Przejdź do zawartości

Karpaty i Podkarpacie/Z kordem przy radle

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Karpaty i Podkarpacie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1939
Druk Concordia S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Z KORDEM PRZY RADLE

Za Samborem zaczynają rosnąć wzgórza zielone. W głębokich rozłogach pług odwalił skiby i pociął pola bruzdami. W wąwozach, gdzie w gąszczu traw niewidzialne szemrzą ruczaje, skupiły się olchy, leszczyny i młoda porośl bukowa. Przy drodze kapliczki drewniane i murowane i krzyż — tuż nad urwiskiem Jabłonki. Coraz więcej na szosie tłoczy się ludzi i wozów, a bocznymi drogami biegnącymi przez pola wiją się węże barwnych postaci. Wierna oznaka pobliskiego miasta! Jest nim Stary Sambor ze swym Powaliszczem, gdzie w XIV wieku stał zamek obronny. Teraz w otoku dawnych rowów i wałów grodowych wyrosła tam cerkiew obszerna. Na rynku — stara brama, co niegdyś do zamku Włoszki Bony wstępu broniła. Wszystko sędziwe zabytki: dawne dworki szlacheckie i domy mieszczańskie — i tylko kościół katolicki w stylu nowo-romańskim — jasny, młody i wesoły przygląda się połyskliwej łusce Dniestru. W okolicy czczone są — „święte miejsca“ Rusinów — Ławrów, Spas i dawna rezydencja biskupów ruskich z klasztorem bazylianów, i bardzo piękną drewnianą cerkwią, nabijaną zębami ludzkimi, co, jako vota, miały chronić od cierpień. Nieco dalej leżą Busowiska ze starą okrągłą cerkiewką drewnianą. Przysadzista — niskookapowa ukrywa ona w mroku swej nawy wiele starożytnych sprzętów liturgicznych i obrazów z najsłynniejszym pośród nich — cudowną „Madonną Busowiską“, która broniła nieraz ludności przed złą mocą, co czai się w szczelinach „Diabelskiego Kamienia“, gdzie głowę groźną unosi rozparty niedbale „Szatan“, w skalicach uwięziony.
Wśród wierzb, klonów, lip i buków sunie droga dolinami aż wznosić się zaczyna powoli na wzgórza zielone i dobiega Strzyłek, Topolnicy i Jasienicy. Przez pola dążą do cerkwi barwnie odziane kobiety i stateczni gazdowie w łejbykach. Już biją dzwony na starej dzwonnicy z galeryjką pod dachem dranicowym, porostami żółtymi i rdzawymi upstrzonym. Odcina się ona od tła drzew ciemnych i łąk szmaragdowych, kwiecistych. A może do Rozłucza z jeszcze starszą cerkiewką idzie ten ludek pobożny? Pięknie tam w zielonej kotlinie, wśród lasów iglastych, gdzie na polanach słonecznych stanęło duże schronisko narciarskie, malownicze wille przytulne, gdzie nad doliną potoku zawisł zuchwale wiadukt łukowy, pod którym syczy i warczy wodospad spieniony... Znika to wszystko za działem wysokim. Za nim na zielonym pagórku w cieniu drzew, niby pagoda buddyjska o trzech „stupach“ wymyślnych, podnosi kształtne kopułki cerkiewka. Jej krzyże wyciągają ramiona ku białej wstędze Stryja, co pomiędzy Pikujem a Czarną Ripą się zrodził i zbiegł z bieszczadzkich uskoków. Dalej — wśród łysych gór, przecięta wiaduktem kolejowym, który krzyżuje się z rzeką, szosą i mostem, ukryła się Turka. Szare skupienie starych, lichych domów, kościół z cudowną Bogarodzicą, kilka nowych gmachów murowanych, bulwar i wyboista szosa, rozjeżdżona i poorana ciężkimi kołami podwozi, naładowanych drzewem, skazanym na męki w tartaku. Za miastem suną ku południowi nagie góry, nędzne łaniki żyta i owsa, z rzadka — młody zagajnik lub niskie zarośla, samotne chaty, szare pola i szarzy na nich ludzie i tak — aż do Sianek, granicznej osady pod przełęczą Użocką.
