Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IX
Indeks stron

ROZDZIAŁ I.
BAL.

Przyszły znojne dni lata, a z nimi i bal w domu hrabiostwa de Morcef, zapowiedziany na sobotę.
Noc, która po dniu tym przyszła, była cicha, jasna, księżycowa.
Bal rozpoczął się tańcami w dolnej sali pałacu Morcefów. Przy dźwiękach wyborowej muzyki liczne pary tancerzy wykonywały przeróżne „pas“ taneczne!
Stoły biesiadne ustawiono w ogrodzie, co było pomysłem wyborowym, gdyż niema piękniejszej sali na świecie niż taka, która w miejsce ścian, ma szumiące drzewa, a w miejsce kopuły — ciemny granat nieba, usiany gwiazdami.
Aleje ogrodowe przybrano lampionami przenajrozmaitszych barw, zaś stół biesiadny wprost ginął w powodzi kwiatów. Już na samym początku zabawy wiedziano, iż będzie ona udana, ponieważ goście napływali bardzo tłumnie i wszyscy usposobieni jak najlepiej.
Jedna pani Danglars wahała się długo, czy ma na ten bal pojechać, czy też lepiej pozostać w domu — gdy tego samego dnia na rannej przejażdżce spotkała najzupełniej niespodziewanie w lasku Bulońskim powóz de Villeforta.
Na skinienie prokuratora pojazdy zbliżyły się do siebie i taka przez drzwiczki zawiązała się rozmowa:
— Sądzę, iż będzie pani dziś na balu u pani de Morcef? — zapytał de Villefort.
— Zapewne nie — odpowiedziała zapytana — ponieważ jestem trochę cierpiąca.
— Byłoby to źle widziane — odpowiedział Villefort wtedy, ze znaczącem spojrzeniem — jest koniecznością, ażeby widziano panią na tym balu.
— Ha, w takim razie postaram się być.
Na tem rozmowę zakończono i powozy znów się rozłączyły.
Zgodnie ze wskazówką, daną przez Villeforta, pani Danglars zjawiła się na balu, czarując wszystkich nietylko wspaniałością swej urody, ale i bogactwem toalety.
Gdy baronowa stanęła na progu salonu, hrabina de Morcef wysłała syna na jej powitanie.
Posłuszny rozkazowi matki, Albert podszedł do baronowej, powiedział parę słów uprzejmych, wyraził podziw dla jej olśniewającej toalety, wreszcie, podawszy jej ramię, zaprowadził na miejsce, jakie sobie zechciała wybrać, a następnie rozejrzał się dookoła.
— Zapewne upatruje pan mej córki? — z uśmiechem zapytała baronowa.
— Przyznam się szczerze, że tak — odpowiedział — byłabyś pani tak okrutną, by jej nie wziąć ze sobą?
— Niech się pan uspokoi, opóźniła jedynie swe wejście do salonu, gdyż spotkała pannę de Villefort i z nią się zatrzymała. Oto idą właśnie w białych sukienkach obydwie, jedna z bukietem konwalij, a druga róż blado różowych. Ale i pan zechciej mi powiedzieć, czy hr. Monte Christo również będzie na balu?
— Dwudziesta trzecia! — zawołał, śmiejąc się, Albert.
— Co znaczy ten wykrzyknik?
— Znaczy — odpowiedział, nie przestając się śmiać, wice-hrabia — że pani jesteś dwudziestą trzecią osobą, która mi zadała to pytanie. Szczęśliwy hrabia! Już mu winszowałem tego powodzenia.
— Czy pan wszystkim to samo odpowiadasz?
— O, przepraszam bardzo za mą mimowolną niegrzeczność. Będziemy mieli i tego jegomościa, tak modnego dzisiaj.
— A może i ta jego tajemnicza księżniczka również przybyć raczy?
— Nie, pani. Jej położenie w domu hrabiego nie jest bowiem dość jasno określone.
