemsty, zbliżyła się do żelaznych drzwi prowadzących do więzienia.
Tu, zakrwawiony, pokaleczony upadkiem z wysokości stu stóp, leżał biedny Orthon.
Jeszcze oddychał.
Za murem słychać było toczące się bałwany Sekwanny, przeprowadzonej do podnóża schodów za pośrednictwem podziemnego kanału.
Katarzyna weszła do wilgotnej jaskini, która zapewne była świadkiem niejednego podobnego upadku, zrewidowała ciało, porwała list, przekonała się że, był ten sam, jakiego szukała, odepchnęła trupa nogą, i nacisnęła sprężynę; dno uchyliło się i ciało uniesione swoim własnym ciężarem, znikło w kierunku rzeki.
Potem Katarzyna zamknęła drzwi, poszła na górę, zamknęła się w swym gabinecie i przeczytała list, który brzmiał jak następuje:

„Dziś wieczór, o dziesiątej godzinie, na ulicy de l’Arbre-Sec, w oberży pod Piękną Gwiazdą. Jeżeli pan przyjdziesz, nic nie odpowiadaj; jeżeli nie przyjdziesz, odpowiedz oddawcy listu: NIE.

De Mouy Saint-Phale.”

W czasie czytania listu, na ustach Katarzyny igrał uśmiech.
Już marzyła o przyszłem zwycięztwie, nie pomnąc, za jaką cenę go kupiła.
Bo zresztą któż był ten Orthon?
Wierny sługa, oddany duszą i sercem, dziecię młode i piękne — i nic więcej!....
To, bezwątpienia, nie mogło ani na chwilę zachwiać szalami, na których się ważą losy całych narodów.
Katarzyna list przeczytawszy, natychmiast udała się do mieszkania pani de Sauve i włożyła go za zwierciadło.
Schodząc, spotkała kapitana przy wejściu na korytarz.
— Koń już osiodłany, jak Wasza królewska mość rozkazałaś, — rzekł pan de Nancey.
— Mój kochany baronie — odpowiedziała Katarzyna — koń już nie potrzebny, rozmawiałam z tym chłopcem, i wydał mi się za głupi do spełnienia polecenia, które mu chciałam powierzyć. Dałam mu nieco pieniędzy i wysłałam go bocznym wyjściem.
— A to polecenie?. — zapytał pan de Nancey.
— Polecenie?... — powtórzyła Katarzyna.
— Tak, polecenie, które Wasza królewska mość miałaś mu dać do Saint-Germain. Czy Wasza królewska mość mnie rozkażesz się niem zająć, lub też któremu z moich ludzi?
— Nie, nie — powiedziała Katarzyna — pan ze swymi ludźmi będziesz miał dzisiejszego wieczora inne zajęcie.
I Katarzyna weszła do swego gabinetu w zupełnej nadziei rozstrzygnięcia dzisiejszego wieczora, losu, tego potępionego króla Henryka Nawarry.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.