Czterdziestu pięciu/Tom VI/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
Jedno ze wspomnień księcia Andegawieńskiego.

Du Bouchage wchodząc usłyszał głośny śmiech księcia, lecz nie żył przy boku Jego książęcej mości, aby umiał poznać groźby osłonięte objawem tak wesołym.
Mógł także zauważyć z pomieszania kilku twarzy, że w czasie jego nieobecności jakaś nieprzyjazna rozmowa miała miejsce i tylko jego powrotem przerwana została.
Ale Henryk nic nie podejrzewał, a nikt o tyle mu nic sprzyjał, aby mu to powiedzieć w obecności księcia.
Prócz togo, Aurilly dobrze uważał, a książę zapewne dobrze plan ułożył, zatrzymując Henryka przy sobie, aż wszyscy oficerowie odejdą.
Książę zrobił niejakie zmiany w stanowiskach.
Du Bouchage założył główną kwaterę w domu, w którym Dyanę umieścił.
Następnie, na najważniejsze po tem stanowisku, nad rzekę, posłał wachmistrza.
Książę zostawszy dowódzcą w miejscu Henryka, zajął jego miejsce, a jego posłał gdzie on miał posłać wachmistrza.
Henryk niczego się nie domyślał.
— Książę — myślał — uważa, że ten punkt jest naważniejszy i mnie go powierzył.
Było to tak naturalnem, że nikt a tem bardziej Henryk, nie zdołał odkryć zamiaru prawdziwego.
Sądził tylko swoim obowiązkiem dać zlecenie wachmistrzowi i zbliżył się do niego.
Było to naturalnem, że jemu chciał polecić dwie osoby, nad któremi czuwał.
Lecz pierwszym wyrazom, jakie Henryk chciał do wachmistrza przemówić, książę przeszkodził.
— Tajemnice! — rzekł z uśmiechem.
Żandarm pojął, chociaż nierychło, nieroztropność popełnioną. Żałował tego i chciał przyjść w pomoc hrabiemu.
— Nie, Mości książę — odpowiedział — pan hrabia pyta mnie tylko, wiele mamy suchego prochu, zdatnego do użycia.
Ta odpowiedź dwa miała cele jeżeli nie dwa następstwa: pierwszy, aby odwrócić podejrzenia księcia; drugi aby dać poznać hrabiemu, że w nim ma przychylnego sługę.
— To co innego — odparł książę, zmuszony wierzyć i nie chcąc zdradzać swej roli.
Wachmistrz widząc, że książę się oddala, rzekł cicho:
— Jego wysokość wie, że panu ktoś towarzyszy.
Du Bouchage zadrżał, ale było za późno. Wzdrygnięcie to nie uszło uwagi księcia, który chcąc się przekonać czy jego rozkazy wszędzie są wykonane, żądał, aby go hrabia na swoje stanowisko zaprowadził, czego odmówić było niepodobna.
Henryk chciał uprzedzić Remyego, aby się miał na ostrożności i na wszelki wypadek przygotował odpowiedź; lecz nie było już środka, jak tylko pożegnać wachmistrza temi wyrazy:
— Pamiętaj o prochu, pamiętaj, jakbym ja sam nad nim czuwał.
— Dobrze, panie hrabio — odpowiedział wachmistrz.
W drodze, książę zapytał hrabiego:
— Hrabio, gdzie jest ten proch, któryś polecał wachmistrzowi?
— W domu, w którym założyłem kwaterę główną.
— Bądź spokojny, wiem jak to jest ważny przedmiot w położeniu, w jakiem się znajdujemy; nie wachmistrz, ale ja sam będę nad nim czuwał.
Na tem się skończyła rozmowa.
Przybyli, nie mówiąc więcej, nad zbieg dwóch rzek; książę zalecił hrabiemu, aby nie opuszczał stanowiska a sam odjechał.
Znalazł Aurillego w tej samej sali, odzianego w płaszcz i śpiącego na ławie.
Książę uderzył go po ramieniu i obudził.
Aurilly przetarł oczy i spojrzał na księcia.
— Czy słyszałeś? — zapytał go.
— Tak, mości książę — odpowiedział.
— Czy wiesz o czem chcę mówić?...
— A dla Boga, o nieznajomej damie, o krewnej pana du Bouchage.
— Jak widzę, wino z Louvain i piwo brukselskie nie odebrały ci pamięci.
— Rozkaz tylko, Mości książę, a przekonasz się, że nigdy nie byłem przytomniejszy, jak w tej chwili.
