Emigracja — Rok 1863/Rok 1846

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Emigracja — Rok 1863
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rok 1846.

W zaborze austrjackim wygląda inaczej.
Mniej tu napozór okrucieństwa, zato jeszcze więcej obłudy: rząd najchętniej uciska polskiemi rękami.
Władza rozkaże — pan wykonać musi: pan w swojej wiosce odbiera od chłopa nałożone przez rząd podatki, pan wysyła rekruta, pan bierze robotnika do naprawy drogi publicznej, — gdyby nie pan — chłop wierzy — byłby od wszystkiego wolny.
Rząd jest łaskawy, dobry, w każdym zatargu z panem chłop zawsze znajdzie u niego opiekę, nawet sobie miarkuje, że pana rząd nie lubi.
Rząd z pewnością zniósłby już dawno pańszczyznę, tylko panowie nie chcą, stawiają się hardo rządowi, i dlatego niezgoda między nimi.
Tak rozumieją Maćki i Bartosze. Nic w tem niema dziwnego. Skąd mogą wiedzieć, jak chytrze, przebiegle postępuje ten wróg narodu? jak obłudnie przeszkadza zniesieniu pańszczyzny, bo usunięcie krzywdy pojednałoby braci. A on tego właśnie się lęka.
Niech się waśni chłop z panem, z robotnikiem, w tej niezgodzie potęga wroga. On się boi tylko jedności narodu.
Więc burzy ją, jak może: oto wziął w tkliwą opiekę Rusinów, tłumaczy im, jak wielkie cierpią od Polaków krzywdy, sieje ziarna niechęci, nienawiści, kłamstwa, i ma nadzieję, że wyrośnie z tego burza.
Burzy pragną także polscy tułacze-wygnańcy. Oni wierzą, że świat oczyści, zmiecie tyranję, a przyniesie wolność. To ich cała nadzieja: inaczej nie powrócą do ojczyzny.
A więc nie tracą czasu:
„Znacie młodziana, co z jasnym włosem, z toporem w ręku, w stroju górala, przebiega ścieżki zarosłe wrzosem i nagle stanął, gdzie wzniosła hala. I bystrym wzrokiem dokoła śledzi, przyłożył ucho do matki-ziemi, poznał krok wojska, pewno się biedzi, aby się w drodze nie spotkać z niemi, bo szybkim krokiem, nie tracąc czasu, przeskoczył parów — i już do lasu.
A gdy skończyli poszukiwanie, wtedy ów młodzian wybiega z lasów i pobiegł w górę do pół Krywania i ściskał ręce licznych juhasów i coś im długo i długo prawi; oni to płaczą, to znów się śmieją, każdy słuchając, strzelbą się bawi, a jemu błyszczą oczy nadzieją, i coś im mruknął: W dzień zmartwychwstania! i znikł w wąwozie bez pożegnania.
Znacie Morawca, co po Krakowie szuka dla siebie jakiejś roboty, to na Kleparzu, na Pędzichowie, to na Rybakach, pomimo słoty, to na Zwierzyńcu, to wśród Kaźmierza prawi coś ludziom. — Gdy kto narzeka, pociechę temu skrytą powierza. A gdy napotka słabego człeka, co już upada w długiem czekaniu, to znów mu prawi o zmartwychwstaniu.
A za rogatką w niedzielną dobę, gdy się do karczmy zbiegną wieśniacy, opowiadaniem spędza żałobę i pije: do was, bracia Polacy!
Znacie Morawca, starca, górala, znacie żebraka, kominiarczyka, Węgra, Cygana, Włocha, Moskala, co ledwie przyjdzie, natychmiast znika, co dziś jak flisak do Gdańska płynie, jutro jak handlarz do Węgier zmierza, co dziś w Stambule, jutro w Londynie, dziś u wieśniaka, znów u papieża, dziś w głębi Litwy, jutro w Poznaniu, a wszędzie mówi o zmartwychwstaniu“.

