Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
Ulica Tizon i ulica Cloche-percée.

La Mole wybiegł z Luwru i pośpieszył dowiedzieć się czegokolwiekbądź w Paryżu, coby mogło mu posłużyć do wynalezienia biednego hrabiego de Coconnas.
Najprzód pobiegł na ulicę de l’Arbre-Sec, i wstąpił do oberży La Hurièra; ponieważ La Mole przypomniał sobie, że nieraz powtarzał swemu przyjacielowi pewne zdanie łacińskie, które dowodziło, że Amor, Bacchus i Ceres, są bożkami pierwszych koniecznych potrzeb człowieka, spodziewał się więc, że Coconnas, stosując się do rzymskiego przysłowia, rozgospodarował się w oberży pod „Piękną Gwiazdą”, zwłaszcza, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby to uczynił po nocy burzliwej, również dla jego przyjaciela, jak i dla niego.
La Mole nikogo nie zastał u la Hurièra, który, na zasadzie umowy, dosyć ozięble ofiarował mu śniadanie, przyjęte jednak i zjedzone przez naszego szlachcica z wielkim apetytem, pomimo niespokojności o przyjaciela.
Zaspokoiwszy żołądek z uszczerbkiem duszy, La Mole udał się na dalsze poszukiwania. Poszedł w górę Sekwany, jak mąż, który szuka trupa utopionej żony.
Przyszedłszy na bulwark de la Grève, La Mole poznał miejsce, gdzie przed trzema czy czterema godzinami był napastowany, a na tem polu bitwy znalazł kawałek pióra ze swego kapelusza.
Uczucie własności jest wrodzonem w człowieku.
La Mole miał z dziesięć piór, z których każde było lepsze jedno od drugiego; jednak pomimo to, zatrzymał się, podniósł kawałek pióra, i patrzał nań z żalem.
Wtem, dały się słyszeć ciężkie kroki, i jakiś glos, cokolwiek brutalski, rozkazał mu ustąpić z drogi.
La Mole odwrócił się i spostrzegł lektykę, poprzedzaną przez dwóch paziów, a towarzyszył jej giermek.
La Mole poznał lektykę i szybko się na bok usunął.
Młody szlachcic nie omylił się.
— Pan de La Mole? — odezwał się z głębi lektyki głos pełen słodyczy, gdy tymczasem biała i delikatna rączka odsunęła firanki.
— Tak jest, pani, ja sam — odrzekł La Mole, kłaniając się.
— Pan de La Mole z piórem w ręku... — mówiła dalej dama w lektyce — zapewne pan jesteś zakochany i odszukujesz zatraconych śladów?
— Tak, pani — odpowiedział La Mole — jestem zakochany, i to nawet bardzo; lecz w tej chwili, ślady, które znajduję, są moje własne, chociaż ich wcale ani myślałem szukać. Lecz Wasza królewska mość pozwolisz zapytać o swoje zdrowie?
— Mam się bardzo dobrze; zdaje mi się, że nigdy nie byłam zdrowszą, bezwątpienia pochodzi to ztąd, że nie nocowałam w domu.
— A!.. Wasza królewska mość nie nocowałaś w domu — powtórzył La Mole, dziwnie spoglądając na Małgorzatę.
— Tak, i cóż w tem dziwnego?
— Czy wolno mi zapytać, w jakim klasztorze?
— Bezwątpienia panie; w tem niema żadnej tajemnicy. W klasztorze Zwiastowania. Lecz co pan tutaj porabiasz?... wyglądasz na rozgniewanego.
— Szukani pani, mego przyjaciela, który gdzieś przepadł a szukając go, znalazłem to pióro.
— Które należy do niego? Doprawdy, pan mnie przestraszasz; to miejsce jest niebezpieczne...
— Uspokój się Wasza królewska mość, pióro to należy do mnie; zgubiłem go dzisiaj na tym placu, najpóźniej około piątej, ratując się ucieczką przed czterema rozbójnikami, którzy, jak się przynajmniej domyślam, chcieli mnie koniecznie zamordować.
Małgorzata stłumiła wzruszenie.
Opowiedz mi pan, jak to było?
