Czterdziestu pięciu/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
Panowie obywatele miasta Paryża.

Pan de Mayenne, którym się tak bardzo w Luwrze zajmowano, a który się tego wcale nie domyślał, wyjechał z pałacu Gwizyuszów tylną bramą, i konno, w butach i ostrogach, udał się do Luwru, wraz z trzema panami ze swojego orszaku, jakby dopiero co powracał z podróży.
Pan d’Epernon uwiadomiony o jego przybyciu, kazał donieść królowi o tych odwiedzinach.
Pan de Loignac, również o tem uprzedzony, wydał powtórny rozkaz swoim „Czterdziestu pięciu”, piętnastu więc z pomiędzy nich, jak wyżej powiedziano, zajęło miejsce w przedpokojach, piętnastu na dziedzińcu, a czternastu pozostało na kwaterze.
Powiadamy: czternastu, bo jak wiadomo? Ernauton otrzymał wyłączne polecenie i tem samem nie znajdował się pomiędzy towarzyszami.
Lecz że orszak pana de Mayenne, niewzniecał żadnej obawy, druga kompania otrzymała upoważnienie powrotu do koszar.
Pan de Mayenne przybył w celu złożenia królowi uszanowania i został przyjęty po przyjacielsku.
— I cóż, kuzynie — zapytał go król — znowu odwiedzasz Paryż?
— Tak, Najjaśniejszy panie — odrzekł Mayenne — uważałem za obowiązek przypomnieć Waszej królewskiej mości w imieniu braci i mojem własnem, iż jesteśmy jego najwierniejszymi poddanymi.
— Przez rany Boga!... — zawołał Henryk — wszak to rzecz tak znana, iż mimo, że odwiedziny twoje wielką mi przyjemność sprawiają, jednak mogłeś sobie oszczędzić tej podróży, lecz niezawodnie ma ona inną przyczynę.
— Lękam się, Najjaśniejszy panie; ażeby przychylności Twojej dla domu Gwizyuszów nie osłabiono rozmaitemi pogłoskami, jakie od niejakiego czasu nieprzyjaciele nasi rozsiewają.
— Jakiemi pogłoskami?.. — zapytał król z dobrodusznością, która go nawet dla najpoufalszych niebezpiecznym czyniła.
— Jakto!.. — zapytał nieco zrażony Mayenne — Wasza królewska mość niesłyszałeś nic dla nas niekorzystnego?
— Wiedz raz na zawsze mój kuzynie, że nieścierpiałbym aby tu źle mówiono o panach Gwizyuszach; a że każdy wie o tem lepiej jak ty sam zdajesz się wiedzieć, więc nikt nic niemówi.
— W takim razie, Najjaśniejszy panie, nieżałuję że tu przybyłem, bom miał szczęście oglądać mojego króla i znaleźć go w dobrem usposobieniu, wyznam jednak, że pośpiech mój był bezpotrzebny.
— O!.. mój książę, Paryż jest to tak dobre miasto, że zawsze w niem jakąś korzyść odnieść można — rzekł król.
— Prawda, Najjaśniejszy panie, ale my w Loissons mamy nasze interesy.
— Jakie, Mości książę?
— Obchodzące także i Waszą królewską mość...
— Prawda, prawda, prowadźcież je dalej tak jak dotąd, umiem ja oceniać i odwdzięczać postępowanie sług moich.
Książę oddalił się z uśmiechom na ustach.
Król zaś wrócił do swojego pokoju zacierając dłonie.
Loignac dał znak Ernautonowi, ten znowu powiedział coś służącemu i udał się za czterema panami.
Służący pobiegł do stajni, a Ernauton szedł piechotą.
Niemiał potrzeby obawiać się stracenia śladu pana de Mayenne; gdyż z powodu nieostrożności Perducasa Pincorney, cały Paryż wnet dowiedział się o przybyciu księcia z domu Grwizyuszów. Ta wiadomość wywołała na ulice wszystkich związkowych, dla wynalezienia śladu księcia.
Pana de Mayenne łatwo można było poznać po szerokich jego barkach, po otyłości i zadartej brodzie.