— Zaraz przekonamy się o tem; przywołaj swoję wyobraźnię na pomoc i zgadnij.
— A więc zgaduję, że Wasza książęca mość jest ciekawy.
— To zależy; idzie o to, co podnieca moję ciekawość w tej chwili.
— Chcesz wiedzieć, Mości książę, co to są za waleczne istoty, które idą za panem Joyeuse przez ogień i wodę.
— „Per mille periculla Martis”, jak mówiła moja siostra Małgorzata. A propos, czyś do niej pisał, Aurilly?
— Do kogo, Mości książę?...
— Do mojej siostry, Małgorzaty.
— Czy miałem pisać do Jej królewskiej mości?..
— Nieinaczej.
— O czem?
— O tem, żeśmy zwyciężeni, zgubieni i że powinna mieć się na ostrożności.
— Dlaczego, Mości książę?...
— Dlatego, że Hiszpania uwolniona odemnie na północy, spadnie jej na kark od południa.
— A! prawda.
— Więc nie pisałeś?
— Nie, Mości książę.
— Spałeś widać?
— Prawda, spałem; ale choćbym chciał był pisać, nie miałem czem i na czem. Tutaj niema ani piór, ani papieru.
— Postaraj się o to: „Quaere et invenies”, powiada pismo.
— Co u licha! Wasza książęca mość chce, abym to wszystko znalazł w chacie wieśniaczej, w której można iść sto przeciw jednemu, że nikt pisać nie umie...
— Szukaj, staraj się, a może...
— Może co innego znajdziesz.
— A!... jakżem głupi!... — zawołał Aurilly, uderzając się w czoło; — na honor, Wasza książęca mość ma słuszność, głowa mi się zawraca. Ale to wszystko pochodzi ztąd, że jestem niewyspany.
— Wierzę ci, odpędź na chwilę tę chęć do snu; albo jeżeli ty pisać nie chcesz, to ja sam napiszę; postaraj mi się tylko o materyały piśmienne. Idź Aurilly i nie powracaj z prożnemi rękami, Idź, ja tu zostanę.
— Idę Mości książę.
— A jeżeli szukając... czekaj... jeżeli szukając, znajdziesz co malowniczego w domu... wiesz jak lubię wnętrza flamandzkich mieszkań...
— Dobrze, Mości książę.
— Więc mnie zawołasz.
— Natychmiast, bądź Wasza książęca mość spokojny.
Aurilly powstał i lekki jak ptaszek, skierował się ku sąsiedniemu pokojowi, gdzie były schody.
Aurilly, powtarzamy, był lekki jak ptaszek, zaledwie więc słychać było stąpanie jego po pierwszych schodach, żaden szelest nie oznajmił jego skradania się...
W pięć minut powrócił do swojego pana, który, jak powiedzieliśmy, usadowił się w wielkiej izbie.
— A co? — zapytał książę.
— Mości książę — odpowiedział Aurilly — dom zdaje mi się cudownie malowniczym.
— Dlaczego?
— Bo nic wolno don wszystkim wchodzić.
— Co mówisz?
— Powiadam, że jakiś dragon go strzeże.
— Co za głupie żarty, mój kochany.
— To nie żarty, lecz prawda rzeczywista. Dragon jest w pokoju na pierwszem piętrze, przed drzwiami, przez które światło widać.
— Cóż dalej?
— Wasza książęca mość zapewne chce wiedzieć, co pierwej.
— Aurilly!
— Przed drzwiami na progu, leży człowiek szarym płaszczem odziany.
— Ho!... ho!... ho!... jak widzę, du Bouchage pozwolił sobie postawić żandarma przed drzwiami swojej kochanki.
— To wcale nie żandarm, Mości książę, to lokaj tej pani, albo lokaj hrabiego.
— Jaki to rodzaj lokaja?
— Niepodobna widzieć jego postaci; ale co postrzegać dokładnie się daje, to nóż flamandzki za pasem, na którym silną rękę opiera.
— To apetyczne!... — rzekł książę; Aurilly, obudź mi tego hultaja.
— Boję się, Mości książę.
— A to czego?
— Nie licząc, że może dostać mi się po skórze, nie chciałbym sobie z panów Joyeuse śmiertelnych zrobić nieprzyjaciół, ponieważ bardzo dobrze są widziani na dworze. Gdybyśmy to byli panami Holandyi, to jeszcze mniejbym dbał o to; ale w położeniu naszem, grzecznemi być wypada, osobliwie dla tych, którzy nas ocalili. Ostrożnie, Mości książę, żeby nam tego nie przypomnieli.