— Nic prostszego, pani. Była mniej więcej piąta zrana, jak miałem już honor powiedzieć Waszej królewskiej mości.
— Jakto!... — przerwała Małgorzata. — Pan o godzinie piątej rano już wyszedłeś?
— Zaraz Wasza królewska mość będziesz mnie miała za wytłomaczonego — rzekł La Mole — ja wcale nie wracałem do domu.
— A! panie de La Mole, powracać do domu o piątej zrana — powiedziała Małgorzata ze złośliwym uśmiechem, który La Molowi wydał się czarującym — powracać tak późno! Zasłużyłeś pan na tę karę.
— Ja się też pani wcale nie żalę — rzekł La Mole, kłaniając się z uszanowaniem. — Chociażby mnie zamordowano, poczytałbym to sobie za szczęście, na jakie nie zasługuję. Jakkolwiek bądź, czym wracał do domu wcześnie czy późno, dosyć, że z ulicy Mortellerie wypadło na mnie czterech łotrów, uzbrojonych w niezmiernie długie kuchenne noże. Było to bardzo śmieszne, nieprawdaż, pani? z tem wszystkiem musiałem uciekać, zapomniałem bowiem wziąć szpadę z domu, w którym nocowałem.
— A! teraz rozumiem — zawołała Małgorzata z doskonale udaną szczerością — a więc pan szukasz swej szpady?
La Molo spojrzał na Małgorzatę, jak gdyby jakie powątpiewanie wdarło się do jego serca.
— Pani! jabym z ochotą powrócił, ażeby odzyskać szpadę, gdyż miała wyborną klingę. Lecz nie wiem, gdzie jest ten dom.
— Jakto, panie?... — zapytała Małgorzata — pan nie znasz domu, w którym dzisiejszą noc przepędziłeś.
— Nie znam pani, i niech mnie dyabli porwą, jeżeli domyślam się nawet, gdzie się on znajduje.
— A to rzecz dziwna. Ależ pańskie zdarzenie to istny romans.
— W rzeczy samej, istny romans, jak pani mówisz.
— Opowiedz mi go pan.
— Jest cokolwiek długi.
— Nic nie szkodzi! Mam czas.
— Przedewszystkiem, mój romans jest bardzo nieprawdopodobny.
— I to nic nie szkodzi, mów pan, jestem bardzo łatwowierną.
— Wasza królewska mość rozkazujesz?
— Tak jest, jeżeli i do tego mój rozkaz jest potrzebnym.
— Jestem posłuszny. Wczoraj wieczorem jedliśmy kolacyę u La Hurière’a.
— Najprzód, powiedz mi pan — zapytała Małgorzata — co to za La Hurière?
— La Hurière — powiedział La Mole, znowu niedowierzająco spojrzawszy na Małgorzatę — jest to właściciel oberży pod „Piękną Gwiazdą”, położonej przy ulicy de l’Arbre-Sec.
— Dobrze, widać ją ztąd... Otóż pan jeszkolacyę u La Hurière’a, bezwątpienia ze swoim przyjacielem panem de Coconnas?
— Tak, pani, z moim przyjacielem de Coconnas; w tem wchodzi jakiś człowiek i każdemu z nas wręcza kartkę.
— Czy kartki te były jednakowe?... — zapytała Małgorzata?
— Zupełnie jednakowe.
— I cóż w sobie zawierały?
— Tylko te wyrazy:
„Czekają pana przy ulicy Saint-Antoine, naprzeciwko ulicy de Jouy.“
— A czy niebyło żadnego podpisu?... — zapytała Małgorzata.
— Nie; lecz trzy słowa, trzy słowa cudowne, które trzy razy powtórzone, znaczą toż samo; jednem słowem, potrójne szczęście.
— Jakież były te trzy słowa?
Eros, Cupido, Amor.
— Prawdziwie, trzy słodkie słowa; a czy też dotrzymały tego co obiecywały?
— O! więcej, pani, sto razy więcej!... — zawołał La Mole z zapałem.
— Mów pan dalej; bardzo jestem ciekawą, kto oczekiwał panów na ulicy Saint-Antoine wprost ulicy de Jony.