Postępowano więc za nim aż do bram Luwru, i tam czekano aż wyjdzie, aby go znowu odprowadzić do bramy własnego pałacu.
Napróżno Mayenne usuwał najgorliwszych mówiąc:
— Tylko nie z takim ogniem, moi przyjaciele, tylko nie z takim ogniem; bo doprawdy!.. skompromitujecie nas.
Mimo to książę z orszakiem dwustu lub trzystu ludzi przybył do pałacu Saint-Denis, w którym obrał mieszkanie.
Ernauton tem łatwiej mógł go śledzić niepostrzeżony.
W chwili gdy książę wchodził do pałacu, i witając obecnych ukłonił się, zdało mu się, że w jednym z panów również kłaniających się poznaje jeźdzca, który towarzyszył czyli raczej któremu towarzyszył giermek, wprowadzony przezeń do bramy świętego Antoniego podczas stracenia Salcèda.
Zaledwo pan de Mayenne znikł, tłumy ustąpiły z drogi lektyce jakiejś.
Mayneville postąpił naprzeciw niej, w tem odsunięto firankę i przy świetle księżyca Ernauton poznał i swojego giermka i damę z pod bramy świętego Antoniego.
Mayneville zamienił kilka słów z tą damą i lektyka znikła pod portykiem pałacu.
Mayneville udał się za nią, po czem drzwi zamknięto.
W chwilę później Mayneville pokazał się na balkonie, podziękował paryżanom w imieniu księcia, a że już późno było, prosił aby się rozeszli i złośliwym nienastręczali domysłów co do ich zebrania.
Wszyscy więc oddalili się oprócz dziesięciu osób, które weszły do pałacu wraz z orszakiem księcia.
I Ernauton oddalił się wraz z drugimi, albo raczej gdy się drudzy oddalili, udawał że także odchodzi.
Dziesięciu wybranych, którzy z wyłączeniem wszystkich innych pozostali, byli to deputowani związkowych, wyprawieni do pana de Mayenne, dla podziękowania mu za przybycie i zarazem dla zaklęcia go, aby skłonił także swojego brata do przybycia.
W rzeczy samej, ci zacni obywatele, których już jednego wieczoru widzieliśmy zgromadzonych, przy bujnej swej wyobraźni, ułożyli na jednem z przygotowawczych zebrań, mnóstwo planów, którym brakowało jedynie sankcyi i wsparcia przywódcy.
Bussy-Leclerc oświadczył, że wyćwiczył trzy klasztory w robieniu bronią i podzielił na kompanie pięciuset obywateli, to jest zorganizował na stopę wojenną około tysiąca ludzi.
Lachapelle-Marteau zawiązał stosunki z sędziami, pisarzami, dependentami i innemi osobami sądowemi. Mógł więc zarazem dostarczyć i rady i czynu; radę mógł reprezentować przez dwieście czarnych sukien, a czyn przez dwustu łuczników.
Brigard miał kupców z ulicy Lombards, z giełdy i ulicy Saint-Denis.
Crucé dzielił się adwokatami z kolegą Lachapelle-Marteau, i co większa, rozporządzał uniwersytetem Paryża.
Debar ofiarował wszystkich marynarzy i posługaczy z portu, rodzaj ludzi niebezpieczny, bo składający kontyngens pięciuset osób.
Louchard rozporządzał pięciuset handlarzami i faktorami koni, zaciekłymi katolikami.
Komisarz, nazwiskiem Pollard i słoniniarz, Gilbert, ofiarowali tysiąc pięćset rzeźników i wędliniarzy z miasta i przedmieść.
Pan Mikołaj Poulain, przyjaciel Chicota, ofiarował wszystko i wszystkich.
Książę, wysłuchawszy tych ofiar i przedstawień, siedząc bezpiecznie w pokoju — rzekł:
— Podziwiam siły związku, lecz nie widzę celu, który mi zapewne chcieliście wskazać panowie związkowi.
Lachapelle-Marteau natychmiast przygotował się z mową, ale że był bardzo rozwlekły, jak wiadomo, więc Mayenne struchlał.
— Tylko krótko — rzekł.
Bussy-Leclerc, przerwał koledze Marteau.
