Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.
PRAWO.

Widzieliśmy, z jaką łatwością udała się pannie Danglars ucieczka z domu rodzicielskiego.
Nie było w tem nic dziwnego, gdy się zważy, iż każde z rodziców zajęte było wyłącznie swemi myślami, zaś służba rozbiegła się po całem mieście, by opowiadać, co się to stało w domu ich państwa.
Zostawmy na chwilę bankiera, załamującego ręce nad księgami handlowemi, które mówiły szeregiem cyfr, iż jest bankrutem, a udajmy się za baronową, która po tak okropnym ciosie, poszła na pociechę do... swego stałego pocieszyciela, oczywiście, pana Lucjana Debraya.
Ten jednak nie mógł jej przyjąć natychmiast, ponieważ gościł u siebie grono przyjaciół, z którymi wyszedł razem od Danglarsów, a którzy starali się go przekonać, iż teraz on, jako przyjaciel domu, powinienby zaślubić bankierównę, biorąc z nią również i jej miljony.
Debray bronił się oczywiście, lecz bronił się tak, jak broni się człowiek, który z całej duszy pragnie, aby został pokonany.
Myśl ta nieraz krążyła mu po głowie, niezależny charakter panny Danglars mroził jednak te zapędy.
Gawędy podobne, czarna kawa, wino, gra wreszcie, zapowiadały, iż zabawa przeciągnąć się może choćby do rana, pani Danglars widziała się więc zmuszoną zrezygnować z widzenia się z kochankiem i wróciła do domu.
Wielkie damy bowiem, zupełnie tak samo jak panienki z magazynów, ogromnie szanują się i bardzo rzadko decydują się na przebywanie u kochanków dłużej, jak do północy.
Pragnienie pomówienia z kochankiem było u pani Danglars do tego stopnia wielkie, iż nie zważała w tym wypadku na savoir-vivre, na wielkoświatową moralność, i wróciła od kochanka, który jej notabene nie przyjął, gdy zegary wieżowe miasta wybijały pierwszą godzinę. Zrobiła więc więcej, niż była powinna, narażając tem swój honor wielkoświatowej matrony.
Z przyczyn powyższych baronowa wracała do domu z tą samą ostrożnością, z jaką wydalała się Eugenja.
Ze ściśniętem sercem weszła cicho po schodach do swych apartamentów, które, jak wiadomo, przylegały do pokojów, zajmowanych przez pannę Danglars, Przechodząc koło sypialni swej córki, baronowa chciała wejść do niej, lecz drzwi były zamknięte. Pomyślała wtedy, iż jej córka śpi już. Zapytała jednak pokojówki o zdrowie panienki.
— Panna Eugenja, po powrocie z salonów, zamknęła się w swym pokoju wraz z panną d‘Armilly i zupełnie mnie do siebie nie wzywała — odpowiedziała pokojowa — jeżeli więc w ich pokoju panuje cisza, dowodzi to, że już śpią, gdyż nie wychodziły z domu napewno.
Pani Danglars położyła się więc spokojnie, zupełnie bez cienia podejrzeń, które zresztą nie mogły jej przyjść na myśl.
Nie mogła jednak zasnąć. Wypadki były nazbyt silne, by można było przejść nad niemi do porządku dziennego. Skandal był zbyt wielki.
Mimowoli przypomniała sobie baronowa, jak nie miała najmniejszej litości dla biednej Mercedes, gdy na nią spadło nieszczęście, bez żadnej z jej strony winy.
— Eugenja i cały nasz dom zginęły na zawsze. Podobny skandal okrywa nas bowiem hańbą na czas bardzo długi — mówiła do siebie baronowa — całe szczęście, iż Bóg obdarzył Eugenję tak niezłomnym charakterem, może się więc nie ugnie pod tym ciosem?
— Lecz jakim sposobem mogło stać się to wszystko — myślała dalej — jakim sposobem ten Cavalcanti, taki elegancki, dobrze wychowany, bogaty z pozoru?... mógł się okazać zwykłym złodziejem, mordercą, byłym galernikiem?...
Nie umiała tego sobie wytłumaczyć sama, więc się udała o pomoc do Debraya. Nie przyjął jej... Prawda, że nie ze swej winy, lecz tak czy inaczej — rozmówić się z nim nie mogła.