W. Pol.

Tak opisuje poeta dzielnych emisarjuszów-wysłańców, którzy mieli lud uświadomić, przygotować do rewolucji, do wypędzenia wroga. Już kilka lat trwa praca i wszystko musi być gotowe. Lud czeka tylko hasła.
Tak sobie wyobrażają w Paryżu wódz Mierosławski i inni. Przeciwnicy ich, niedowiarki, ostrzegają, że na rewolucję za wcześnie, że ludu nie uświadomi nikt w ciągu lat kilku, pod czujnem okiem wroga.
Nie wierzą im zapaleńcy, przezywają arystokracją, tchórzami. Próżno wielki poeta woła:

„Nie jest czynem rzeź dziecinna,
Nie jest czynem wyniszczenie:
Jedna prawda Boska, czynna —
To przez miłość przemienienie!“


Prawie śmieją się z niego.
Jest rok 1846. W Krakowie, wolnej Rzeczypospolitej, która jest niby całem państwem polskiem, zjawia się nagle kilku rewolucjonistów i wzywają cały naród do powstania, do wypędzenia wroga, odzyskania niepodległości.
W Krakowie mieszka wprawdzie trzech przedstawicieli państw zaborczych i jest załoga austrjacka, ale po krótkiej bitwie na ulicach, gdy wieść nadchodzi, że chłopi ruszyli, ucieka i załoga, i trzej rezydenci, Kraków w ręku Polaków, Jan Tyssowski dyktatorem.
Jest bardzo energiczny: ogłasza równość stanów, pod karą śmierci zabrania tytułów hrabiego, księcia i t. p., wzywa cały lud do powstania. Uwłaszczenie chłopów, śmierć szlachcie, któraby temu poddać się nie chciała.
I oto wieść radosna: chłopi powstali, idą!
Tryumf nad niedowiarkami!
Natychmiast jednak druga wieść, okropna:
Chłopi palą dwory i mordują szlachtę.
Zgroza przejęła rewolucjonistów, srogich w słowach, lecz w duszy szlachetnych Polaków. Natychmiast organizują wyprawę: trzeba spieszyć na pomoc nieszczęśliwym!
A krew się leje. Bandy chłopskie strasznych dopuszczają się okrucieństw, giną starcy, kobiety, dzieci.
Co to znaczy? Czyż lud polski zdolny do podobnej zbrodni?
Lud ciemny, a rząd chytry i zdradliwy. On także miał emisarjuszów, którzy pracowali dla niego swobodnie, korzystając z tajnej roboty. Emisarjusze polscy mówili o wrogu i o potrzebie walki; rządowi emisarjusze tłumaczyli jaśniej ich słowa: wróg to pan. Panów się pozbyć trzeba.
A ileż przytem kłamstw na tego pana!
Gdy w Krakowie wydaje rozkazy Tyssowski, rząd otwiera więzienia, wypuszcza zbrodniarzy, Szela i Breinln organizuje, poucza; wszyscy w chłopskich sukmanach, dzielą się na bandy i wchodzą do wsi. Tu wzywają chłopów do zemsty nad panem, ciemięzcą, krzywdzicielem, wrogiem, który nie chce znieść pańszczyzny, chociaż cesarz mu przykazuje.
Wódka się przytem leje, — za głowę szlachcica mają dać worek soli i jeszcze dwa grosze, — powiększają się bandy, rzeź się szerzy.

„I oto patrzcie — tę ziemię błogą
Zbójca-grabieżnik naszedł, nie gość,
Nasze świątnice niszczył pożogą,
Naszej przeszłości wyrządzał złość.
I oto patrzcie — gdy krusząc pęta,
Z ciężkiej niemocy powstawał lew,
To chytry tygrys podmówił lwięta,
By wytoczyły ojcowską krew!...
I krew płynęła w jedno, drugie morze...
Mój Boże!... Mój Boże!...“

K. Ujejski.

Garstka powstańców, wysłana z Krakowa — pobita, gdyż bandy wzmocniło wojsko austrjackie. Zbliżają się do miasta. Trwoga ogarnia stolicę.
Jeszcze wierzą, że to prawdziwe bandy chłopskie, obłąkane szałem, ale przecież bratnie, — trzeba stanąć przed niemi z krzyżem, z Panem Bogiem, może przyjdzie upamiętanie.
Wielka procesja wychodzi z Krakowa: księża, chorągwie, Najświętszy Sakrament, kobiety, dzieci, tłum bezbronny, a rozpłakany. Idą z modlitwą, śpiewem.
Nagle uderza na nich jazda austrjacka: tratuje, strzela, rąbie, morduje, rabuje, obdarte zwłoki spychają do Wisły.
Giną nieszczęśni twórcy trzydniowej rewolucji, inni na Śląsk uchodzą, Kraków wcielony do Austrji.
Zgrzeszył, a Austrja dzielnie wypełniła rolę pogromcy...

I krew spłynęła — i znów ni śladu
Po strasznej męce, po strasznej łzie...
............
Wonieje ziemia, i płoną zorze...
Mój Boże!... Mój Boże!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.