— Oto — powiedział — pragniemy zmiany, a pragniemy dlatego, żeśmy silniejsi; wszak to krótko, zwięźle i wyraźnie.
— Lecz — spytał Mayenne — co poczniemy aby tę zmianę sprowadzić?
— Mniemam — odezwał się Bussy-Leclerc z otwartością, która w człowieku tak niskiego pochodzenia za zuchwalstwo uchodzić mogła, mniemam, że skoro pomysł o zmianie natchnęli w nas naczelnicy nasi, dziś więc oni nie zaś my, cel tej zmiany wskazać powinni.
— Macie panowie zupełną słuszność — odparł Mayenne — cel wskazać powinni ci, którzy mają zaszczyt być przywódcami waszymi; lecz tu właśnie nastręcza mi się sposobność powtórzenia wam, że sam tylko generał powinien oznaczać chwilę stoczenia bitwy, a chociaż widzi swoje wojsko uszykowane, uzbrojone i ożywione, znak do natarcia wydaje wówczas dopiero, gdy to za stosowne uzna.
— Ależ, Jaśnie oświecony panie — przemówił Crucé — mieliśmy już zaszczyt oświadczyć, że związkowi pilno bardzo.
— W czem że tak pilno?
— W osiągnieniu naszego celu; gdyż i my mamy nasze plany.
— A! to co innego — odparł Mayenne — jeżeli macie jakie plany, ja już niemam nic do powiedzenia.
— Jednak zapewne liczyć możemy na pomoc Waszej książęcej mości.
— Bezwątpienia, jeżeli te plany podobają się mnie i mojemu bratu.
— Podobają się niezawodnie.
— A więc obaczmy je.
Związkowi spojrzeli po sobie; kilku skinęło na Lachapelle-Marteau aby mówił.
Ten wystąpił i zdawał się prosić księcia o pozwolenie wytłumaczenia się.
— Mów — rzekł książę.
— Rzecz ma się następnie — mówił Marteau, a wzięła początek od Leclerca, Crucégo i odemnie. Dobrześmy ją rozważyli i skutek będzie niezawodny.
— Do rzeczy, panie Marteau, do rzeczy.
— Miasto ma kilka punktów wiążących z sobą wszystkie jego siły; wielki i mały Chatelet, pałac Temple, ratusz, arsenał i Luwr.
— Prawda — powiedział książę.
— Wszystkich tych punktów broni załoga miejscowa ale łatwa do pokonania, bo nieprzewidująca napadu.
— I to przypuszczam — rzekł książę.
— Jednak prócz tego broni miasta, naprzód naczelnik nocnych patrolów ze swoimi łucznikami, którzy w miejscach niebezpiecznych dostarczają Paryżowi prawdziwej obrony. Otóż postanowiliśmy porwać naczelnika z jego mieszkania, co wszystko można odbyć bez hałasu, bo ten człowiek mieszka w miejscu pustem i ustrońnem.
Mayenne poruszył głową.
— Jakkolwiek byłoby puste i ustronne, przecież mocnych drzwi wywalić, ani też dać kilkanaście strzałów z muszkietu bez hałasu nie można.
— Przewidzieliśmy ten zarzut, łaskawy panie — rzekł Marteau — jeden z podkomendnych naczelnika do nas należy. We dwóch lub trzech tylko, zapukamy nocną porą; ten podkomendny otworzy nam i zawiadomi naczelnika, że król go wzywa. W tem nie ma nic nadzwyczajnego, bo król rzeczywiście raz na miesiąc wzywa tego oficera i żąda zdania sobie raportów rozmaitych. Skoro się drzwi otworzą, wpuścimy natychmiast dziesięciu marynarzy, mieszkających w cyrkule świętego Pawła, a ci już poradzą sobie z naczelnikiem.
— To jest zamordują go, chcecie powiedzieć?
— Tak, Jaśnie oświecony panie.. Tym sposobem przerwane zostaną pierwsze rozkazy co do obrony. Prawda, że trwożliwi obywatele lub politycy, mogą ostrzedz innych urzędników i oficerów, a mianowicie pana prezydenta, pana d’O, pana de Chiverny, pana prokuratora Lagusle, lecz o tej samej godzinie uderzymy na ich domy; noc świętego Bartłomieja nauczyła nas jak w tej mierze postępować, obejdziemy się z nimi podobnie jak z panem naczelnikiem nocnych patrolów.