Do kogóż więc się zwrócić o pomoc i ratunek, o radę? Przyszedł jej na myśl de Villefort... Lecz ten, jako prokurator królewski, dał przecież rozkaz zaaresztowania pana Cavalcantiego! Więc to pan de Villefort właśnie, bez żadnej uwagi na ich dom, na nią, okazał się sprawcą tego całego nieszczęścia!
Z drugiej jednak strony, Villefort postąpił tak, jak postąpić musiał. Był przecież urzędnikiem. Czyż byłoby lepiej, ażeby aresztowanie opóźnił, a tem samem umożliwił podpisanie ślubnego aktu, co dałoby tylko wynik, iż jej córka byłaby dziś żoną mordercy i galernika?
— Nie! Pan Villefort postąpił dobrze, gdyż uchronił nas od hańby jeszcze większej. Pan de Villefort jednak, jeżeli ma choć trochę życzliwości dla niej, jeżeli w jego pamięci nie zatarła się jeszcze przeszłość, winien na tem poprzestać i pozwolić by Cavalcanti mógł uniknąć kary.
Postanowiła prosić go o to. I dopiero wtedy, gdy ta myśl narodziła się w jej głowie, zdołała usnąć spokojnie.
Nazajutrz wstała bardzo rano, ubrała się bez pomocy pokojowej nawet, jak najskromniej, już o godzinie dziewiątej wyszła z pałacu i pieszo doszła do ulicy Provence, gdzie wzięła dorożkę i kazała się zawieźć do domu Villeforta.
Od tygodnia przeklęty dom ten przedstawiał okropny widok, jakby szpitala dla zadżumionych. Okiennice prawie stale były pozamykane, bardzo rzadko przed domem ukazywała się jakaś postać, nikt nie dzwonił do drzwi wejściowych...
Zaś okoliczni sąsiedzi paplali tylko pomiędzy sobą: „czy też dziś znów będzie jaki nowy pogrzeb z domu prokuratora królewskiego?“
Panią Danglars przejął grozą widok tego opuszczonego i ponurego domu; wysiadła z dorożki drżąca i blada, a następnie cicho zadzwoniła.
Za trzecim razem dopiero odźwierny uchylił bramę, lecz nie chciał przybyłej przepuścić do wnętrza, zapytując, kto jest, od kogo przychodzi i poco?
— Mój przyjacielu — zawołała baronowa — czy głowę straciłeś, że śmiesz mnie zapytywać o to? Widziałeś mnie przecież ze sto razy conajmniej.
— Być może. My teraz jednak już nikogo nie znamy, nikogo nie poznajemy. Mam zresztą taki rozkaz. Więc kto pani jesteś?... Zapytuję, gdyż nikogo absolutnie przepuszczać mi nie wolno, bez wiedzy i pozwolenia pana prokuratora królewskiego, lub też doktora d‘Avrigny.
— Ja mam interes do pana de Villeforta właśnie.
— Czy bardzo pilny?
— Musi być on bardzo ważny najwidoczniej, jeżeli mimo takiego przyjęcia nie wsiadłam do powozu i nie odjechałam. Oto mój bilet, zanieś go swemu panu.
— Zechcę pani poczekać, dopóki nie wrócę.
I odźwierny zamknął drzwi na rygle, zostawiając baronową na ulicy.
Nie czekała jednak długo. Dość szybko bowiem drzwi otworzyły się i pani Danglars przeszła przez nie na dziedziniec, na którym oczekiwał już na nią lokaj.
— Niech pani baronowa raczy darować temu poczciwinie, lecz jest on wykonawcą takich właśnie rozkazów pana de Villeforta — powiedział służący.
Aczkolwiek pani Danglars była bardzo przygnębiona nieszczęściami, jakie na nią spadły, rozpoczęła rozmowę z de Villefortem, od skargi na niestosowny sposób obejścia się z nią jego służby.
Ale de Villefort podniósł przeciążoną boleścią głowę i z tak smutnym spojrzał na nią uśmiechem, iż wszystkie skargi zastygły na jej ustach.
— Daruj, pani, służącym, tę podejrzliwość, której za winę poczytywać nie mogę, są oni podejrzliwi, bo ich mają w podejrzeniu.
— Jesteś — rzekła baronowa — jak widzę, bardzo nieszczęśliwy, więc i nade mną się może ulitujesz. Już wiesz, rzecz prosta, o nieszczęściu, które na dom nasz spadło?