— No, zostaw mnie pan memu losowi, sam zaś idź powitać panią de Villefort.
Wice-hrabia bardzo skwapliwie spełnił ten rozkaz i pospieszył naprzeciw pani prokuratorowej, która w miarę, jak się zbliżał, już miała, co było widoczne, na ustach jakieś zapytanie.
— Gotów jestem założyć się — powiedział — iż zgadnę, o co pragniesz zapytać się, pani?
— Doprawdy? Skądże to jasnowidzenie?
— Lecz, jeżeli zgadnę, to mi przyznasz, pani?
— Może być pan tego pewien, daję panu słowo.
— A więc jestem przekonany, iż chciałaś się, pani zapytać, czy hrabia Monte Christo będzie u nas na balu?
— Wcale nie. Nie myślałam o nim zupełnie. Miałam się zapytać pana natomiast, czy nie miałeś jakiej wiadomości od pana d‘Epinay.
— Miałem wczoraj właśnie. Donosił mi, że w ślad za tym listem wyjeżdża.
— Dziękuję panu za tę wiadomość. Jeżeli jednak zaczęliśmy rozmowę naszą od hrabiego Monte Christo, to chcesz wiedzieć, jakie jest jego istotne nazwisko?
— W zdumienie wprowadza mnie pani.
— Jego nazwiskiem rodowem jest Zacone, Monte Christo jest to nazwa wyspy, którą ten pan kupił wraz z tytułem hrabiowskim. Poza tem wiem jeszcze, iż się urodził na Malcie i jest synem kupca.
— Gdybyś chciała, pani, opowiedzieć to wszystkim, zostałabyś bohaterką wieczoru.
— Służył w Indjach, walczył przeciwko Anglikom, posiada przytem kopalnie srebra w Tessalji, zaś do Paryża przybył w tym celu, by eksploatować źródła wód mineralnych, jakie odkryć miał podobno w okolicach Auteuil.
— Nadzwyczajne wiadomości. O bardziej sensacyjne już chyba trudno. Czy pozwolisz pani, bym je rozgłosił?
— Zostawiam to do pańskiej woli. Proszę jedynie o niepowoływanie się na źródło.
— Bo to tylko podchwycona tajemnica policji śledczej, która — zainteresowana zbytkiem, jaki ten pan roztacza — zaczęła badać źródła tych bogactw.
— O, pocóż się tak trudziła! Czyż nie bardziej prostem było zaaresztować poprostu hrabiego pod pozorem, iż jest on ponad normę bogatym?
— Byłoby go to spotkało niewątpliwie, na jego szczęście jednak zasiągnięte informacje wypadły dla niego dość korzystnie.
W tej chwili jakiś dorodny młodzieniec skłonił się wytwornie Albertowi, przechodząc obok.
De Morcef pochwycił go wtedy za rękę, którą mocno uścisnął, a następnie, zwracając się do pani Villefort, powiedział:
— Mam honor przedstawić pani pana Maksymiljana Morrela, kapitana spahisów, dobrego i prawdziwie walecznego żołnierza.
— Miałam przyjemność już widzieć pana Morrela w Auteuil, u hrabiego Monte Christo — odpowiedziała pani Villefort z oziębłością.
Odpowiedź ta, a zwłaszcza ton, jakim była powiedziana, dotknęły Morrela do żywego. Bardzo szybko jednak spotkała go za to nagroda. Zaledwie się odwrócił, ujrzał w drzwiach przeciwległych dzieweczkę w śnieżnej bieli, która ujrzawszy go, podniosła zwolna do ust bukiet wonnych konwalji na znak powitania.
Maksymiljan zrozumiał to pozdrowienie i w odpowiedzi podniósł do ust batystową chustkę.
W tej chwili dwie istoty, przestrzenią salonu rozdzielone, były w zupełności szczęśliwe. Głuche na gwar dookoła nich panujący, od wszystkiego oderwane, toczyły niemą, dla nich tylko zrozumiałą rozmowę.