— A! a!... — rzekł książę, widząc, że to rzecz zbyt ważna.
— To łaskawy panie poda nam wyborną sposobność, uderzenia na polityków, których znamy na palcach i zakończenia sprawy z religiantami lub politycznemi odszczepieńcami.
— Wszystko to jest bardzo dobre moi panowie — rzekł Mayenne — lecz niepowiedzieliście mi, czy jednocześnie zajmiecie Luwr, prawdziwą twierdzę, w której nieustannie czuwają gwardye i szlachta. Król jakkolwiek bojaźliwy, nieda się zarznąć jak naczelnik patrolów: weźmie szpadę do ręki a pomyślcie tylko, że to król; obecność jego wywrze silne wrażenie na obywateli i zostaniemy pokonani.
— Do wyprawy na Luwr przeznaczyliśmy cztery tysiące ludzi, Jaśnie oświecony panie, którzy tak dalece kochają Walezyusza, że obecność jego nie wywrze na nich bynajmniej wrażenia, o jakiem Wasza książęca mość wspominasz.
— Sądzicie, że to będzie dostateczne?
— Bezwątpienia, gdyż wystąpi nas dziesięciu przeciw jednemu — powiedział Bussy-Leclerc.
— A szwajcarowie? wszak jest ich cztery tysiące.
— Tak, ale wszyscy są w Lagny, a z Lagny do Paryża mil ośm. Przypuszczając więc, że król zdoła ich zawiadomić, to posłaniec jego będzie potrzebował dwóch godzin czasu nim konno dostanie się do Lagny, a szwajcarowie godzin ośmiu, nim piechotą zdążą do Paryża, co czyni razem godzin dziesięć. Przybędą więc właśnie wtedy, gdy już będzie można zatrzymać ich przy rogatkach, bo w przeciągu dziesięciu godzin zostaniemy panami miasta całego.
— Dobrze! zgoda, przypuszczam to wszystko; otóż naczelnik nocnych patrolów zabity; politycy wytępieni, władze miejskie zniesione, słowem wszelkie przeszkody usunięte; lecz zapewne postanowiliście także, co potem czynić będziecie?
— Utworzymy rząd z ludzi poczciwych, jakimi jesteśmy — rzekł Brigard — i niech tylko wiedzie się nasz mały handelek, niech mamy zapewniony chleb dla naszych żon i dzieci, to nic już więcej pragnąć nie będziemy. Może niektórzy z nas powodowani ambicyą, zapragną, urzędów: kapralstwa w milicyi lub coś podobnego, wszak Mości książę i to nastąpić może, ale na tem koniec. Widzisz zatem łaskawy panie, że nie jesteśmy wcale wymagający.
— Panie Brigard, same tylko złote wyrazy słyszę z ust twoich — rzekł książę — tak jest, wiem żeście ludzie uczciwi i że nie ścierpicie żadnej mieszaniny w szeregach waszych.
— O! nie, nie!... — zawołało razem kilka głosów, żadnej lury w dobrem winie.
— Bardzo dobrze!... — powiedział książę, otóż to mi jest mówić, ale pozwólcie, panie urzędniku policyjny, a wieluż macie próżniaków i złodziei w Isle-de-France.
Mikołaj Poulain, który dotąd stał w kącie, teraz mimowolnie przybliżyć się musiał.
— O! Jaśnie oświecony panie, jest ich aż nadto.
— A nie mógłbyś mniej więcej oznaczyć ich liczby?
— Mniej więcej mogę.
— Wymień ją zatem mości Poulain.
Poulain zaczął liczyć na palcach:
— Złodziei: trzy do czterech tysięcy. Próżniaków i żebraków, dwa tysiące do dwóch tysięcy pięćset. Łotrów rozmaitego rodzaju, tysiąc pięćset, do dwóch tysięcy. Morderców, cztery do pięciu set.
— Otóż macie, sześć albo półsiódma tysiąca szubieniczników. A jaką religię wyznają ci ludzie?