— Mówisz pani o tych niepomyślnych okolicznościach? Nieszczęściem bowiem jest taki fakt dopiero, którego niczem już cofnąć nie można.
— Sądzisz pan, iż o hańbie, jaka na dom nasz spadła, ludzie kiedyś zapomną?
— Ludzie zapominają wszystko i wszystkich. Jeśli córka pani nie będzie mogła dziś wyjść za mąż, wyjdzie za miesiąc, za pół roku, za rok, za dwa lata... Zaś nie sądzę, byście miały żałować pana Cavalcantiego?...
Pani Danglars z osłupieniem spojrzała na de Villeforta; spokój, z jakim mówił, był prawie szyderczy.
— Czy jestem u przyjaciela? — zapytała głosem, w którym zadrgał ból istotny.
— Tego możesz być pani zupełnie pewna — odpowiedział Villefort, przyczem jego twarz oblała się słabym rumieńcem.
— A więc w takim razie zmień swój ton, panie, mów do mnie jak przyjaciel, a nie jak sędzia.
— Pani — odpowiedział prokurator — gdy mi kto mówi teraz o nieszczęściach, porównywam je zaraz z memi własnemi, a wtedy widzę, jak bardzo błahe są przeważnie. Tak też i twoje nieszczęście, pani, zdaje się być w mych oczach tylko przemijającem niepowodzeniem. W porównaniu z moim, — los twój wydaje mi się godny zazdrości. — Słowa moje zdają się być dla pani przykre. Nie mówmy więc o tem. Przyszłaś pani do mnie w jakimś interesie zapewne. Czem jej zatem mogę służyć?
— Przyszłam się dowiedzieć, jak stoi sprawa tego złoczyńcy?
— Złoczyńcy?... O!... starasz się, pani, złagodzić winę tego zbrodniarza. Jest to przecież zbiegły galernik, fałszerz i morderca.
— Nie myślę temu przeczyć. Im większa jednak będzie surowość twa względem tego nędznika, tem większa hańba spadnie na nasz dom... Pozwól mu zatem, by uciekł.
— Zapóźno, pani, z tem przychodzisz. Rozkazy w tej mierze już zostały wydane. To też nie wątpię, iż będzie on ujęty.
— Jeżeli tak, to w takim razie spraw, by nie był sądzony. Niech siedzi w więzieniu, przynajmniej aż do dnia ślubu mej córki.
— Niepodobieństwo, pani, przepisy prawa są bardzo wyraźne i nie sposób ich lekceważyć. — Zbrodnia zresztą musi być ukarana.
— Czyż prawo dla wszystkich jest jedno i to samo, czyż nie zna wyjątków? Więc prokurator królewski i dla mnie w swem sercu nie znalazłby najmniejszego pobłażania?
— Prawo jest jedno dla wszystkich, pani.
— Ha!... w takim razie...
Tutaj baronowa wstrzymała się, nie kończąc słów swoich.
Villefort spojrzał na nią, wtedy przenikliwym wzrokiem.
— Wiem dobrze, co chciałaś powiedzieć, pani — rzekł po chwili — miałaś na myśli owe straszliwe pogłoski, które opinja paryska łączy z trzema wypadkami śmierci, jakie dom mój w tak krótkim czasie okryły żałobą. Teraz znów Walentyna...
— Nie myślałam nawet o tem — zaprzeczyła baronowa, żałując swego wykrzyknika.
— Gdybyś jednak tak właśnie myślała, pani, wcale bym się temu nie dziwił. Tak myśleć miałaś wszelkie prawo. Powiem ci nawet, jaką mniej więcej, była myśl twoja: „Ty, który tak zapamiętale ścigasz wszystkie zbrodnie, odpowiedz, z jakiej przyczyny te, które w twym domu się dzieją — cieszą się bezkarnością“? To miałaś na myśli, prawda?
Baronowa zbladła, a potem rzekła cicho: „przyznaję“.
— A więc ci odpowiem — rzekł, przysuwając się z krzesłem do baronowej.