Turka! Nazwa nic nie mówiąca, zapomniana... Od niedawna dopiero ożywiła tę nazwę — droga sercu polskiemu wiadomość, że w mieście tym wyłonił się samorzutnie pierwszy w odrodzonej Polsce powiatowy związek szlachty zaściankowej, zwanej tu zagrodową, by stać się przykładem dla innych powiatów Podkarpacia w organizacji i budzeniu sił uśpionych, w nagłym powrocie całej tej szlachty do porywu ojców i ofiarnej służby dla Ojczyzny.
Niby pożar na stepie rozpłomieniła się ta wieść i pobiegła zapalając nagle budzące się serca polskie. Zbawienny, żywotwórczy płomień, co użyźnia glebę na dziesiątki i setki lat! Już powstało kilka okręgów Związku Szlachty Zagrodowej z Zarządem Głównym w Przemyślu, a organizacja ta, z ducha i woli rdzennie polska, ogarnęła już nie tylko całe Podkarpacie, ale przerzuciła się na Huculszczyznę, Podole, Wołyń a stąd na Polesie bagienne, na starą Nowogrodczyznę i zasłużone w dziejach naszego państwa Wileńszczyznę i Ziemię Grodzieńską. Dziś jest to już potęga, z którą trzeba się liczyć poważnie, gdyż na arenę życia państwowego wystąpiła awangarda miliona potomków odwiecznych, wypróbowanych w największych bitwach i potrzebach Ojczyzny obrońców Jej i rycerzy. Mocą wielką i szlachetną brzmią słowa, na których zbudowano i zatwierdzono w r. 1937 Statut Związku Szlachty Zagrodowej.
Posłuchajcie! Posłuchajcie, bo to przecież jest hasło w naszych czasach pozbawionych wielkich haseł!
„Ku większej chwale Rzeczypospolitej Polskiej, która wspólnym wysiłkiem wszystkich obywateli na szczyty potęgi wchodzi;
dla nawiązania do świetnych dziesięciowiekowych dziejów Narodu, który orężem na kartach historii wielkość swą zapisuje;
dla odnowienia świetności kresowego rycerstwa polskiego, które przy mieczu i pługu na kresach Pospolitej Rzeczy wierną straż pełniło;
dla nawiązania szlachetnych tradycyj rycerskich do obowiązków obywateli wobec wskrzeszenia Państwa Polskiego tworzy się Związek Szlachty Zagrodowej“.
Koło Turki mają swe źródła rzeki — San, Stryj i Dniestr. Stąd ta kraina karpacka posyła wieść o sobie Bałtykowi i morzu Czarnemu. Nazwę swoją wywodzi miasteczko od turów, podobno, żyjących niegdyś w puszczy okolicznej, co do w. XV-go okrywała tę połać od Karpat po Stary Sambor. Władał tą krainą puszczańską rycerz znamienity Spytko z Melsztyna, a do swojej drużyny wcielał wołoskich rycerzy i na boje ich prowadził z Krzyżakami i hordą skośnooką. Niektórzy z nich wielce się zasłużyli w wojennej potrzebie i królowi Jagielle znani byli poimiennie. Jednemu to z nich — niejakiemu Wańczy, może Szymonowi i jego potomstwu król Władysław w r. 1431 nadał na wieczne czasy Turkę z puszczą nad Stryjem i granicą węgierską leżącą. Wiernie służyli Wańczowe potomki Jagiellonom, a jeden z nich Janko de Thurca z Warneńczykiem wyruszył na turecką potęgę, za co otrzymał ziemię nad Sanem, nazywaną Temowym Polem. Ród wyprowadzający się od Wańczy Wołocha tak szybko mnożyć się począł, że w sto pięćdziesiąt lat później panowie „Tureccy“ dziedziczne ziemie gęsto wsiami pokryli, nazywając się od miejscowości lub zajęcia Tureckimi, Jaworskimi, Ilnickimi, Komarnickimi, Wysoczańskimi