Czterdziestu pięciu/Tom VI/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
UWIEDZENIE.

Przygotowania do wymarszu żandarmów, zrządziły w całej wsi zamieszanie; po ich wyjściu, nastąpiła cisza głęboka.
Remy zgiełkowi przejść dozwolił i zginąć w oddali; kiedy sądził, że dziedziniec zupełnie jest pusty, zszedł na dół, aby się zająć wyjazdem pani swojej.
Ale wychodząc z izby, zdziwił się, gdy zobaczył człowieka siedzącego przy świetle, z twarzą ku sobie zwróconą.
Człowiek ten czatował na wyjście Remyego, a chociaż spostrzegł go, zupełną udał obojętność.
Remy zbliżył się, według zwyczaju, krokiem wolnym i niepewnym, odkrywając czoło łyse, podobne do czoła starców, obciążonych latami.
Ten, do którego się zbliżał, miał za sobą światło tak, że Remy rysów jego nie mógł rozpoznać.
— Przebacz pan — rzekł, — sądziłem, że sam tu jestem.
— I ja także — odrzekł zapytany — lecz z przyjemnością widzę, że będę miał towarzyszy.
— Tak, smutnych towarzyszy — mówił Remy, ho wyjąwszy chorego, którego prowadzę do Francyi...
— A!... — westchnął Aurilly udając litość dobroduszną — rozumiem co pan chcesz powiedzieć.
— Czy tak?... — zapytał Remy.
— Tak, chcesz pan mówić o młodej kobiecie.
— O jakiej kobiecie?... — odparł Remy.
— Nie gniewaj się mój przyjacielu — mówił Aurilly — jestem intendentem Joyeusa i przybyłem z rozkazu mojego pana do jego brata; hrabia wyjeżdżając polecił mi młodą damę i jej starego służącego, którzy mają powracać do Francyi.
Człowiek ten mówił zbliżając się do Remyego, z twarzą uśmiechającą się i przychylną.
Stanął przed nim w środku promienia lampy a cała jasność nań padała.
Remy mógł go zobaczyć wtedy.
Lecz zamiast postępować ku niemu, Romy cofał się w tył i jakby trwoga malowała się na twarzy jego.
— Nie odpowiadasz, przyjacielu, czy się mnie boisz?... — zapytał Aurilly z uśmiechem.
— Panie — odrzekł Remy, udając, przestrach — przebacz biednemu starcowi, którego nieszczęścia i rany uczyniły nieufnym i trwożliwym.
— Tembardziej, mój przyjacielu, potrzebujesz pomocy i wsparcia uczciwego towarzysza; prócz tego, przybywam od pana, który w tobie ufność budzić powinien.
— Zapewne, panie.
I jeszcze w tył się cofnął.
— Opuszczasz mię?
— Idę poradzić się mojej pani, sam nic działać nie mogę.
— Bardzo słusznie, albo pozwól żebym się sam jej przedstawił i wyjaśnił moje posłannictwo we wszystkich szczegółach.
— Dziękuję panu; ona pewnie śpi jeszcze, a sen jej dla mnie jest święty.
— Jak ci się podoba, prócz tego, niemam nic więcej do powiedzenia jak to, co mi mój pan polecił.
— Mnie?
— Tobie i twojej pani.
— Pan du Bouchage?
— On sam.
— Dziękuję.
Kiedy drzwi zamknął za sobą, wszelkie oznaki starości, wyjąwszy łysiny i zmarszczek na twarzy, znikły natychmiast; wszedł na schody z takim pośpiechem i siłą, jakby miał dwadzieścia kilka lat, on, co wyglądał na sześćdziesiąt.
— Pani! pani!... — wołał Remy głosem pomięszanym, skoro spostrzegł Dyanę.
— Co tam Remy, czy książę jeszcze nie odjechał?
— Odjechał pani, ale jest tutaj szatan sto razy gorszy, którego stokroć więcej jak jego obawiać się należy, szatan, na którego od sześciu lat codziennie zemsty nieba przyzywam, jak pani przyzywasz na jego pana.
— Może Aurilly?... — zapytała Dyana.