— Są występki — rozpoczął — które muszą uchodzić przez czas jakiś bezkarnie, dopóki sprawiedliwość nie zna zbrodniarzy, i lęka się, by nie poświęcić niewinnej głowy, zamiast ukarać występną. — Gdy jednak zbrodniarz zostanie odkryty — Villefort przy słowach tych położył rękę na krucyfiksie stojącym na stole — przysięgam ci, pani, na żywe rany tego Boga, iż kimkolwiekby nie był, zginie. A teraz, gdym złożył to oświadczenie i przysiągł, czy domagać się będziesz jeszcze łaski dla tego nędznika?...
— A czy jest to bezwzględnie pewne, iż Cavalcanti jest takim zbrodniarzem właśnie?
— Proszę posłuchać. Oto są jego papiery. W szesnastym roku życia był skazany na pięć lat galer za fałszerstwo. Jak pani widzi, zaczął dość wcześnie. Z galer uciekł jednak, by dokonać morderstwa.
— I z jakich przyczyn to uczynił? Przecież to Cavalcanti!...
— Ach, nie. Jego istotne imię — Benedykt. Z rodem Cavalcantich niema on nic wspólnego, a ów jegomość z Lukki przybyły, to zapewne również jakiś zbrodniarz, nic ponadto.
Baronowa załamała ręce.
— Villeforcie... — rzekła słodkim głosem.
— Na Boga, pani — odpowiedział prokurator głosem niedopuszczającym opozycji — proszę cię, nie proś mnie nigdy o łaskę dla winowajcy! Bo kim jestem? Wykonawcą prawa. Prawem samem. Czy zaś prawo ma oczy, by smutek pani dojrzało?... Czy ma uszy, aby dosłyszało twój słodki głos?... Czy prawo ma pamięć, by z panią, we wspomnieniu połączyć się mogło?... Nie. Jest ślepe. Nie widzące nigdy, na kogo spadnie jego wyostrzony miecz. Powiesz pani może, że ja nie jestem bynajmniej prawem, lecz tylko żywym człowiekiem. Spójrz w takim razie dookoła siebie w tym domu i powiedz, czy ludzie obeszli się ze mną jak z człowiekiem, jak z bratem?... Gdzież są dowody ich miłości?... Czy oni, ci wszyscy ludzie, mieli nade mną litość? Czy ktośkolwiek podniósł głos, aby Villefortowi udzielono łaski? Nie, nie, nie!... Same tylko ciosy bezlitosne, jeden za drugim!
— Mówiłeś, panie — próbowała mimo wszystko prosić jeszcze baronowa — że to włóczęga, dziecko opuszczone, samotne, które nigdy nie miało rodziny, nie znało ojca, matki...
— Tem gorzej, pani, tem gorzej... Albo raczej tem lepiej, przynajmniej nikt go opłakiwać nie będzie.
— Nie jest że to pastwienie się nad słabym...
— Słaby, a zabija...
— Niesława jego, jak krew, na dom mój spadnie.
— A ja, czyż nie mam w swym domu hańby i trupów?
— Panie, jesteś bez litości dla innych; pamiętaj, że i dla ciebie nikt jej mieć nie będzie.
— Mniejsza o to — rzekł de Villefort, wznosząc rękę ku niebu, jakby z wyzwaniem.
— Odłóż pan przynajmniej sprawę tego nieszczęśliwego, jeśli już go schwytano, do przyszłych posiedzeń. Ludzie przez ten czas zapomną nieco.
— Nie mogę, pani, litera prawa na to nie pozwala.
— Gdyby jednak do tej chwili nie został schwytany, to nie wywieraj nacisku, pozwól, by uciekł.
— Zapóźno na to, pani, upewniam cię.
— Panie — rzekł służący, wchodząc — w tej chwili woźny przyniósł te papiery z ministerstwa spraw wewnętrznych, mówiąc, że bardzo pilne.
De Villefort gorączkowo rozerwał pieczęcie.
Prokurator drżał z podniecenia, baronowa z trwogi.
— Schwytany! — zawołał de Villefort — sprawa skończona.
Pani Danglars podniosła się zimna i blada.
— Żegnam pana — rzekła.
— Żegnam panią — odpowiedział prokurator królewski, nie pamiętny na jej smutek, z radością prawie.
A potem, wracając do biurka, rzekł, uderzając ręką po papierach:
— Mam więc fałszerstwo, trzy kradzieże i dwa podpalenia. Brakowało mi tylko morderstwa i oto mam je. Wspaniałe mieć będę posiedzenie!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.