i Matkowskimi, a wszyscy, jak jeden mąż, po dziś dzień klejnotem pradziada Wańczy się pieczętują. Klejnot to stary, węgierski „Sas“ — w polu niebieskim półksiężyc złoty, rogami do góry, ze strzałą we środku i dwiema gwiazdami po obu rogach. A nad tarczą herbową — hełm rycerski o pięciu piórach strusich, strzałą przewleczonych. O rycerzach herbu tego napisał Długosz, że byli prawdomówni, odważni i mocarni, dygnitarstw nie żądni, lecz do krwi przelewu pochopni. Włość turczańska zaludniła się gęsto potomkami Tureckich lub Turczańskich, którzy sami wygaśli w połowie w. XVIII-go. Za to rozrodzili się bogato Jaworscy, Wysoczańscy, Komarniccy, Ilniccy, Matkowscy, Bratkowscy, Pulnarowicze, Grabscy, Nanowscy, Zalescy, Dobrzańscy, Wyszotrawkowie, Błażowscy, Gagałowicze-Łoniewscy, Turzańscy, Dunin-Borkowscy, Hoszowscy, Czarneccy, Opaccy, Dolińscy, Fiałkowscy, Stolnikowiczowie-Wysokińscy, Rozwadowscy, Klityńscy, Baczyna-Wołczańscy, Urbańscy, Krasowscy, Kopystyńscy, Czyczerscy, Radeccy, Kraśniccy, Lewiccy, Sozańscy, Jasińscy, Lipeccy, Bilińscy-Stotyłowicze, Uniatyccy, Polańscy, Stebniccy, Monasterscy, Kropiwniccy-Cołyżyce, Dąbrowscy, Żurakowscy i Zubrzyccy, a wszyscy kość z kości i krew z krwi pra-pradziada Wańczy Sasa-Wołocha, rycerza króla Jagiełły, i pradziada — Janka Tureckiego, towarzysza wojennego Warneńczyka. W w. XVI zaczynają spadać na te rody klęski; komisje królewskie bowiem postanowiły sekwestrować niektóre ziemie, uważane przez Sasów za swoje. Jeden z Ilnickich w tym samym czasie hardo przypomniał królowej Bonie, że jest ona królową w swoich dobrach, on zaś króluje w swojej wsi. Miało to powiedzenie dwa skutki: Ilniccy otrzymali przydomek „król“, a mściwa Włoszka zaprzysięgła „królowi na Ilniku“ odwet. Od tego czasu ciągle trwały procesy sądowe, delegacje ze skargami na sejmy i swary nieskończone. Wreszcie musiało przyjść zubożenie — i „schłopienie“. Ten i ów z Ilnickich-Matkowskich, czy Wysoczańskich pracując przy pługu, kroczył po bruździe bosy i o szlacheckim jego prawie, krwi i honorze świadczył kord — na pasie rzemiennym wiszący. Miecza czy szabli nie mógłby nigdy porzucić, bo wszak umiłowaniem jego była służba rycerska w chorągwiach królów i magnatów oraz w piechocie łanowej. Lubiła bitna szlachta rzemiosło wojenne, więc w r. 1648 przeciwko Kozakom stanęło 70 Jaworskich, 26 Bilińskich, 26 Kruszelnickich, osiadłych wonczas w Skolszczyźnie, 19 Matkowskich, 15 Komarnickich, 14 Wysoczańskich, 13 Ilnickich i zbrojna kupa innych z różnych okolic ziemi przemyskiej i samborskiej. W r. 1657 na Rakoczego uderzyło 300 Sasów turczańskich pod regimentarzem Jerzym Borysławskim. Stawiali się też licznie na sejmikach wiszeńskich i sejmach elekcyjnych w Warszawie, by nowego króla na tron Rzeczypospolitej obierać. Pośród turczańskiej szlachty było wielu, pełniących obowiązki senatorów, komorników, strażników, mieczników, wojskich, komendantów granicznych, podczaszych, podstolich, rotmistrzów, łowczych, starostów, burgrabich, sędziów, cześników — i wiele innych spełniali panowie turczańscy służb publicznych i