— On sam, nikczemnik, jest tu na dole, zapomniany, jak wąż w gnieździe, przez swojego piekielnego wspólnika.
— Zapomniany! mówisz Remy, o! jesteś w błędzie; ty co znasz księcia, wiesz, że on na traf nic nie zostawia; o! nie, nie, Remy, Aurilly nie jest zapomniany tutaj, ale zostawiony w pewnych zamiarach.
— Pani, ja do wszystkiego sadzę go zdolnym.
— Czy on mnie zna?
— Nie sądzę.
— A ciebie poznał?
— O! mnie poznać nie łatwo — odrzekł ze smutnym uśmiechem.
— Może odgaduje kto jestem?
— Nie, bo żądał, aby cię mógł widzieć.
— Ja ci mówię, Remy, że jeżeli mnie nie poznał, to domyśla się...
— W takim razie, jest sposób — rzekł Remy ponuro, dzięki Bogu, że nam tak prostą wskazał drogę; wieś pusta, nikczemnik sam... widziałem u niego sztylet za pasem, a ja mam nóż.
— Chwilę cierpliwości Remy — mówiła Dyana — nie ochraniam ja życia nikczemnika, ale nim go uderzysz, potrzeba wiedzieć czego żąda i w jakiem jesteśmy położeniu; czasem innych środków użyć można. Jakże ci się przedstawił.
— Jako intendent pana du Bouchage.
— Kłamie więc, a pragnie nas wydać. Dowiedzmy się czego żąda?
— Towarzyszyć pani.
— W jakim charakterze?
— Intendenta hrabiego.
— Powiedz mu, że przystaję.
— O! pani.
— Dodaj, że wyjeżdżam do Anglii, gdzie mam krewnych; kłam jak on, aby pokonać niegodziwca, walczmy bronią jednakową.
— Ale on panią zobaczy?
— A maska!... prócz tego, myślę, że on mnie zna...
— Skoro panią, pozna, sidła zastawi.
— Najlepiej się ustrzegę, udając że w nie wpadam.
— Jednakże...
— Czego się lękasz?... czy znasz co nad śmierć gorszego?
— Nie znam.
— A więc czy nie jesteś przygotowany umrzeć dla spełnienia życzeń naszych?
— Ale nie umrzeć bez zemsty.
— Remy, Remy — rzekła Dyana ze spojrżeniem gorejącem dziką odwaga, pomścimy się, bądź spokojny i nad panem i nad sługą.
— Boże daj...
— Idź, idź, mój przyjacielu — dodała.
Remy zszedł ze schodów, lecz wahając się jeszcze. Waleczny młodzieniec uczuwał na widok Aurillego straszny dreszcz nerwowy, jaki się uczuwa na widok wężów; chciał go zabić, bo go się lękał.
Jednakże, wolno zstępując, nabierał odwagi i uczynił postanowienie zbadać Aurillego, zmięszać go, i jeżeliby znalazł w nim złe zamiary, zakłóć na miejscu.
Remy tak pojmował dyplomacyę.
Aurilly czekał go niecierpliwie, otworzył okno, aby za jednym rzutem oka, widzieć wszystkie wyjścia.
Remy przyszedł do niego uzbrojony niewzruszonem postanowieniem; mowa więc jego była łagodna, i spokojna.
— Panie — rzekł — moja pani nie może przyjąć tego, co jej przedstawiasz.
— A to dla czego?
— Ponieważ nie jesteś intendentem pana du Bouchage.
Aurilly zbladł.
— Kto ci o tem powiedział?... — zapytał.
— To rzecz bardzo prosta. Pan du Bonchage opuścił mnie polecając osobę, której towarzysze, a opuszczając nic mi o panu nie mówił.
— Bo cię później przyjacielu nie widział.
— Kłamstwo, panie, kłamstwo.
Aurilly wyprostował się; powierzchowność Remyego przedstawiała mu starca.
— Szczególniejszym przemawiasz tonem, mój poczciwcze — rzekł marszcząc brwi. Ostrożnie, bo jesteś stary, a ja młody; słaby, a ja silny.
Remy uśmiechnął się, ale nic nieodpowiedział.