— Co Jaśnie oświecony panie?... — spytał Poulain.
— Pytani czy to są katolicy, czy hugonoci?
Poulain roześmiał się.
— Oni mają rozmaitą religię, łaskawy panie — rzekł, albo raczej tylko jednę, bo ich bogiem złoto, a prorokiem krew.
— Dobrze, tyle co do ich wyznania religijnego, jeżeli się tak wyrazić można, ale jakże się rzecz ma z ich wyznaniem politycznem? Czy są za Walezyuszami, czy też są to związkowi, gorliwi politycy, albo nawarrejczykowie?
— Są to bandyci i rabusie.
— Nie chciej przypuszczać łaskawy panie — wtrącił Crucé, abyśmy takich ludzi za sprzymierzeńców przybierali.
— Zapewne, że nieprzypuszczam, panie Crucé, ale to właśnie niepokoi mię.
— Dlaczegóż to Waszą książęcą mość niepokoi?... — spytali zdziwieni deputowani.
— Bo, przyznajcież sami, moi panowie, czy ludzie bez żadnej religii, bez żadnego zdania, a tem samem niepodzielający waszego interesu, widząc, że w Paryżu niema już ani urzędników, ani siły zbrojnej, ani królestwa, słowem nic coby ich wstrzymywać mogło, niezechcą rabować waszych sklepów, podczas gdy wy wojować będziecie, i waszych domów, podczas gdy wy Luwr zajmiecie; oni to wraz ze szwajcarami albo przeciw wam wystąpią, albo też z wami przeciw szwajcarom, dosyć, że zawsze siła będzie na ich stronie.
— Do dyabla!... — patrząc po sobie zawołali deputowani.
— Sądzę, że nad tak ważną rzeczą pomyślić warto, moi panowie?... — powiedział książę. Co do mnie, mocno się nad tem zastanawiałem i szukałem sposobu zapobieżenia tej niedogodności, bo wasz interes powinien mieć pierwszeństwo przed naszym; taka jest dewiza moja i mojego brata.
Pomiędzy deputowanymi rozległ się szmer zadowolenia.
— Teraz moi panowie, pozwólcie aby człowiek, który konno dniem i nocą odbył dwadzieścia cztery mil drogi, mógł przespać się kilka godzin: teraz przynajmniej domowi temu niegrozi żadne niebezpieczeństwo, kiedy przeciwnie, mogłoby grozić, gdybyście działali. Ale zapewne o tem niemyślicie.
— O! tak jest, Mości książę, niemyślimy — rzekł Brigard.
— Bardzo dobrze.
— A więc żegnamy pokornie łaskawego pana — mówił dalej Brigard.
— Kiedy książę pan zechce nas znowu przywołać...
— Nastąpi to jak można najrychlej, moi panowie, bądźcie spokojni — odparł Mayenne — może nawet jutro, a najpóźniej po jutrze.
I pożegnawszy ich, zostawił wszystkich zdumionych przezornością, która im wykryła niebezpieczeństwo, o jakiem nawet niepomyśleli.
Lecz zaledwie znikł, otworzyły się drzwi ukryto w obiciu i młoda kobieta weszła na salę.
— Księżna!.. — zawołali deputowani.
— Tak jest, moi panowie — odpowiedziała — przychodzę wybawić was z kłopotu.
Deputowani, znający jej stanowczość, ale zarazem obawiający się zapalczywości, obstąpili ją w koło.
— Panowie — z uśmiechem mówiła dalej księżna — czego niedokazali hebrajczycy, to dokazała sama Judyta; nie traćcie zatem nadziei... ja także mam mój plan.
I podawszy związkowym dwie białe ręce, które najuprzejmiejsi ucałowali, wyszła drzwiami, któremi poprzednio znikł Mayenne.
— Dalipan! — zawołał Bussy-Leclerc, oblizując wąsy i idąc za księżną, sądzę, że to jest właściwa głowa rodziny.
— Uf!... — mruknął Mikołaj Poulain, ocierając pot, który mu wystąpił na czoło na widok księżnej Montpensier — chciałbym być ztąd bardzo daleko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.