wojskowych; były też pośród nich osoby duchowne a także i układni dworacy. „Życie rycerskie w ciągłych wyprawach na Tatarów, Turków i Kozaczyznę wytworzyło w szlachcie rycerski animusz, odwagę, a także porywczość do korda w życiu prywatnym“ — zauważa w swojej „Historii pow. turczańskiego“ W. Pulnarowicz. Istotnie panowie z nad źródeł Dniestru, Stryja i Sanu często-gęsto brali udział w zajazdach, raptach i potyczkach granicznych, które nie raz głośnym echem obijały się nawet o Warszawę. Stefan Turecki z Turki — rotmistrz straży smolackiej — czyli pogranicznej, pochwycił herszta „tołhajów“ — beskidników węgierskich — Becza, po długiej bitwie samowtór, obaliwszy go z koniem i — związanego osadziwszy w wieży samborskiej. — Beskidnicy przez zemstę napadli na dwory panów Tureckich i wyrządzili im szkód na przeszło półtorakroć sto tysięcy złotych. W rok później pan Stefan pochwycił syna Beczowego i do Przemyśla go odstawił, z jakiego powodu wynikły długo trwające narady, targi i pertraktacje. W r. 1729 Turkę nabył cześnik halicki Kalinowski i uzyskał dla niej prawo grodzkie. W Turce mieście osiedlili się Sasi Turczańscy, bo niektórzy z nich byli podupadli już ostatecznie, wyzuci z ziemi i z braku kościołów częstokroć zruszczeni, choć w owych czasach rodziny polskie z ruskimi łączyły związki małżeńskie, kumostwo i przyjaźń, a nikt wtedy nie szerzył jeszcze wrogości pomiędzy nimi, dziećmi jednej matki — Polski. Wie o tym i dziś szlachta turczańska, stara i napływowa, katolicka czy już zruszczona, bo oto Sasi z nad Stryja, Sanu i Dniestru nie tylko byli obrońcami ojczyzny na tych ciągle zagrożonych kresach, ale i po rozbiorze Polski, zdziesiątkowani i zubożali, tłumnie zaciągają się do oddziału konfederata Franciszka Pułaskiego a potem do legionów polskich, by pod wodzą Napoleona walczyć o niepodległość kraju. Iluż tej szlachty zaściankowej przyłączyło się do wszystkich naszych powstań, do wojsk generała Bema i wreszcie gdy od jałowych i nagich gór u źródeł Dniestru, Sanu i Stryju głośnym echem odbiło się wezwanie marszałka Józefa Piłsudskiego, młodzi Jaworscy, Matkowscy, Bratkowscy i Ilniccy sypnęli się bez namysłu i bez wahań do związków strzeleckich. Wszędzie można poznać tę szlachtę naszą starą, bo ani po łemkowsku, ani po bojkowsku się nie noszą, inny mają wygląd zewnętrzny, stateczny i dostojny, do obcych odnosząc się z uprzejmością, ale bez cienia uniżoności. Szlachcianki turczańskie przechowały piękne maniery, a w obcowaniu są niezmiernie ujmujące, okraszając rozmowę wyszukanymi wyrazami i komplimentami. „Miłościwy panie, jakżeż ja rada szczo was uwidała!“ — wita szlachcianka gościa bez najmniejszego zakłopotania, pamiętając dobrze, jak to swego czasu jeden z Ilnickich oświadczył hardo królowej — cudzoziemce, że sam jest „królem“ na swojej zagrodzie. Twardy to lud, uparty i wytrzymały, tyle już biedy się nałykał, tyle klęsk doświadczył, a zdzierżył wszakże i nie ustąpił z ziemi, którą przekazał mu praszczur, wierny rycerz Jagiełłowy, Wańcza Wołoszyn, potomek wojowników-Rzymian, za cesarza Trajana osiadłych w Siedmiogrodzie.