— Gdybym chciał tobie, lub twojej patii krzywdę wyrządzić, dosyćby było rękę podnieść.
— Ha! może się mylę i pan nie myślisz nic złego — rzekł Remy po chwili namysłu.
— Zapewne.
— A więc, powiedz pan czego żądasz?
— Mój przyjacielu, chcę cię uszczęśliwić, jeżeli mi dobrze posłużysz.
— A jeżeli nie posłużę?
— W takim razie, ponieważ pytasz szczerze, tak samo ci odpowiem: w takim razie zabiję cię.
— Zabijesz mnie! ha! ha!... — odrzekł z ponurym uśmiechem.
— Tak, mam do tego władzę zupełną.
Remy odetchnął.
— Ale żebym panu mógł usłużyć, powinienem znać zamiary pańskie.
— Zgadłeś, mój poczciwcze, ja nie należę do hrabiego du Bouchage.
— A do kogo?
— Do pewnego wielkiego pana.
— Zważaj pan, że już raz skłamałeś.
— A to dlaczego?
— Bo mało większych jest domów nad panów Joyeuse.
— Ale większy jest dom książąt francuzkich.
— Ha!
— I tak ten dom płaci — dodał Aurilly, podając rulon złota Remyemu.
Remy podskoczył za dotknięciem ręki i cofnął się.
— Pan należysz do króla?... — zapytał z naiwnością, którąby najpodstępniejszy mógł się poszczycić.
— Nie, ale do jego brata, księcia Andegaweńskiego.
— A więc jestem najniższym sługą Jego książęcej mości.
— Wybornie.
— Cóż dalej?
— Jakto cóż dalej?
— Czego żąda Jego książęca mość?
— Mój kochanku — rzekł Aurilly zbliżając się do Remyego, i powtórnie chcąc mu w rękę wcisnąć rulon złota, Jego książęca mość kocha się w twojej pani.
— A więc ją zna?
— Widział ją.
— Widział ją!... — zawołał Remy dotykając swojego noża, kiedy ją widział?
— Dziś wieczór.
— Niepodobna, moja pani nie wychodziła z pokoju.
— Zupełna prawda; ale książę postępował jak student, co jest dowodem, że zakochany prawdziwie.
— Jakże więc postąpił, powiedz pan?
— Przystawił drabinę do okna.
— A!... — zawołał Remy wstrzymując oburzenie.
— Zdaje się, że jest bardzo piękną?... — dodał Aurilly.
— Czy jej pan nie widziałeś?
— Nie, ale z tego co książę mówił wnoszę, że jest bardzo piękną i dlatego pragnę ją widzieć. A więc kochanku, zgoda, do nas należysz?
I po raz trzeci chciał wcisnąć Remyemu rulon złota.
— Zapewne, że do panów należę — odrzekł Remy odsuwając rękę Aurillego — ale jeszcze chcę wiedzieć, jaka będzie moja rola w wypadkach, które pan przygotowujesz.
— Odpowiedz najprzód na moje pytania. Czy ta pani jest kochanką pana du Bouchage, czy jego brata?
Krew wystąpiła na twarz Remyego.
— Ani jednego, ani drugiego — rzekł z przymusem — ta pani nie ma kochanka.
— Nie ma kochanka!... A! to królewski przysmaczek. Kobieta nie mająca kochanka!... na honor, znaleźliśmy kamień filozoficzny.
— A więc — zaczął Remy — Jego książęca mość jest zakochany w mojej pani.
— Nieinaczej.
— I czegóż żąda?
— Chce ją mieć w zamku Thierry, gdzie pośpiesznym marszem się udaje.
— Na honor, to za nadto nagła namiętność.
— Zwyczajna u Jego książęcej mości.
— Jedne tylko w tem widzę niedogodność — rzekł Kemy.
— Jaką?
— Że moja pani chce się udać do Anglii.
— Właśnie w tem możesz mi być użytecznym. Skłoń ją...
— Do czego?
— Aby w przeciwną udała się drogę.