— Masz słuszność Aurilly — rzekł książę tupiąc nogą — masz słuszność, a przecież...
— Rozumiem.... przecież Wasza książęca mość od piętnastu, dni nie widziałeś twarzy kobiecej; albowiem nie można uważać za ludzi ten rodzaj istot dwunożnych, zamieszkujących równiny; są to tylko samice...
— Chcę widzieć kochankę pana du Bouchage; Aurilly, chcę widzieć, rozumiesz?
— Rozumiem Mości książę.
— A więc, odpowiedz.
— A więc, odpowiadam, że ją może zobaczysz, ale nie przez drzwi...
— Mniejsza o to — odpowiedział książę — jeżeli nie mogę jej widzieć przez drzwi, to zobaczę przez okno.
— A! wybornie!... jedna myśl mi przychodzi, a myśl wyborna, pójdę poszukam drabiny.
Aurilly wyszedł na dziedziniec, potem pod wystawę, gdzie żandarmi konie pomieścili.
Tam znalazł to, co prawie zawsze pod wystawą gospodarską znaleźć można, to jest drabinę.
Wywlókł ją z pośrodka koni, nie budząc uwagi ludzi i unikając kopyt końskich; wywlókłszy, przystawił do muru zewnętrznego od ulicy.
Potrzeba było być możnym i zuchwale pogardzać zwyczajami świata i przyzwoitości, aby wśród dnia i w obec stojącego na warcie żołnierza, poważyć się spełnić czyn ubliżający kobiecie i człowiekowi, który ją swoją osłaniał opieką.
Aurilly zwrócił uwagę księcia na wartę, która nie wiedząc kto taki, poważyła się napaść, i o mało nie zawołała „Qui vive?”
Franciszek ruszył ramionami i poszedł prosto do żołnierza.
Aurilly mu towarzyszył.
— Mój przyjacielu — rzekł — to miejsce jest punktem najbardziej wzniesionym, nie prawdaż?
— Tak, Mości książę — odpowiedział żołnierz na straży, poznając księcia i czyniąc mu honory wojskowe, i gdyby nie lipy, które zasłaniają widok, możnaby widzieć daleko.
— Tak myślałem, i dla tego kazałem przynieść drabinę, aby ją do muru przystawić. Wejdź więc Aurilly, albo mnie wejść pozwól; książę wszystko własnemi oczyma widzieć powinien.
— Gdzież mam postawić drabinę? — zapytał obłudny lokaj.
— W pierwszem lepszem miejscu przy murze, tu naprzykład.
Po przystawieniu drabiny, książę wszedł na nią.
Czy domyślając się zamiaru księcia, czy przez wrodzoną grzeczność, służalec odwrócił głowę w przeciwną stronę.
Książę doszedł do szczytu, Aurilly stał na dole.
Pokój, w którym Henryk umieścił Dyanę, wybity był rogóżkami i miał łóżko dębowe za firankami, stół i kilka krzeseł.
Młoda kobieta, której sercu ulżyło nieco, gdy dowiedziała się o śmierci księcia, zażądała od Remyego trochę pożywienia, które tenże z nieopisaną dostarczył radością.
Wtedy, po raz pierwszy, od chwili gdy się dowiedziała o śmierci swojego ojca, użyła posilniejszych aniżeli chleb pokarmów; pierwszy raz wypiła kilka kropel wina reńskiego, które żandarmi znaleźli w piwnicach i przynieśli panu du Bouchage.
Po tym skromnym posiłku, krew Dyany wzburzona gwałtownemi wzruszeniami i niesłychanem utrudzeniem, gwałtownie napłynęła do serca, do którego zdawało się, iż drogi zapomniała. Remy widział jak jej toczy mgłą zachodzą i głowa skłania się na ramiona.
Wyszedł po cichu i jakeśmy widzieli, położył się na progu, nie żeby miał jakie podejrzenie, lecz że tak od wyjazdu z Paryża zwykł czynić.
Wśród takich usposobień, które zapowiadały spokojność w nocy, Aurilly zastał Remyego przed drzwiami.
Dyana spała przy stole, oparta na łokciu.
Ciało jej szczupłe i delikatne przechyliło się na poręcz krzesła; mała lampka żelazna stojąca na stole, przy talerzu prawie pełnym, oświetlała wnętrze izby, która na pierwszy rzut oka zdawała się spokojną, a nad którą jednak wznosiła się burza, mająca zahuczyć wkrótce.