W innym też miejscu, w górzystej okolicy na południe od warownego Przemyśla jeszcze w r. 1367 otrzymał od króla Kazimierza niejaki Stefan Węgrzyn obszary nad Wiarem z osadami — Rybotycze, Uhelniki, Sierakowce i trzema klasztorami ruskimi. Tak to hojnie wynagrodził król swego dworzanina wiernego i chętnego w czasie wojny i pokoju. Już w dwa lata później na pewnym dokumencie — podpisał się ów Węgrzyn, jako Szczepan Wołoszyn — Rybotycki (L. Wyrostek). Długosz daje możność ustalić, że Rybotycki pochodził z Dragów Sasów marmaroskich, więc znowuż, jak i panowie turczańscy, od wojennych osadników rzymskich ród swój wyprowadzał. Ojciec Stefana był wojewodą wiernym królowi Ludwikowi. Synowie pierwszego Rybotyckiego, Radko i Iwanko, podzieliwszy włość ojcowską, dali początek licznym gniazdom Drago-Sasów na ziemiach Rusi Czerwonej. Od nich w prostej linji wywodzą się wszystkie gałęzie Rybotyckich, a więc: Brześciańscy, Buchowscy, Hubiccy-Biskowiccy, Wołosieccy, Chłopiccy, Tarnawscy, Mrochowscy, Popielowie, Terleccy, Tustanowscy, Tatomirowie, Dzieduszyccy i Strzetyńscy. Widzimy ich niebawem rozsiedlonych po całym Podkarpaciu aż po Jasiołkę, a dolinami rzek posuwających się popod sam grzbiet Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Był to lud wojenny, zadzierżysty, pracowity i uparty, a w wiernej służbie dla dobra ojczyzny nie ustający. Przedstawiciele rodów, pochodzących od Szczepana Wołoszyna Drago-Sasa Rybotyckiego, brali udział we wszystkich wojnach Rzeczypospolitej, zapuszczając się na Dzikie Pola i na niezmierzone obszary moskiewskie, pędzili ciężkie lata w niewoli tureckiej i tatarskiej, gromili atamanów kozackich, czambuły ordynców, janczarów sułtańskich, sabatów węgierskich, rajtarów szwedzkich, beskidników, bojarów i włodyków moskiewskich, gromili wszystkich lub ginęli, gdy taka była wola króla, hetmana i wojewody, w imię ojczyzny rzucających gromką komendę: „W nich — bij!“ Oni też — ci Sasi podkarpaccy nie mogli usiedzieć po swoich schedach, gdy Napoleon, Kościuszko, Dwernicki, Bem, Traugutt, Piłsudski potrzebowali serc gorących, mocnych dłoni i wiernych dusz, więc znowu opuszczali swoje wsie i dworki i szli na poniewierkę, trudy, niewolę, śmierć i zwycięstwo.
Rozejrzawszy się jednak dobrze po całej połaci Podkarpackiej, która rozparła się od uskoków Beskidu Zachodniego aż po Biały Czeremosz, wniknijmy w dzieje osiadłych tu Polaków, w ich nazwiska i nazwy ich wsi, przeszukajmy zmurszałe i spleśniałe szpargały próchniejące po archiwach, a znajdziemy więcej tej szlachty i mnogie tysiące prawnuków rycerzy Piastowych i Jagiellonowych. Pędzą oni cichy, szary żywot na swych schedach w obwodach — przemyskim, turczańskim, samborskim, leskim, sanockim, stryjskim, skolskim, dobromilskim, na Tucholszczyźnie, w Beskidzie Huculskim i w głębokich dolinach Czarnohory. Odnaleźć ich musimy, bo ich to rękami wielcy panowie polską uczynili całą tę krainę przeogromną, przy ich udziale rzucili tu siew zachodniej kultury, krwią ich i potem użyźnili ziemię jałową, nie po to przecież, by nieprzyjaciele nasi po odwieczną polską ojcowiznę chciwą wyciągali dłoń! Nie po to! Czuje to zubożała, rozdrobniona, spracowana a bojowa, pamiętliwa szlachta podkarpacka i dlatego to Związek Szlachty Zagrodowej wyłania Zakon Rycerski na nową zażartą o Polskę rozprawę, dlatego to synów swoich z dumą i radością widzi w kompaniach szlacheckich w malowniczych, dzielnych, orlich pułkach Strzelców Podhalańskich, czujących pod stopami rodzimą, od wielu stuleci własną ziemię. Ona przemawia do nich wszystkim: powiewem wiatru od gór, szelestem traw i ściernisk, pogwarem drzew, pluskiem wartu rzecznego i każdym odgłosem znojnego życia tej zielonej, łagodnej krainy. Gdy zaś w pelerynach rozwiewnych, niczym skrzydła do lotu gotowe, twardo, po żołniersku kroczą ich hufce żelazne migocąc piórami i błyskając żądłami bagnetów, stare mury twierdz polskich, gdzie gnieżdżą się myśli i troski o dobro i wielkość ojczyzny, pochwytują echa ich kroków i ciskają w wyż i w dal, do najodleglejszych rubieży Rzeczypospolitej śmiały okrzyk woli dumnej pełen i mocy:
— Nasza — polska to ziemia!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.