— Dwie garderobiane, z których każda miała w ręku chustkę. Musieliśmy zezwolić na za wiązanie sobie oczu. Wasza królewska mość domyślasz się, żeśmy się temu wcale nie opierał i śmiało ugięliśmy karków. Moja przewodniczką poprowadziła mnie na lewo, przewodniczka za mego przyjaciela poprowadziła go na prawe a więc rozstaliśmy się.
— Następnie?... — podchwyciła Małgorzata, widocznie chcąc się wywiedzieć o wszystkiem.
— Nie wiem, dokąd przewodniczka zaprowadziła mego przyjaciela. Może być, że do piekła. Co do mnie, wiem tylko, że moja zaprowadziła mnie do raju.
— I bezwątpienia wypędzono pana z niego za nieumiarkowaną ciekawość?
— Tak jest, pani masz dar odgadywania. Z niecierpliwością oczekiwałem dnia, ażeby się dowiedzieć, gdzie jestem; lecz po czwartej godzinie, taż sama garderobiana powróciła, znowu zawiązała mi oczy, i, otrzymawszy odemnie zapewnienie, że nie podniosę zasłony z oczu, wyprowadziła mnie z domu, towarzyszyła mi ze sto kroków, i nakoniec kazawszy przysiądz, że ujdę jeszcze pięćdziesiąt kroków nie zdejmując z oczu przepaski, zniknęła. Naliczyłem pięćdziesiąt i znalazłem się na ulicy Saint-Antoine, wprost ulicy de Jouy.
Tutaj, pani, znalazłem część mego pióra; zadrżałem z radości i podniosłem go, ażeby schować na wieczną, pamiątkę tej rozkosznej nocy.
Jedna tylko myśl, co się stało z moim przyjacielem, zakłóca moje szczęście.
— A więc on nie powrócił do Luwru?
— Niestety! nie powrócił, pani. Szukałem go wszędzie, gdzie tylko spodziewałem się, że go będę mógł zastać; byłem pod Złotą Gwiazdą, w sali gry w piłkę, i w innych zaszczytnych miejscach, lecz Annibala wcale, a Cocounasa nie znalazłem tembardziej.
Przy tych słowach La Mole poruszeniem wyrażającem rozpacz, odrzucił płaszcz z ramienia, na którem przez podarte bufy kaftana, można było widzieć podszewkę.
— Lecz na panu jest wszystko poszarpane — powiedziała Małgorzata.
— Tak jest, poszarpane — odrzekł La Mole, gdyż przykro mu było robić sobie zasługę z wypadku, dla uniknięcia którego musiał się ratować ucieczką. — Patrz, pani.
— Dla czegóż pan nie zmieniłeś kaftana w Luwrze, kiedyś tam powrócił? — zapytała królowa.
— Ponieważ — powiedział La Mole — w moim pokoju był ktoś.
— U pana i był ktoś w pokoju — zapytała Małgorzata, w oczach której malowało się najżywsze zadziwienie — i któż to był w pokoju pana?
— Jego książęca mość.
— Cicho! — szepnęła Małgorzata.
La Mole był posłusznym.
Qui ad lecticam meam stant? — zapytała królowa La Mola.
Duo pueri et unus eques.
Optime, barbari — powiedziała królowa — dis Moles, quem inveneris in cubiculo tuo?
Franciscum ducem.
Agentem?
Nuscio quid.
Quo cum?
Cum ignoto.[1]
— To rzecz szczególna — powiedziała Małgorzata. — A więc pan nie odnalazłeś jeszcze pana de Coconnas? — mówiła dalej królowa, wcale nie myśląc o tem, co mówi.
— Nie, pani, co, jak już miałem szczęście Waszej królewskiej mości oświadczyć, bardzo mnie niepokoi.
— Nie chcę panu przeszkadzać w dalszych poszukiwaniach — rzekła Małgorzata, uśmiechając się — zdaje mi się tylko, że przyjaciel pański sam się znajdzie. Zresztą! szukaj go pan.
I królowa położyła paluszek na ustach.