W krysztale błyszczało wino reńskie, zaledwie dotknięte ustami Dyany; wielka szklanka, formy kieliszka, stała pomiędzy lampą i Dyaną, łagodząc światło i rzucając cień na lica śpiącej.
Dyana z zamkniętemi oczami, z ustami w pół rozwartemi, z włosami spadającemi na grubo męzkie ubranie, zdawała się zjawiskiem cudownem.
Książę ujrzawszy ją, nie mógł się wstrzymać od podziwienia; oparł się w oknie i rozbierał szczegóły tej idealnej piękności.
Lecz nagle zamknął oczy i po dwa szczeble spiesznie począł zstępować z drabiny.
W tem położeniu, nie będąc więcej narażonym na blask pochodzący z okna, przed którym zdawało się, że uciekał, oparł się o mur, złożył ręce na piersi i marzył.
Aurilly, który nie spuszczał go z oczów, patrzył jak człowiek, który wywołuje dawno ubiegłe wspomnienia.
Po dziesięciu minutach marzenia, książę znowu wszedł na drabinę i znowu w okno zatopił spojrzenie, nic widać jednak nie odkrył, bo zeszedł znowu z chmurą na czole, i tą samą niespokojnością w oczach.
I znowu wszedł.
Aurilly spiesznie zbliżył się do drabiny.
— Schodź, Mości książę — rzekł — słyszę tentent na końcu ulicy.
Pomimo tego ostrzeżenia książę Schodził powoli, zamyślony ciągle.
— Prędzej — rzekł Aurilly.
— Z której strony tentent słychać?... — zapytał książę.
— Z tej — odpowiedział Aurilly i wyciągnął rękę w kierunku ciemnej ulicy. Książę słuchał.
— Ja nic nie słyszę — powiedział.
— Jadący zatrzymał się, widać szpieguje nas, — Odstaw drabinę — rzekł książę.
Aurilly wypełnił rozkaz, a książę usiadł na jednej z ławek, stojących przy wejściu do domu.
Tentent nie powtórzył się i nikogo nie było widać.
Aurilly powrócił.
— A co, Mości książę — rzekł — czy piękna?
— Bardzo — odpowiedział książę ponuro.
— Dlaczegoś tak smutny Mości książę; wszak ją widziałeś?
— Śpi.
— I cóż cię tak smuci?
Książę nic nie odpowiedział.
— Brunetka, czy blondynka?
— To dziwna, Aurilly — mówił książę — ja tę kobietę gdzieś widziałem.
— Więc ją książę poznałeś?
— Nie, bo jej nie mogę żadnego dać imienia, tylko widok jej mocno mię w serce ugodził.
Aurilly zadziwiony spojrzał na księcia, później z uśmiechem, którego nie ukrywał, dodał:
— A widzisz Mości książę!...
— Nie śmiej się, proszę — sucho odparł Franciszek — widzisz, że cierpię.
— Czy podobna!... — zawołał Aurilly. — Nieinaczej; sam niewiem co się ze mną dzieje; jednak zdaje mi się, że źle uczyniłem zaglądając.
— Pomimo tego, dla samego wrażenia, jakie na Waszej książęcej mości uczyniła, potrzeba dowiedzieć się, kto jest ta kobieta.
— Zapewne — odpowiedział Franciszek.
— Poszukaj książę w pamięci, może ją na dworze widziałeś?
— Nie, nie sądzę.
— W Paryżu, we Flandryi, w Nawarze?
— Nie.
— To może Hiszpanka.
— Nie sądzę.
— Angielka?... która z dam królowej Elżbiety?
— Bynajmniej, ona więcej jest do mnie zbliżoną; sądzę, że ją widziałem w jakiemś okropnem zdarzeniu.
— Zatem łatwo ją książę możesz poznać, albowiem, Bogu dzięki, życie Waszej książęcej mości nie wiele miało podobnych okoliczności, o jakiej mówisz obecnie.
— Czy tak?... — rzekł Franciszek ze smutnym uśmiechem.
Aurilly skłonił się.
— Widzisz — rzekł książę — teraz mam dosyć siły, abym rozebrał doznane wrażenie — ta kobieta jest piękną, piękną, ale ma coś śmiertelnego; piękna jak cień, piękna jak to postacie, które we śnie widziemy; dlatego, zdaje mi się, że śniłem o niej... a miałem dwa, czy trzy razy w życiu okropne sny, które mnie dreszczem przejmowały. O! tak, jestem pewny, że we śnie widziałem tę kobietę.
