Hrabia Monte Christo/Część XI/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część XI
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
RESTAURACJA LUIGEGO WAMPA.

Sen, najtwardszy chociażby, byle nie taki, jakiego obawiał się Danglars, ma swe przebudzenie.
Więc i Danglars się obudził wreszcie.
Dla paryżanina, przyzwyczajonego do jedwabnych firanek i do adamaszkowych obić na ścianach, przebudzenie się w nagiej i skromnej grocie podziemnej — musi się wydawać przerażającem.
Tak było i z Danglarsem.
— Nie może podlegać żadnym wątpliwościom fakt — rzekł sam do siebie, — iż znajduję się w rękach bandytów, którzy więzili Morcefa.
Potem odetchnął głęboko, by przekonać się, czy nie został wypadkiem raniony. O tym sposobie wiedział z Don Kiszota, książki nie jedynej wprawdzie, którą czytał, ale jedynej, z której coś nie coś pozostało mu w głowie.
— Prawda, że mnie nie zabili, nie zranili nawet, ale za to zapewne okradli.
I sięgnął żywo ręką pod poduszkę, lecz pugilares leżał na swem miejscu.
Nawet sto luidorów, jakie wziął ze sobą na podróż z Rzymu do Wenecji, spoczywały nietknięte w kieszeni.
— Szczególni bandyci!... nie ruszyli nic, ani woreczka, ani pugilaresu. Niema wątpliwości, iż będzie tak, jak to wczoraj przewidywałem: każą mi zapłacić okup. I zegarek nawet pozostawiono mi!... Ciekawe, która też może być godzina?
Arcydzieło bregetowskie, nakręcone poprzedniego dnia ze zwykłą starannością, wskazywało godzinę wpół do szóstej. Rano, niewątpliwie, boć przecież nie mógł przespać całego dnia?
Gdyby nie zegarek, Danglars nie wiedziałby zupełnie nietylko godziny, ale nawet — czy jest dzień, czy też noc na świecie? Jasność dnia bowiem nie przenikała, jednym choćby płomykiem, do podziemi.
Jak należałoby postąpić teraz?... Czy samemu rozpocząć pertraktacje, czy też czekać aż rozpoczną je bandyci?
Właściwszem zdało się Danglarsowi zajęcie pozycji wyczekującej. Więc czekał.
Czekał do południa.
O godzinie tej zmieniono strażnika, który do tej chwili przez całą noc stróżował przy drzwiach jego celi.
Danglarsa wzięła wtedy ciekawość zobaczyć, kto też pilnuje go teraz?
Nie było to trudne, ponieważ strażnik pełnił czynność swą przy świetle lampy olejnej, światło której przenikało i do celi Danglarsa przez liczne szczeliny, znajdujące się w drzwiach.
Przyłożył oko do jednej ze szczelin i ujrzał, jak bandyta zapijał właśnie wódkę o zapachu nader odrażającym dla wybrednego węchu barona.
— Phi!... cóż to za ohydny trunek — zawołał, cofając się ze wstrętem.
Pod wieczór, bandyta, który z takim smakiem zapijał okowitę, został zmieniony przez innego.
Danglarsa znów wzięła ciekawość poznać swego stróża; zbliżył się więc powtórnie do otworu.
Nowoprzybyły wyglądał na prawdziwego zbója, na Goliata gór nadmorskich. Miał wielkie wyłupiaste oczy, grube wargi, garbaty nos i rude włosy.
— Ależ, na Boga — zawołał mimowoli Danglars — przecież ten okaz jest bardziej podobny do ludożercy, aniżeli do ucywilizowanej istoty ludzkiej.
W tejże chwili ów Goliat, jakby chcąc ujawnić, że nie jest bynajmniej amatorem ludzkiego mięsa, dobył z torby kawał chleba, sera i czosnku i zaczął zajadać to wszystko z ogromnym apetytem, popijając mocnem winem orvietto.
— Niech mnie djabli wezmą — rzekł Danglars, przyglądając się tej uczcie bandyty — jeśli będę zdolny pojąć kiedykolwiek, jak wogóle można spożywać takie obrzydliwości, a cóż dopiero zajadać z takim ogromnym smakiem!
I odszedł od drzwi, kładąc się znów na posłaniu.
Danglars nie mógł przewidzieć, jak bardzo silne wrażenie wywrze ta uczta bandyty na jego pusty żołądek.
To też bywalec Kawiarni Paryskiej nie bez zdziwienia doszedł do przekonania, że ten chleb bandyty nie był tak bardzo znów czarny, jak mu się to początkowo zdawało, zaś ser... owszem, wcale świeży.
Nakoniec czosnek przypomniał mu niektóre sosy Roberta, które jego kucharz tak bardzo pragnął naśladować — i apetyt jego spotęgował się jeszcze.