Ponieważ piękna Małgorzata nie powierzyła mu żadnej tajemnicy, nie uczyniła mu żadnego wyznania, młodzieniec więc wytłomaczył sobie, że gest ten nie oznaczał, iżby miał milczeć, lecz musiał mieć inne jakieś znaczenie.
Orszak ruszył dalej, a La Mole, nie zaprzestając dalszych poszukiwań, poszedł bulwarkiem aż do ulicy Long-Pont, prowadzącej na ulicę Saint-Antoine.
Naprzeciw ulicy de Jouy zatrzymał się.
Tutaj właśnie poprzedniego dnia wieczorem, dwie garderobiane jemu i jego przyjacielowi zawiązały oczy.
Stanął, wykręcił się na lewo, odmierzył dwadzieścia kroków; w tym samym kierunku powtórzył toż samo, i znalazł się przed domem a raczej przed murem, za którym wznosił się dom.
Pośrodku muru były drzwi, gęsto nabite wystającemi gwoździami, i opatrzone okienkiem naksztalt strzelnicy.
Dom ten położony był na ulicy Cloche-Percée, ulicy ciasnej, biorącej swój początek od ulicy Saint-Antoine, i przytykającej do ulicy du Roi-de-Sicile.
— Na szatana! — zawołał La Mole — to tutaj...e mógłbym na to przysiądz.... Wychodząc wyciągnąłem rękę i dotknąłem się tych gwoździ; potem zeszedłem po dwóch stopniach. Człowiek, który biegł wołając: Na pomoc! a którego zabito na ulicy du Roi-de-Sicile, właśnie przebiegał tędy w chwili, kiedy ja stąpnąłem nogą na pierwszy stopień. Zobaczmy.
La Mole zapukał do drzwi.
— Drzwi otworzyły się i jakiś wąsaty odźwierny pokazał głowę.
Was ist das? — zapytał.
— A! a! zdaje się, że to będzie Szwajcar. Mój przyjacielu — mówił dalej La Mole, przybierając ile możności ton głosu przyjemny — chciałbym odebrać szpadę, którą zostawiłem w tym domu, gdzie nocowałem.
Ich verstehe nicht! — odpowiedział odźwierny.
— Moją szpadę — powtórzył La Mole.
Ich verstehe nicht — powtórzył niemiec.
— Którą zostawiłem... Moją szpadę, którą tutaj zostawiłem...
Ich verstehe nicht.
— W tym właśnie domu; tutaj bowiem nocowałem.
Gehe zum Teufel...
I zamknął drzwi.
— Na szatana! — zawołał La Mole — gdybym miał teraz swą szpadę w ręku, z wielkiem ukontentowaniem przebiłbym tego łotra... Lecz nic nie szkodzi; mogę mu to samo zrobić jutro.
La Mole poszedł ku ulicy du Roi-de Sicile, obrócił się na prawo, odliczył pięćdziesiąt kroków, znowu obrócił się na prawo i znalazł się na ulicy Tizon, uliczce ciasnej i równoległej od ulicy Cloche Percée, i zupełnie do niej podobnej z powierzchowności.
Co większa, uszedłszy nie więcej jak trzydzieści kroków, znalazł małe drzwi, także nabite wy stające mi gwoździami i opatrzone okienkiem naksztalt strzelnicy.
Drzwi te były w murze i miały dwa stopnie.
Młodemu szlachcicowi zdawało się, że ulica Cloche-Percée obróciła się, aby jeszcze raz nasycić się jego widokiem.
Wtedy La Molowi przyszło do głowy, że w swoich skręcaniach, na prawo i na lewo, mógł się łatwo omylić; zaczął więc pukać do drzwi, mając zamiar znowu powtórzyć też same zapytania.
Lecz tym razem, pomimo pukania, nikt mu nie otworzył.
La Mole dwa lub trzy razy powtarzał swą drogę, w celu obejścia domu, i nareszcie wpadł na tę myśl szczęśliwą, że dom miał dwa wyjścia: jedno na ulicę Cloche-Percée a drugie na ulicę Tizon.
Lecz całe to rozumowanie, pomimo logiczności, nie powróciło mu szpady i nie mówiło, gdzieby mógł być jego przyjaciel.