— Mości książę!... — zawołał Aurilly — pozwól sobie powiedzieć, że rzadko mówiłeś o marach sennych; serce Waszej książęcej mości mocno jest zahartowane, a umarli mniej dokuczają niż żywi. Gdybym wiedział, że nikt nie patrzy, przystawiłbym jeszcze drabinę i przekonał się o śnie, dreszczu i widziadle Waszej książęcej mości.
— Na honor, masz słuszność, Aurilly; idź po drabinę, przystaw ją i wejdź; co cię obchodzi, że kto patrzy? zobacz Aurilly, zobacz...
Aurilly zrobił kilka kroków, aby wykonać rozkazy pana, gdy nagle głos się rozległ.
— Alarm! Mości książę, alarm!
Aurilly spiesznie połączył się z księciem.
— Ty tutaj, panie hrabio?... — rzekł książę. Jak poważyłeś się opuścić stanowisko twoje?
— Mości książę — odparł Henryk, Jeżeli Wasza książęca mość uznasz mnie godnym kary to ukarz. Tymczasem, obowiązkiem moim było powracać i przybyłem.
Książę ze znaczącym uśmiechem spojrzał na okno.
— Obowiązek, hrabio? wytłomacz mi to.
— Mości książę, kawalerya ukazała się od strony Escaut; nie wiadomo, czy przyjacielska lub nie.
— Czy liczna?... — zapytał książę z niepokojem.
— Bardzo liczna, Mości książę.
— Dobrze uczyniłeś, hrabio, powracając, każ obudzić obudzić żandarmów. Zwiniemy obóz, to najroztropniej i pójdziemy brzegiem rzeki.
— Zapewne Mości książę, ale sądzę, że nagła i konieczna potrzeba uwiadomić o tem mojego brata.
— Na to dosyć dwóch ludzi.
— Kiedy dwóch dosyć, to ja udam się z jednym żandarmem.
— O! nie — odparł żywo Franciszek — ty pójdziesz zemną. Co u licha!... w podobnych zdarzeniach, nie mogę się pozbawiać najlepszego obrońcy.
— Czy Wasza książęca mość poprowadzi oddziały?
— Poprowadzę.
— Czy wolno zapytać jak prędko Wasza książęca mość wyruszy?
— Natychmiast.
— Hola! jest tam kto!... — zawołał Henryk.
Wachmistrz wyszedł z uliczki, udając jakby nie słyszał wołania.
Henryk wydał mu rozkazy i prawie natychmiast żandarmi poczęli ściągać się na plac z różnych części wsi i robili przygotowania do pochodu.
Wpośrodku nich, książę rozmawiał z oficerami.
— Panowie — rzekł — jak się zdaje, książę Oranii chce mnie ścigać; lecz nie przystoi aby książę domu królewskiego dał się wziąć do niewoli, pod pozorem bitwy jak pod Poitiers, lub Pawią. Ustąpmy przemocy, cofajmy się do Brukseli!. Będę pewny mojego życia i wolności, gdy będę pomiędzy wami.
Następnie, odwróciwszy się do Aurillego:
— Ty tutaj pozostaniesz — rzekł. — Ta kobieta nie może iść z nami, prócz tego znam panów Joyeuse i wiem, że żaden z nich nie pozwoli, aby prowadzono jego kochankę przy mnie. W ostatku, nie idziemy na bal i nasz pochód mógłby utrudzić kobietę.
— Gdzie się Wasza książęca mość udaje?
— Do Francyi; bo sądzę że tam moje interesy źle idą.
— Ale w którą stronę Francyi?... Czy Wasza książęca mość sądzi stosownem na dwór powracać?
— Bynajmniej, według wszelkiego do prawdy podobieństwa, zatrzymam się w jednym z moich majątków, w Chateau-Thierry naprzykład.
— Czy Wasza książęca mość już to postanowiłeś?
— Tak, Chateau-Thierry pod każdym względem jest mi najdogodniejszem, jako w umiarkowanej od Paryża odległości; ztamtąd będę mógł uważać na panów Gwizyuszów, którzy połowę roku bawią w Soissons. Do Chateau-Thierry więc zaprowadzisz piękną nieznajomą.
— Lecz ona może prowadzić się nie pozwoli?
— Dziecinny... ponieważ du Bouchage towarzyszy mnie, a ona za nim idzie, samo z siebie wypada...
