Czterdziestu pięciu/Tom VI/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
PODRÓŻ.

Puszczono się w drogę.
Aurilly przybrał z Remym ton równości, z Dyana zaś najgłębszego uszanowania.
Lecz Remy odgadł, że to uszanowanie było wyrachowane.
W rzeczy samej, podawać strzemię kobiecie, gdy wsiada lub zsiada z konia; czuwać troskliwie nad każdem jej poruszeniem i nie pominąć żadnej sposobności podniesienia rękawiczki, lub podania płaszcza, jest to grać rolę kochanka, służącego, albo ciekawca.
Dotykając rękawiczki, Aurilly patrzył na rękę; podając płaszcz zaglądał pod maskę, trzymając strzemię, sądził, że ujrzy twarz, której książę przypomnieć sobie nie mógł, ale którą on spodziewał się poznać.
Ale muzykus wielkie znalazł trudności; Remy troskliwym był o swoje obowiązki i nie dał się wyprzedzać.
Sama Dyana, nie dając poznać podejrzeń, brała w obronę tego, którego Aurilly uważał za starego sługę i prosiła, aby Remyemu pozwolił dopełniać to, co do niego należy.
Aurilly więc poprzestał na tem, że zaczął pragnąć cienia i deszczu, a w czasie popasów spoczynku.
Jednak mylił się w swojem oczekiwaniu, podczas deszczu i słońca maska zostawała na twarzy; w czasie popasów dla nieznajomej oddzielny pokój brano.
Aurilly pojął, że chociaż sam nie poznał, może być poznany; próbował patrzeć przez dziurki od zamków; lecz nieznajoma tyłem odwracała się odedrzwi; chciał zaglądać przez okno, lecz te zawsze zasłaniano firankami, albo w braku tych, płaszczem podróżnym.
Ani pytania, ani przekupstwa niepodołały z Remym: służący odpowiadał, że taka, wola pani, zatem słuchać musi.
— Czy te ostrożności są tylko dla mnie?... — pytał Aurilly.
— Bynajmniej, dla wszystkich.
— Kiedy książę na nią patrzył to się nie kryła.
— Wypadek — odpowiedział Remy — przytem słusznie, że kiedy ją książę widział, niech jej nikt nie zobaczy.
Pomimo, że kilka dni upłynęło, a podróż do kresu się zbliżała, dzięki przezorności Remyego i jego pani, ciekawość Aurillego zaspokojoną nie została.
Już Pikardya ukazywała się oczom podróżnych.
Aurilly, który od kilku dni wszystkie wyczerpał środki, jako to: żarty, grzeczności, nadskakiwania, podstępy a nawet gwałty, zaczął się niecierpliwić i zła jego natura przemogła.
Domyślał się, że pod zasłoną tej kobiety, wielka się kryje tajemnica.
Pewnego dnia pozostał nieco w tyle z Remym i ponowił dawne pokusy, które stanowczo odpartemi zostały.
— Przecież — rzekł Aurilly — dziś, czy jutro muszę widzieć panią twoją.
— Zapewne, ale to będzie wtedy, gdy ona zechce, a nie pan tylko.
— A gdybym użył siły — przerwał Aurilly.
Błyskawica trysnęła z oczów Remyego.
— Spróbuj pap — powiedział, Aurilly widział błyskawice i pojął ile było ognia w oczach tego, którego starcem być sądził.
Zaczął sic śmiać.
— Jakiż ja głupi — rzekł — co mnie oma obchodzi?... wszak jest tą samą, którą książę widział.
— Zapewne.
— I którą kazał mi przyprowadzić do zamku Thierry.
— Nie inaczej.
— A więc to jest wszystko, czego mi trzeba; nie ja jestem w niej zakochany i byleście mi nie chcieli uciec...
— Alboż myślemy o tem? — zapytał Remy.
— Nie zdaje się.
— Nawet, gdybyś pan niechciał, jechalibyśmy do Chateau-Thierry, a skoro książę pragnie nas widzieć i my także tego pragniemy.
— Kiedy tak — rzekł Aurilly — wszystko cudownie. Następnie jakby chciał się przekonać o myślach Remyego i jego towarzyszki — zapytał:
— Czy twoja pani nie chce tu spocząć na chwilę?... i wskazał zajazd przy drodze.
— Wiesz pan, że moja pani tylko w miastach się zatrzymuje.
— Widziałem ale nieuważałem — odpowiedział Aurilly.
— Tak zawsze robi.
— Ja chwilę zatrzymani się. tutaj, a wy jedźcie dalej.
I wskazawszy drogę Remyemu, sam udał się do zajazdu, gdzie gospodarz wyszedł na przeciw niego z uszanowaniem, jakby go znał dawniej.
Remy dogonił Dyanę.
— Co mówił z tobą?... — zapytała młoda kobieta.
— Powtarzał zwyczajne żądania swoje.
— Żeby mnie widzieć?
— Tak, pani.
Dyana uśmiechnęła się pod maską.
— Strzeż się, pani — rzekł Kemy — to wściekły pies...
— Nie bój się, nie zobaczy mnie.
— Lecz skoro pani będzie w zamku Thierry, czyż cię wtedy nie ujrzy?
— Co mi to szkodzi, prócz tego, książę mnie nie poznał.