Na chwilę przyszła mu do głowy myśl, ażeby sobie kupić nową szpadę i zabić odźwiernego łotra, który upornie mówił tylko po niemiecku, lecz pomyślał, że jeżeli ten odźwierny był wybranym przez Małgorzatę i jej służył, królowa do wyboru tego musiała mieć jakieś powody, i bezwątpienia byłoby jej przykro utracić swego sługę.
A La Mole za nic w świecie nie śmiałby sprawić przykrości Małgorzacie.
Obawiając się więc, ażeby nie poszedł za popędem tej pokusy, udał się napowrót do Luwru; było wtedy około drugiej po południu.
Ponieważ tym razem zastał swój pokój niezajętym, mógł więc wejść do siebie swobodnie.
Kaftan na nim w istocie był bardzo podarty, jak to już uczyniła uwagę królowa.
Zbliżył się więc do swego łóżka, ażeby wziąć na siebie inny kaftan koloru perłowego.
Lecz ku wielkiemu swemu zadziwieniu, pierwszą rzeczą, którą spostrzegł, była sławna szpada, pozostawiona przez niego na ulicy Cloche-Percée.
La Mole wziął ją do ręki i obracał na wszystkie strony; szpada rzeczywiście była tą samą.
— A! a! — zawołał — czy w tem niema czasami jakich czarów?
Następnie wzdychając, dodał:
— A! gdyby biedny Coconnas znalazł się tak, jak ta szpada! We dwie lub trzy godziny potem, jak La Mole obszedł dokoła mały domek z dwoma wyjściami. drzwi na ulicę Tizon otworzyły się.
Mniej więcej była godzina piąta wieczorem, a zatem było ciemno.
Kobieta, owinięta długim płaszczem obłożonym futrem, wyszła w towarzystwie służącej przez te drzwi, które jej otworzyła kobieta lat czterdziestu i szybko przebiegła do ulicy du Roi-de-Sicile, zapukała do małych drzwiczek w pałacu d’Argenson, które jej też otworzono, następnie wyszła przez wielką bramę tegoż pałacu, prowadzącą na ulicę Vieille-Rue-de-Temple; ztąd podeszła do ukrytych drzwi w pałacu Gwizynszów, otworzyła je kluczykiem, który miała przy sobie i zniknęła.
W pół godziny później, młody człowiek, z zawiązanemi oczyma, wyszedł z tych samych drzwiczek tegoż samego domku, prowadzony przez kobietę, która mu towarzyszyła do zbiegu ulic Geoffroy Lasnier i de la Mortellerie.
Tutaj, jego przewodniczka prosiła go, ażeby zdjął przepaskę z oczu nie pierwej, aż naliczy pięćdziesiąt.
Młodzieniec najzupełniej zadosyć uczynił jej żądaniu, naliczył pięćdziesiąt i zdjął chustkę z oczu.
— Kroćset dyabłów! — zawołał, oglądając się dokoła — niech mnie powieszą, jeżeli wiem gdzie jestem!... Godzina szósta! — wykrzyknął, licząc uderzenia zegaru na wieży Notre-Dame. — A biedny La Mole! co się z nim stało? Pobiegnę do Luwru, może tam się dowiem o nim.
Przy tych słowach Coconnas pędem przebiegł ulicę de la Mortellerie i przybył do Luwru tak szybko, że dobry koń nie dobiegłby prędzej; w biegu potrącił i wywrócił niejednego poczciwego mieszczanina, przechadzającego się przed rzędem sklepów, otaczających plac Baudoyer.
Na podwórzu Coconnas zaczął wypytywać szwajcara i żołnierza, stojącego na warcie.
Szwajcar powiedział, że jak mu się zdaje, pan de La Mole powrócił zrana, lecz później nie wychodził wcale.
Żołnierz na warcie stał dopiero od półtory godziny i nikogo nie widział.
Lotem błyskawicy Coconnas dopadł do pokoju i szybko otworzył drzwi; lecz w pokoju znalazł tylko podarty kaftan La Mola, co podwoiło jego niespokojność o przyjaciela.