— Ale ona może zechce udać się gdzieindziej, skoro domyśli się, że ją prowadzę do Waszej książęcej mości.
— Ale nie do mnie, powtarzam ci, tylko do hrabiego. Dalej do dzieła. Mógłby kto powiedzieć, że pierwszy raz używam cię w podobnej okoliczności. Czy masz pieniądze?...
— Mam dwa rulony złota, które mi Wasza książęca mość dałeś, wyjeżdżając.
— Udaj się więc naprzód i wszelkiemi sposobami, rozumiesz, przyprowadź mi piękną nieznajomą do zamku Thierry; może poznam ją, patrząc na nią zbliska.
— Czy i jej lokaja mam przyprowadzić?
— Jeżeli ci nie będzie na zawadzie.
— A jeżeli będzie zawadzał?
— Uczyń z nim to, co czynisz z kamieniem, który ci zawadza na drodze, wrzuć go w dół.
— Dobrze, Mości książę.
Kiedy dwóch złośliwych ludzi układało plany w cieniu nocy, Henryk wszedł na pierwsze piętro i obudził Remyego.
Remy umówionym znakiem zapukał do drzwi i natychmiast otworzyła je młoda kobieta.
Za Remym spostrzegła Bouchaga.
— Dobry wieczór — rzekła z uśmiechem wymuszonym.
— Al... przebacz mi pani — spiesznie odpowiedział hrabia — nie przychodzę, by ci przeszkadzać, lecz tylko pożegnać.
— Pożegnać?... zatem odjeżdżasz panie hrabio?...
— Do Francyi, pani.
— I nas zostawiasz?
— Muszę; pierwszym moim obowiązkiem jest wykonywać rozkazy księcia.
— Księcia!.. książę jest tutaj?... — zapytał Remy.
— Jakiego księcia?.. — dodała Dyana, blednąc.
— Księcia Andegaweńskiego, o którym mówiono, że zginął, a który cudownie ocalał i z nami się połączył.
Dyana wydała krzyk straszny, a Remy pobladł, jakby go nagle śmierć miała schwycić.
— Powtórz mi pan — jąkała Dyana — że książę żyje i jest tutaj.
— Gdyby go tutaj nie było i gdyby mi nie rozkazywał, towarzyszyłbym ci pani aż do klasztoru, do którego oświadczyłaś chęć udania się.
— Tak, tak, pani, klasztor, klasztor — mówił Remy.
I położył palec na ustach.
Kiwnięcie głową Dyany dało poznać, że ton znak zrozumiała.
— Tem chętniej towarzyszyłbym pani — mówił dalej Henryk — że możesz być niepokojoną od ludzi księcia.
— Jakto?..
— Tak; wszystko każę mi wierzyć, że wie, iż jakaś kobieta mieszka w tym domu i sadzi, że jest moją przyjaciółką.
— Zkąd ta myśl?
— Nasz wachmistrz widział go przystawiającego drabinę do muru i patrzącego przez okno.
— A! mój Boże! — zawołała Dyana.
— Bądź pani spokojną, wachmistrz słyszał jak mówił do swojego towarzysza, że cię nie zna.
— Mniejsza o to — rzekła młoda kobieta, spoglądając na Remyego.
— Nie trwóż się pani — mówił Henryk — książę natychmiast wyjeżdża; kwandrans czasu, a będziesz sama i wolna. Pozwól mi więc pożegnać się z uszanowaniem i powiedzieć raz jeszcze że do ostatniego tchnienia, serce moje dla ciebie będzie biło... Żegnam cię, pani.
I ukłoniwszy się z uszanowaniem, dwa kroki naprzód postąpił.
— Nie, nie! — zawołała Dyana z gorączkowem obłąkaniem — nie, Bóg na to nie pozwoli, Bóg zabił tego człowieka i nie wskrzesi go... mylisz się pan, on nie żyje!
W tej samej chwili, jakby odpowiedź na wezwanie litości nieba, głos księcia rozległ się na ulicy.
— Czy słyszysz go pani? — rzekł Henryk — żegnam cię raz ostatni.
I uścisnąwszy rękę Remyego, wybiegi na schody. Dyana zbliżyła się do okna drżąca jak ptaszek, który zobaczy węża.
Ujrzała twarz księcia oświetloną pochodniami, które trzymali żandarmi.
— Żyje ten szatan, żyje!.. — zawołała z tak strasznym wyrazem, że sam Remy przeląkł się — on żyje i my żyjemy; on udaje się do Francyi i my tam podążymy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.