— Pan nie znasz mojej pani, to jest kobieta uparta nadzwyczajnie, i nie łatwo ją skłonić, gdy chce jechać do Anglii, aby się udawała do Francyi. Prócz tego, czy pan myślisz, że ulegnie żądzom księcia?
— Dlaczego nie?
— Ona nie cierpi księcia Andegaweńskiego.
— Ba! książąt zawsze kochają.
— Lecz kiedy Jego książęca mość sądzi, że moja pani jest kochanką pana du Bouchage, lub pana de Joyeuse, jak może wydzierać ją temu, który ją kocha?
— Poczciwcze, strasznie ograniczone masz pojęcia i trudno nam będzie, jak widzę, porozumieć się; dlatego, nie myślę wcale z tobą rozprawiać, przekładałem, to prawda, łagodność nad gwałt, a teraz ponieważ zmuszasz mnie, zmieniam postępowanie.
— Cóż pan uczynisz?
— Powiedziałem ci, że mam zupełną władzę. Ubiję cię gdziekolwiek i porwę twoją panią.
— I sądzisz pan, że ci to ujdzie bezkarnie?...
— Wierzę w to wszystko, co mój pan każę... A co, czy skłonisz swoją panią, aby się udała do Francyi?
— Będę się starał.... ale zaręczyć nie mogę.
— Kiedy będę miał odpowiedź?
— Jak tylko pójdę na górę i poradzę się pani.
— Dobrze, idź, czekam cię.
— Jestem panu posłuszny.
— Jeszcze jedno słowo, poczciwcze; pamiętaj, że twoje szczęście i życie w moich rękach.
— Wiem o tem.
— To dosyć... ja tymczasem zajmę się końmi.
— Nie śpiesz się pan bardzo.
— Ba!... jestem pewny odpowiedzi; alboż to są kobiety dla książąt okrutne?
— Trafiają się niekiedy.
— Tak, ale bardzo rzadko — zakończył Aurilly.
I kiedy Remy wstępował na górę, Aurilly pewny spełnienia swych życzeń, poszedł do stajni.
— A co?.. zapytała Dyana, spostrzegając Remyego.
— Pani, książę cię widział.
— I...
— Kocha cię.
— Książę mnie widział... książę mnie kocha!.. zawołała Dyana — Remy, czy masz obłąkanie?..
— Mówię pani, co mnie powiedziano.
— Kto ci powiedział?
— Ten niegodziwiec Aurilly.
— Lecz jeżeli mnie widział, to mnie poznał.
— Gdyby cię pani książę poznał, niezawodnie Aurilly przyszedłby do ciebie mówić o miłości w imieniu księcia. Nie... książę cię nie poznał.
— Masz słuszność... Remy. Tyle rzeczy przeszło przez ten piekielny umysł w przeciągu lat sześciu, że zapomniał o mnie. Idźmy, Remy, za tym człowiekiem.
— Ale on panią pozna.
— Dlaczegóż on ma mieć lepszą pamięć od pana swojego?
— Bo jego interesem jest pamiętać, jak interesem księcia, zapominać. Że książę zapomina swojej rozpusty, swoich miłostek, to łatwo pojąć, ale gdyby ten zapomniał, jakby żyć mógł?... Aurilly nie zapomniał i kiedy ujrzy twarz twoję, zdawać mu się będzie, że widzi twarz zemsty.
— Remy, wszak ci mówiłam, że mam maskę, a ty mówiłeś, że masz nóż.
— Prawda, pani — odrzekł Remy — wierzę, że nam Bóg dopomoże do ukarania niegodziwców.
I zawołał Aurillego ze szczytu schodów.
— Panie, panie!..
— A co? — zapytał Aurilly.
— Moja pani dziękuje panu du Bouchage, że pamiętał o jej bezpieczeństwie i z wdzięcznością przyjmuje pańską ofiarę.
— A więc uprzedź twoją panią, że konia gotowe.
— Pójdź, pani — rzekł Remy, podając jej rękę.
Aurilly czekał na dole z latarką w ręku, chciwy ujrzenia twarzy nieznajomej.
— Do dyabła! — rzekł — w masce, ale ztąd do zamku Thierry sznurki jedwabne odpadną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.