Pod wpływem tego apetytu powstał nagle i zastukał do drzwi.
— Co tam takiego? — zapytał bandyta.
— Słuchajno, mój przyjacielu — rzekł Danglars — jak sądzisz, czy nie byłby już czas, ażebyście pomyśleli i o moim żołądku?
Lecz bandyta najwidoczniej nie rozumiał dźwięcznej mowy franków, posłuchał więc tylko, podnosząc głowę, wzruszył następnie ramionami i zabrał się znów do jedzenia.
Danglars poczuł się obrażony w swej dumie i wrócił na łóżko.
I znów upłynęło parę godzin, po upływie których raz jeszcze zmieniono wartę.
Danglars, cierpiący na coraz silniejsze kurcze głodowe żołądka, zwlókł się raz jeszcze z posłania i ujrzał, że jego strażnikiem został znany mu już przewodnik.
Istotnie był to Peppino, który przybył pod drzwi jego więzienia nie z pustymi rękoma bynajmniej, lecz przyniósł wcale pokaźnych rozmiarów rondelek, z którego rozchodził się aromat grochu, prażonego ze słoniną.
Oprócz tej smakowitej potrawy, postawił obok siebie tackę z winogronami i garścią fig suszonych oraz pełne fiasco wina Chianti.
Nie mogło być dwóch zdań — Peppino należał najwidoczniej do rzędu smakoszów.
Na widok tych specjałów i Danglarsowi napływać zaczęła ślinka do ust.
— Kto wie? — rzekł do siebie — może ten okaże się litościwszy?... Popróbujmy...
I lekko zapukał do drzwi.
— Służę natychmiast — zawołał bandyta, który jako stały bywalec przedsionka hotelu pana Pastriniego znał język francuski, zrywając się z miejsca i otwierając drzwi.
— Najuprzejmiej przepraszam pana — rzekł Danglars z najpogodniejszym i najwdzięczniejszym uśmiechem, na jaki mógł się zdobyć — chciałem się jedynie zapytać, czy ja tutaj u was nie dostanę żadnego pożywienia?
— Jakto? — zawołał ze zdumieniem Peppino — więc pan hrabia nic jeszcze dziś nie jadł? Ależ proszę wydać tylko rozkazy, a podadzą wszystko, czego tylko pan hrabia raczy zażądać. Nasz bufet jest wcale nieźle zaopatrzony, ma tę jednę tylko wadę, na którą my wszyscy tutaj narzekamy, że każą sobie za spożyte pokarmy płacić. Ale cóż? — niema róży bez kolców!
— Ależ to się rozumie samo przez się — opowiedział Danglars — chociaż, co prawda, panowie, którzyście mnie uwięzili, powinnibyście tem samem dać mi żywność.
— O, u nas są nieco inne zwyczaje, aniżeli w więzieniach państwowych. Tam dają jeść darmo, ale bardzo źle; my zaś, dbając o naszych więźniów, dajemy nie gorzej aniżeli u Roberta, aczkolwiek za bardzo umiarkowaną zapłatą.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Danglars — proszę więc o cośkolwiek do zjedzenia.
— A co pan hrabia rozkaże podać?
— Ach, cokolwiek. Może być pularda na zimno, lub jakaś zwierzyna, sos „Robert“ do tego, no i deser.
— Każę podać pulardę.
— Doskonale, przyjacielu, tylko prędko.
Peppino wyprostował się wtedy, złożył ręce w trąbkę i zakrzyknął na całe gardło:
— Pularda dla pana hrabiego.
Głos Peppina nie zamarł jeszcze pod sklepieniem, a przed baronem stał już młodzieniec piękny, wysmukły, nawpół nagi, niosący na głowie pulardę na srebrnym półmisku.
— Myślałby kto, że to Kawiarnia Paryska — mruknął do siebie Danglars.
— Służę panu hrabiemu — rzekł Peppino, odbierając półmisek z rąk młodego bandyty i stawiając go na spróchniałym stole, który wraz ze stołkiem i barłogiem ze słomy stanowił całe umeblowanie celi.
Danglars porwał się za nóż i widelec i zabrał się łapczywie do rozkrawania kurczęcia.
— Pan hrabia wybaczy — rzekł Peppino, kładąc dłoń na ramieniu bankiera — lecz u nas, dla uniknięcia nieporozumień przy regulowaniu rachunków, obowiązuje zwyczaj płacenia zgóry za podane potrawy.
— Ależ doskonale — zawołał Danglars z uśmiechem — nie jest mi wprawdzie znany wasz cennik, jest mi jednak wiadome, że życie we Włoszech jest bardzo tanie. Płacę więc zgóry, nie pytając o cenę i nie domagając się reszty.
I rzucił na stół luidora złotego, biorąc następnie ponownie nóż do ręki.