Byłyby zapewne długo trwały w tej ekstazie, gdyby nie nagły ruch w salonie, jaki się tam uczynił w chwili, gdy na jego progu stanął hrabia Monte Christo.
Zwracał na siebie uwagę wszystkich, a jednak niczem się nie wyróżniał. Miał na sobie zwykły, aczkolwiek skrojony bez zarzutu, czarny strój balowy, bez żadnych dekoracyj i białą bez najskromniejszego choćby haftu kamizelkę. Uderzały tylko oko nieprzywykłe: bardzo blada cera, silnie czarne, barwy kruka, włosy, oko przenikliwe a jednocześnie pełne łzawej melancholji, nakoniec usta — zaprawdę nieziemskie, cudowne, przedziwnie wykrojone, a układające się to w uśmiech pełen czaru, to znów w wyraz pełen wyniosłej, a jednak wytwornej pogardy.
Niejeden mógł być piękniejszy od hrabiego, niewątpliwie, nikt jednak nie miał podobnie monarszego zaprawdę wyrazu twarzy. Płytki świat Paryża nie poznałby się na tem wszystkiem, z pewnością, gdyby nie niezmierzone bogactwa hrabiego. One to sprawiły, że go spostrzeżono.
Bez względu na liczne spojrzenia, które się weń ze zbytnią już natarczywością wpatrywały, hrabia przechodził salon najzupełniej swobodnie, lekko, aż nakoniec zbliżył się do pani Morcef, przed którą złożył głęboki, pełen szacunku ukłon powitalny.
Pani de Morcef była pewna, że hrabia przemówi do niej; hrabia również miał nadzieję, iż będzie powitany paroma choćby słowy. Wzajemnym tym nadziejom nie było sądzone jednak przyoblec się w ciało i dwoje tych ludzi spotkało się milczeniem jedynie.
Słowa salonowe zbyt małe były dla nich.
Hrabia cofnął się zwolna, a następnie zwrócił w stronę Alberta, który dojrzał go właśnie przed chwilą i pospieszył powitać.
— Widział pan już mą matkę? — zapytał, po powitaniach.
— Tylko co miałem honor złożyć jej me ukłony — odparł Monte Christo — pańskiego ojca nie widziałem jedynie.
— Stoi tam oto, w końcu salonu, i rozprawia, o polityce oczywiście, w małem kółku znakomitości miejskich.
— Czy ci panowie istotnie należą do potentatów paryskiego świata?
— Ależ tak... i to niewątpliwie. Ten wysoki chudy — to mąż wielce uczony: odkrył w okolicach Rzymu nową odmianę jaszczurki, która ma mieć w kości pacierzowej o jeden kręg więcej, niż normalnie.
— I słusznie — rzekł Monte Christo — krzyż ten mu udzielono. Gdy znajdzie jaką drugą kość pacierzową, zostanie zapewne komandorem. Byle tylko sam miał plecy...
— Ten drugi, we fraku granatowym, zielonym haftem zdobnym, został znów przed ośmioma coś dniami członkiem akademji francuskiej... A wiesz pan za co? Za to, że królikom wbija szpilki do głowy, kurom daje marzannę, psom wreszcie odbija fiszbinem mlecz pacierzowy.
— I za tyle zasług, tak mała go spotkała nagroda?! O ludzka niewdzięczność!
— Ten trzeci, z szambelańskim kapeluszem w dłoni, jest predystynowany na przyszłego naszego ministra skarbu i finansów. Wyobraź pan sobie bowiem, iż potrafił on powiększyć wpływy z totalizatora do sum tak zawrotnych, iż dochody z gry tej dają teraz znacznie więcej, aniżeli daje carom moskiewskim wyszynk okowity w Rosji!
— Ha, w takim razie, winniśmy dobroczyńcy takiemu złotemi literami wyryć na nagrobku marmurowym, jeżeli tylko taki nieśmiertelny wogóle umrzeć może: „Zbawca Ojczyzny“ — rzekł tonem bardzo serjo Monte Christo. — No, a ten tam pan w mundurze fjoletowym?... Czemże on się wyróżnił?