— Ale sługa cię pozna.
— Do tego czasu, ani głos, ani postawa mnie nie zdradziły.
— To rzecz mało znacząca — odpowiedział Remy — wszystkie tajemnice, istniejące od ośmiu dni dla Aurillego, nie istniały dla księcia, nie obudziły jego ciekawości, ani nie przywołały wspomnień; tymczasem, od ośmiu dni Aurilly bada, szuka, domyśla się i pozna cię jeżeli już niepoznał.
W tej chwili przybył Aurilly jadąc boczna ścieżką i ukazał się niespodziewanie, aby pochwycić jaki wyraz z rozmowy.
Milczeniem go przyjęto, co dowodziło, że jest natrętnym; jechał więc w tyle jak dawniej.
Od tej chwili Aurilly powziął zamiar stały.
Obawiał się czegoś, jak mówił Remy, ale obawiał się instynktownie.
Nie mógł wytłomaczyć sobie dlaczego tak starannie ukrywano przed nim twarz, którą wcześniej, czy później musiał ujrzeć.
Aby mu lepiej się powiodło udał, że go zupełnie nieobchodzi i starał się okazywać wesołym i przyjemnym.
Remy uważał tę zmianę.
Przybyli do miasta i nocowali jak zwykle.
Nazajutrz, pod pozorem długiej jeszcze drogi, wyjechano o świcie.
W południe, potrzeba było zatrzymać się na popas.
O drugiej wyruszyli i jechali do czwartej.
Wielki las widać było w oddaleniu.
Był to las de la Ferre.
Wygląda on tajemniczo i posępnie jak lasy północy; lecz widok ten uroczysty, nie czynił wrażenia na Remym i Dyanie, przywykłym do kniei Anjou i Sologne.
Spojrzeli tylko po sobie, jakby pojmowali oboje, że tutaj czekał ich wypadek, który od chwili wyjazdu wisiał im nad głowami.
Wjechano w las.
Było około szóstej wieczorem.
Po półgodzinnej drodze, noc zapadła.
Silny wiatr otrząsał liście i pędził je ku ogromnej wodzie ukrytej w cieniu lasu, około której ciągnęła się droga.
Deszcz padał od dwóch godzin, grunt zatem był śliski.
Dyana pewna swojego konia, odważnie i wolno puściła lejce.
Aurilly jechał po prawej, Kemy po lewej stronie.
Aurilly był na ścieżce od stawu, Remy na środku drogi.
Żadna żyjąca istota nie ukazywała się na drodze.
Rzekłbyś, że las jest zaczarowaną knieją, w której nic żyć nie może, gdyby kiedy niekiedy nie odzywało się wycie wilków, oznajmiające zbliżanie nocy.
Nagle, Dyana uczuła, że siodło jej, przymocowane przez Remyego, chwiać się poczęło; przywołała go zatem.
Remy zeskoczył z konia i zabrał się do przymocowania popręgu.
W tym czasie, Aurilly zbliżył się do Dyany i sztyletem przerżnął sznurek utrzymujący maskę.
Zanim zdołała podnieść rękę do twarzy, Aurilly porwał maskę i schylił się ku niej.
Oczy tych dwóch istot spotkały się strasznem wejrzeniem; trudno powiedzieć, które z nich było bledsze i groźniejsze zarazem.
Aurilly uczuł zimny pot oblewający mu czoło, opuścił maskę i sztylet i załamał ręce z boleścią i trwogą.
— Przez Boga!... pani de Mousorcau!
— Tego nazwiska nie powtórzysz więcej — zawołał Remy, chwytając Aurillego za pas i ściągając z konia.
Obadwa, padli na drogę.
Aurilly wyciągnął rękę, aby pochwycie sztylet.
— Nie, Aurilly, nie — rzekł mu Remy, schylając się i przyciskając go kolanami — nie... musisz tu pozostać.
Ostatnia zasłona ocieniająca pamięć Aurillego spadła mu z oczu.
— Haudoin! — zawołał — zginąłem!..
— Jeszcze nic — rzekł Remy, zatykając mu usta ręką, ale zginiesz zaraz.
I prawą, ręką wydobył nóż z pochwy.
— Teraz, kochanku, teraz masz słuszność, zginiesz na prawdę...
Stal zanurzyła się w gardle muzykusa i niewyraźne odezwało się chrapanie.
Dyana z obłąkanemi oczyma, drżąca i wsparta na siodle, nie odwróciła oczów od tak okropnego widoku.
Jednak skoro ujrzała krew tryskającą z pod noża, przechyliła się w tył i spadła z konia, jak nieżywa.
Remy niezajmował się nią w tej straszliwej chwili.
Zrewidował Aurillego, wziął dwa rulony złota, przywiązał mu kamień do szyi i wrzucił do stawu.
Deszcz padał ulewny.
— Panie! zatrzej ślady twojej sprawiedliwości!.. — zawołała Dyana — bo jeszcze inni są do ukarania.
— Remy umył ręce, omdlały Dyanę podniósł i wsadził na konia.
Koń Aurillego przestraszony wyciem wilków, w las uciekł.
Jak tylko Dyana wyszła z omdlenia, puścili się w drogę, nie mówiąc ni słowa do siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.