— Pan hrabia wybaczy — rozpoczął znów Peppino — lecz my nie przyjmujemy żadnych a conto, lecz domagamy się zapłacenia całej należności przed spożyciem pokarmów, jak o tem zresztą już raz mówiłem.
— Jakto? Dwadzieścia franków za jedno kurczę to się nazywa u was a conto? Ileż się w takim razie za nie należy?
— Pięć tysięcy luidorów — odpowiedział Peppino jak najnaturalniejszym tonem, jakby mówił: „bułka kosztuje dwa grosze“.
Danglars wytrzeszczył naprzód oczy, a potem parsknął śmiechem.
— Doskonały dowcip — powiedział, ocierając łzy, wywołane zbyt silnym śmiechem — i zabrał się znów do kurczęcia, lecz Peppino z miną bardzo serjo przytrzymał jego rękę.
— Jakże będzie z rachunkiem? — zapytał.
— Jak ma być? Przecież już zapłaciłem.
— A jednak, jeżeli pan hrabia chce istotnie spożyć tę pulardę, to musi mi dopłacić jeszcze cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć luidorów, gdyż luidora otrzymałem a conto.
— Ależ to kpiny! Sto tysięcy franków za jedno kurczę! O takiej cenie świat jeszcze nie słyszał!...
— Sam przyznaję, panie hrabio, że cena ta jest może nieco wygórowana. Cóż jednak na to poradzić?
— Co na to poradzić? O, rada jest i bardzo łatwa! Zabieraj sobie tego kurczaka i idź do djabła! — zawołał Danglars podniesionym głosem, rzucając na ziemię nóż i widelec.
Peppino dał znak, piccolo porwał półmisek ze stołu i zniknął z nim natychmiast, równie szybko, jak się zjawił.
Danglars rzucił się wściekły na łoże, zaś Peppino zamknął drzwi i zabrał się do swego grochu ze słoniną.
Danglars słyszał, jak Peppino jadł groch, potem winogrona, zapijając to wszystko obficie winem, i żołądek jego doświadczał niesłychanych tortur.
Bankier jednak zacisnął zęby i trwał w bezruchu. Minęło tak pół godziny, może nawet godzina... męczarnie były jednak zbyt wielkie, więc zerwał się z łoża i głośno zawołał:
— Zgoda! Zapłacę!
Lecz Peppino udał, że nie słyszy.
Wtedy Danglars pokornie zastukał do drzwi.
Peppino otworzył drzwi.
— Do wszystkich djabłów — zawołał Danglars — chcę jeść!
— A co pan hrabia rozkaże?
— Kawałek suchego chleba, jeżeli w jaskiniach kurczęta tak bardzo są drogie.
— Chleba?... Owszem, może być i chleb.
— Pół kilograma chleba dla hrabiego! — zawołał następnie głośno, zwracając głowę w stronę korytarza.
— Ileż mam zapłacić za to? — zapytał Danglars.
— O drobnostkę, o której nie warto mówić nawet. Dwadzieścia pięć luidorów zaledwie.
— Co?!... pięćset franków za kawałek chleba? Powiedzcie odrazu, iż waszem pragnieniem jest, bym z głodu umarł.
Danglars rzucił dwadzieścia pięć luidorów na stół, bez jednego słowa więcej i łapczywie porwał za chleb.
Nazajutrz zażądał znów chleba i małej buteleczki wina, gdyż pić mu się chciało okropnie, za co płacić mu przyszło 75 luidorów.
Ze stu luidorów, wziętych na podróż do Wenecji, nie pozostało ani grosza.
Na trzeci dzień miał już dosyć chleba, więc zażądał jakiejś mięsnej potrawy.
— Służyć będę natychmiast, panie hrabio, mamy właśnie dziś doskonałe „riaroli all pollo“, lecz to kosztować będzie tyle, co kurczę: sto tysięcy franków.
— Ależ wy jesteście krwiożercze zwierzęta, nie ludzie — zawołał Danglars głosem rozpaczy — skąd miałbym mieć tyle pieniędzy przy sobie, bym wam mógł płacić podobne ceny?
— Masz pan w kieszeni pięć miljonów i pięćdziesiąt tysięcy franków.
Danglars zadrżał. Zasłona spadła mu z oczu. Bandyci wiedzieli wszystko, był igraszką w ich rękach.
Ocenił w lot położenie i poznał, iż jest bezsilny.
Zwiesił głowę, potem machnął ręką i rzekł:
— Każ podać... Proszę dodać do tego jeszcze tuzin ostryg, omlet i flaszkę najlepszego, jakie tylko macie w piwnicy, wina.
Potem wypisał czek na sumę 275.000 franków i z rezygnacją czekać zaczął na obstalowane śniadanie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.