— O, ten, to istotnie mocna głowa. Był liberałem, lecz potem pogodził się z rządem. Lada dzień ma być za to mianowany ambasadorem.
— Liberał ambasadorem? O!... to nie wróży nic dobrego! Z dnia na dzień będzie on nam podnosić ceny win... Przekonasz się o tem wkrótce sam, wicehrabio. Niesposób będzie wyjechać wtedy zagranicę, choćby już tylko do Włoch, nie mówiąc już nic o Monte Carlo!
— Ten piąty nakoniec, o zatłuszczonych nieco sosami frakowych klapach, to najgrubsza ryba. Jest w zarządzie coś sześciu kopalń węgla i rudy żelaznej i należy do rady coś trzech banków, jest przytem od lat trzydziestu w Izbie Panów i jest znany z tego, iż stale i zawsze głosuje za Rządem.
— Brawo, wicehrabio — zawołał Monte Christo — jesteś przewyborny jako przewodnik po towarzystwach. Jeżeli jednak dbasz choć trochę o mój spokój, to musisz mi wyświadczyć jednę przysługę.
— Ależ każdą. O co chodzi?
— Zechciej nie przedstawiać mnie tym panom.
W tej chwili ktoś położył rękę na ramieniu hrabiego.
Monte Christo obrócił się momentalnie i ujrzał przed sobą Danglarsa.
— A... jakże jestem szczęśliwy, że powitać cię mogę, baronie.
— Dlaczego mnie pan baronem nazywasz, gdy wiesz, że nie dbam o ten tytuł? Nie tak, jak ty, wicehrabio, który bez swego tytułu obejśćbyś się nie potrafił... dokończył Danglars, do Alberta się zwracając.
— Zapewne — odpowiedział Morcef — ale też ja, gdybym nie miał tytułu, byłbym absolutnie niczem, gdy ty, baronie, nawet bez tytułu, pozostałbyś zawsze bankierem, więcej nawet, bo miljonerem.
— W obecnych zaś czasach, najbardziej szacowne jest to stanowisko — zrobił nie bez pychy uwagę, Danglars.
— Zapewne, zapewne... wmieszał się do rozmowy Monte Christo — tylko że miljonerem bywa się niezawsze do końca życia. Najlepszy tego dowód mamy na miljonerach Franku i Pulmanie z Frankfurtu, którzy zbankrutowali przed paroma dniami.
— Ależ to niemożliwe — zawołał Danglars, przyczem zbladł bardzo silnie.
— Owszem, możliwe, bo stali się oni bankrutami bez najmniejszej wątpliwości. Wiadomość tę otrzymałem przed chwilą właśnie przez umyślnego kuriera. Miałem tam u nich coś około miljona, lecz na szczęście wcześniej mnie ostrzeżono i zdołałem jeszcze mój wkład uratować.
— Boże mój — wyrwało się z ust Danglarsowi — w takim razie ja mam straty więcej niż pół miljona.
— Za ich weksle dają pięć za sto. Więc cię spotkała, baronie, strata dość duża. No, na szczęście, pół miljona to jeszcze, bądź co bądź, nie majątek.
— Daj pan spokój — rzekł Danglars — i nie mówmy lepiej o tem, na balu zwłaszcza. A szczególniej nie wspominaj pan o tem młodemu Cavalcantiemu.
Na tem rozmowa się urwała. Młody Morcef oddalił się, przywołany skinieniem przez matkę, zaś Danglars pośpieszył przywitać się z Andrzejem Cavalcantim, który wchodził właśnie do salonu.
Monte Christo pozostał tym sposobem sam przez chwilę.
Upał w salonie coraz bardziej dawał się odczuwać. Służba krążyła po salonach, roznosząc niestrudzenie napoje chłodzące, mrożone sorbety i lody.