Wtedy pomyślał o szanownym oberżyście La Hurière; pobiegł więc natychmiast pod Piękną Gwiazdę.
La Hurière widział La Mola, ponieważ ten jadł u niego śniadanie.
Coconnas zupełnie się uspokoił, a czując, że głód mu dokucza, kazał sobie dać kolacyę.
Coconnas posiadał dwa warunki konieczne dla apetytu w jedzeniu; był zupełnie spokojny o los swego przyjaciela, i miał żołądek pusty; zajadał więc z takim smakiem, że kolacya przeciągnęła się do ósmej wieczorem.
Następnie, wzmocniwszy się dwiema butelkami ulubionego sobie wina Andegaweńskiego, które pociągał z upodobaniem, Coconnas znów poszedł szukać swego przyjaciela, częstując przechodniów pięścią, w imię uczucia przyjaźni, które wzmogło się po dobrej kolacyi.
Na tem zeszła godzina.
Przez drugą godzinę, Coconnas przebiegł wszystkie ulice, przytykające do bulwarku de la Grève, przystań dla węgli, ulicę Saint-Antoine, i ulice Tizon i Cloche-Percée, dokąd jak spodziewał się, mógł przyjaciel jego powrócić.
Nakoniec Coconnas pomyślał, że jest miejsce, którego La Mole nie może ominąć, to jest, brama Luwru; postanowił więc czekać w tej bramie, dopóki nie powróci.
Nie był już więcej oddalonym od Luwru niż na sto kroków i pomagał podnieść się damie, której męża wywrócił na placu Saint Germain-l’Auxerois, kiedy nagle przed sobą, przy niepewnem świetle latarni, tuż przed zwodzonym mostem Luwru, spostrzegł czerwony płaszcz i białe pióro swego przyjaciela, który podobny do cienia, zniknął pod sklepieniem bramy, ruchem pokłoniwszy się żołnierzowi, oddającemu wojskowe honory.
Sławny czerwony płaszcz sprawił na wszystkich takie wrażenie, że niepodobieństwem było się omylić.
— Kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — to on, on sam, niezawodnie powraca do domu. !... e!... La Molu, przyjacielu. Cóż u dyabła!... przecież mam dobry głos. Dlaczego on nie słyszy?... Lecz, na szczęście, nogi mam również dobre jak i głos donośny; dogonię go.
Coconnas zaczął biedź ze wszystkich sił, i za chwilę dopadł do Luwru; lecz, chociaż pośpieszał, czerwony płaszcz także widocznie śpieszący się, zniknął w sieni w tej samej chwili, kiedy Coconnas wbiegł na podwórze.
— La Mole — zawołał Coconnas, nie przestając biedź — zaczekaj, to ja, Coconnas. Czy cię dyabli niosą? Czy uciekasz przed kim? Czy jesteś w niebezpieczeństwie?
W rzeczy samej, czerwony płaszcz nie wszedł na piętro, lecz jak gdyby wzniósł się aa skrzydłach.
— A! więc nie chcesz na mnie zaczekać — wołał Coconnas. — Gniewasz się na mnie! No to dobrze!
Wszystkie te słowa do uciekającego, Coconnas miotał z dołu; przestał go bowiem gonić, nie przestając jednakże śledzić oczyma. Tymczasem, czerwony płaszcz dopadł na piętro, na którem były pokoje Małgorzaty.
Nagle, z tych pokoi wyszła kobieta i schwyciła uciekającego za rękę.
— Aha!... — mówił Coconnas — czy to czasem nie królowa Małgorzata. Czekano na niego. To zupełnie co innego; teraz rozumiem, dlaczego mi nie odpowiedział.
I Coconnas nachylił się ku poręczy schodowej, zatapiając wzrok w przestrzeni, otwartej pomiędzy schodami.
Po cichem wymienieniu kilku słów, czerwony płaszcz zniknął w pokojach królowej.
— Dobrze! dobrze!... — mruknął Coconnas — to już aż do tego doszło. A więc się nie omyliłem. Zdarzają się chwile, kiedy obecność najbardziej zaufanego przyjaciela jest nieznośną; kochany La Mole, właśnie znajduje się w tym przypadku.