Nawet Monte Christo uczuł się znużony i batystową wonną chustką począł obcierać twarz lekkim potem zroszoną. Gdy jednak i około niego przesunął się lokaj z tacą, nie wziął nic dla orzeźwienia.
Pani de Morcef nie spuszczała oczu z tego swego gościa. Nie uszło więc jej również uwagi i to, że odsunął tacę, nic z niej nie biorąc.
Przywołała tedy syna i rzekła:
— Albercie, musiałeś już zauważyć jednę rzecz, że hrabia Monte Christo nie chciał nigdy przyjąć zaproszenia na obiad w domu mego męża.
— Prawda. Był jednak u mnie na śniadaniu i to śniadanie właśnie było jego wejściem w towarzyski świat Paryża.
— Przyjął śniadanie u ciebie, ale nie u hrabiego, twego ojca — szepnęła Mercedes — i powiem ci, Albercie, iż bezustannie obserwuję go tutaj, od chwili jak wszedł w progi naszego domu i wiesz co zauważyłam? Oto nie wziął do ust ani nawet kropli wody.
— Jest bardzo wstrzemięźliwy, matko.
Mercedes uśmiechnęła się smutnie.
— Idź do niego — rzekła — a gdy przenosić będą tacę, poproś go, by wziął cośkolwiek.
Albert bez słowa poszedł spełnić jej rozkaz.
Podszedł do hrabiego, a gdy lokaj zbliżył się z czarkami, pełnemi mrożonego soku z granatów, zaczął go prosić, by zechciał przyjąć jednę, ale Monte Christo odmówił stanowczo.
Wtedy Albert wrócił do matki i spostrzegł, iż była bardzo blada.
— Nie przyjął!... Widzisz, mówiłam ci.
— Tak nie przyjął. Ale cóż z tego? Można z tego wnioskować jedynie iż, być może, jest trochę niezdrów, to ostatnie przypuszczenie jest tem prawdopodobniejsze, iż skarżył się bardzo na gorąco. Wyraził nawet zdziwienie, dlaczego nie podniesiono żaluzyj, gdy okna są i tak otwarte?
— W rzeczy samej — rzekła Mercedes — trzeba będzie to zrobić, a przytem będzie to sposób, przy pomocy którego przekonać się będę mogła, czy wstrzemięźliwość hrabiego jest wywołana niedyspozycją, czy też innemi, jak przypuszczam względami.
I wyszła z salonu. Po chwili podniosły się żaluzje, zajaśniał lampionami ogród, zapachniały jaśminy i róże.
Wszyscy krzyknęli z zachwytu na widok tego ogrodu, wyglądającego jak bajka.
Tymczasem pani de Morcef wróciła do salonu bledsza niż zazwyczaj, lecz z wyrazem mocnego postanowienia na twarzy i udała się wprost do grupy, której przewodniczył jej mąż.
— Hrabio — rzekła — nie zmuszaj panów, aby tutaj pozostawali, jeżeli nie zabawiają się grą, lecz zapytaj się ich, czyby nie woleli odetchnąć świeżem powietrzem w ogrodzie?
— Ach, pani hrabino — odezwał się jakiś jenerał, bardzo szarmancki i ugrzeczniony — pierwsi do ogrodu za nic nie pójdziemy.
— Doskonale — odpowiedziała pani domu — a więc ja pierwsza dam panom przykład.
Odwróciła się do Monte Christo i rzekła:
— Czy nie pozwolisz, hrabio bym się wsparła na twem ramieniu?
Monte Christo zachwiał się, a potem rzucił na Mercedes spojrzenie, które było jak błyskawica w czasie burzy.
Bez jednego słowa podał ramię proszącej i oboje zeszli po schodach, w kwiaty strojnych, do ogrodu.
A śladem ich poszła cała nieomal reszta towarzystwa, pozostali bowiem najbardziej zapaleni tancerze i tancerki jedynie, no i gracze przy stolikach.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.