I Coconnas pocichu wszedł na schody, usiadł na sofie aksamitnej, mówiąc sam do siebie:
— Niech i tak będzie! Zaczekam, lecz, zdaje mi się, że jest u królowej Nawarry; wypadnie więc może długo czekać... A, jak też zimno... Pójdźmy, pójdźmy... mogę zaczekać na niego u siebie w pokoju. Przecież musi kiedyś przyjść do domu.
Zaledwie wymówił te wyrazy i właśnie kiedy zabierał się spełnić swój zamiar, ponad jego głową dały się słyszeć kroki, lekki szelest i ulubiona śpiewka jego przyjaciela.
Coconnas natychmiast nadstawił ucha w stronę, zkąd dochodziły łoskot kroków i śpiewka.
Był to La Mole, schodzący z wyższego piętra, na którem znajdował się jego pokój, a spostrzegłszy swego przyjaciela, zaczął biedź ku niemu po cztery schody, i w chwilę później, rzucił się w jego objęcia.
— O! kroćset dyabłów! to ty — zawołał Coconnas — zkąd u dyabła wyszedłeś?
— Z ulicy Cloche-Percée.
— Ale nie. Nie oto cię pytam...
— A o co?
— Czy od królowej!
— Od królowej?...
— No tak, od królowej Nawarry.
— Ja u niej wcale nie byłem.
— Jakto?
— Kochany Annibalu — powiedział La Mole — bredzisz. Wyszedłem z mego pokoju, gdzie czekałem na ciebie ze dwie godziny.
— Wyszedłeś ze swego pokoju?
— Tak jest.
— Więc to nie ciebie goniłem przez podwórze Luwru.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Nie.
— I nie ty zniknąłeś pod bramą Luwru, przed dziesięciu minutami?
— Nie.
— I to nie ty pędziłeś po tych schodach, jakby cię gonił cały pułk dyabłów?
— Nie.
— Kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — przecież wino z pod „Pięknej Gwiazdy“ nie jest tak mocne, ażeby mi aż do tego stopnia mogło zawrócić głowę. Mówię ci, żem poznał twój czerwony płaszcz i białe pióro w bramie Luwru, żem cię gonił aż do tych schodów, i że twój płaszcz, twoje pióro i twój ruch ręki, wszystko to zostało zatrzymane przez jakąś kobietę, która, mam podejrzenie, była królową Nawarry; kobieta ta wprowadziła cię przez te drzwi, które jeżeli się nie mylę, prowadzą do mieszkania pięknej Małgorzaty.
— Na Boga!... — zawołał La Mole, blednąc — czyliźby jaka zdrada?
— Na honor!... — powiedział Coconnas — sądź o tem jak chcesz, ale ja ci powiadam, że się nie mylę.
La Mole chwilę zawahał się, ścisnąwszy głowę rękoma, powodowany szacunkiem a miotany zazdrością.
Lecz zazdrość wzięła górę: rzucił się ku drzwiom, i zaczął w nie łomotać ze wszystkich sił.
— Będziemy aresztowani — rzekł Coconnas — lecz wszystko jedno! przyznam ci się, że to dosyć zabawne. Powiedz mi, mój La Molu, czy czasem w Luwrze nie błądzą upiory?
— Nie wiem — odpowiedział młodzieniec, blady jak pióro, ocieniające jego czoło — wiem tylko, że już dawno chciałem się spotkać z upiorem, otóż trafia mi się dobra sposobność; uczynię wszystko, ażebym się z nim mógł spotkać oko w oko.
— Nie mam nic przeciwko temu — rzekł Coconnas — lecz nie pukaj tak mocno, gdyż możesz upiora rozgniewać.
La Mole, pomimo wściekłości, pojął słuszność tej uwagi, i zaczął pukać ciszej.





  1. — Kto stoi obok lektyki?
    — Dwóch paziów i giermek.
    — Dobrze! to barbarzyńcy; powiedz mi, La Molu kogo znalazłeś w swoim pokoju?
    — Księcia Franciszka.
    — Co robiącego?
    — Nie wiem co.
    — A z kim?
    — Z jakimś nieznajomym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.