Czterdziestu pięciu/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
WOREK CHICOTA.

Chicot przez noc całą marzył na fotelu.
Marzył, trafne wyrażenie, bo zajmowały go raczej sny, niż rzeczywistość.
I w rzeczy samej, nie myśli ten, kto cofnąwszy się w przeszłość, widzi rozjaśnioną blaskiem jednego spojrzenia całą epokę, prawie już zupełnie w pamięci jego zatartą.
Chicot zatem całą noc znajdował się w święcie oddawna już opuszczonym, a zaludnionym wsławionemi i przyjemnemi cieniami, które wzrok bladej kobiety, nakształt wiernej lampy, przesunął przed nim wraz z całym orszakiem wspomnień szczęśliwych i przerażających.
Chicot, który tak mocno snu żałował, gdy powrócił z Luwru, teraz ani myślał się nawet położyć.
To też skoro ujrzał, że jutrzenka srebrzy szyby okien — rzekł do siebie:
— Minęła godzina zjawisk; czas teraz pomyśleć o żyjących.
Wstał, przypasał długą szpadę, zarzucił płaszcz bajowy, wytrzymały na najgwałtowniejsze deszcze, i ze stoicką stałością mędrca, obejrzał dno swojego worka oraz podeszwy trzewików.
Przekonał się, że w takich trzewikach można rozpocząć wyprawę, lecz że worek zasługuje na szczególniejszą uwagę.
Przerwiemy zatem nasze opowiadanie, a korzystając z czasu, opiszemy czytelnikom ten worek.
Chicot, jak wiadomo, człowiek pełen dowcipnych pomysłów, wydrążył główną belkę przerzynającą w szerz dom jego i tym sposobem dodał ozdoby, bo ją pomalował różno-kolorowo, oraz mocy, bo miała przynajmniej ośmnaście cali średnicy.
Wydrążenie na półtory stopy długie, a na sześć cali szerokie, w tej belce urządzone, służyło mu za kufer, w którego wnętrzu mieściło się tysiąc talarów złotem.
Otóż Chicot następne miał wyrachowanie:
— Wydaję dziennie — mawiał — dwudziesta część jednego z tych talarów; mam więc za co żyć przez dwadzieścia tysięcy dni. Nigdy ich nie przeżyję, ale mogę dociągnąć do połowy, w miarę zaś jak się starzeć będę, powiększą się potrzeby a tem samem i wydatki, bo podług mnie, dobrobyt powiększać się winien w miarę ubytku życia. Wszystko dobrze zważywszy, żyć jeszcze mogę lat dwadzieścia pięć do trzydziestu, a to dosyć, dzięki Bogu!
Chicot zatem podług tego wyrachowania, był jednym z najbogatszych kapitalistów w Paryżu, a spokój o los przyszły czynił go nieco dummym.
Nie dla tego iżby Chicot skąpym był, bo owszem, długi czas był rozrzutnym, lecz nędza przejmowała go zgrozą, wiedział bowiem, że spada na barki jak ołowiany płaszcz i przygniata najsilniejszych nawet.
Otwierając więc tego poranku swą kasę, aby ją w samotności obliczyć — rzekł:
— Do pioruna!... czasy ciężkie a wspaniałomyślność znikła z tego świata. Z Henrykiem niepotrzebuję być delikatnym. Te tysiąc talarów w złocie nie pochodzą od niego, lecz od stryja, który mi obiecał sześć razy więcej. Prawda, że stryj nie miał żony. Gdyby to noc była, poszedłbym zaczerpnąć jakie sto talarów z kieszeni króla, ale teraz dzień, muszę się. zatem spuścić na siebie samego i na Gorenflota.
Na myśl o żądaniu pieniędzy od przeora, Chicot mimowolnie uśmiechnął się.
— Ciekawy jestem, jakby to wyglądało, mówił dalej sam do siebie, gdyby pan Gorenflot, który mnie winien cały swój majątek, odmówił stu talarów przyjacielowi, chcącemu wyświadczyć przysługę królowi, temu samemu, który go mianował przeorem Jakobitów.
— Ach!. — dodał — już to nie ten sam Gorenflot, lecz Robert Briquet jeszcze nie przestał być Chicotem...
— Lecz ten list króla, to pismo mające objąć płomieniem cały dwór Nawarry; przyrzekłem pójść po nie przed świtem, a oto już dnieje. Ba! ten bodziec mieć będę koniecznie, a nawet straszliwy cios zadam nim głowie Gorenflota, jeżeli bym nie potrafił zrozumiale przemówić do jego mózgownicy.
Chicot zasunął deskę zamykającą jego kryjówkę, przymocował ją czterema gwoździami, przykrył kamieniem i przysypał kurzem wszystkie szczeliny, potem gotów do drogi, po raz ostatni spojrzał na swą małą izdebkę, w której przez tyle dni szczęśliwych przesiadywał bezpieczny i nieprzenikniony, jak serce w głębi piersi.
Wreszcie rzucił okiem na dom sąsiedni.
— Ci przeklęci Joyeuses, mogą rzeczywiście podpalić której nocy chatkę moje, aby choć na chwilę przywołać do okna niewidzialną damę. Ba! skoro spalą mój dom, to zarazem stopią także i moje talary. Doprawdy, rozsądniej postąpię skoro gdzie te pieniądze zakopię. Ha! jeżeli panowie des Joyeuses spalą mój dom, to król musi mi zań zapłacić.
Tak uspokojony Chicot, zamknął drzwi, a klucz do kieszeni włożył, ale idąc nad brzeg rzeki, pomyślał:
— Hm! hm! ten Mikołaj Poulain może tu także przyjść kiedy, i jeżeli nieobecność moja wyda mu się podejrzaną... Ale, cóż u licha, przez cały ranek napastują mię takie zajęcze myśli. No, w drogę, w drogę.
Gdy Chicot zamykał drzwi od ulicy, równie troskliwie jak drzwi od pokoju, spostrzegł w oknie służącego nieznajomej damy, który używał świeżego powietrza, zapewne w przekonaniu, że tak rano nikt go widzieć nie będzie.
Blizna na lewej skroni, aż na policzek zachodząca, jak już wspomnieliśmy, mocno tego człowieka zmieniła.
—Nadto jedna brew, zapewne gwałtownością ciosu z właściwego miejsca wysadzona, prawie zupełnie zakrywała mu lewe głęboko zapadło oko.
Rzecz dziwna, że mimo łysego czoła i siwej brody, spojrzenie miał żywe, a na zdrowym policzku kwitła świeżość młodzieńcza.
Skoro spostrzegł, że Robert Briquet schodzi z progu, natychmiast zakrył głowę kapturem, i chciał się cofnąć w głąb domu, ale Chicot skinął nań aby pozostał.
— Sąsiedzie! — zawołał — wczorajszy hałas wypędza mię z domu, udaję się zatem na wieś na kilka tygodni; może będziesz tyle łaskaw i kiedy niekiedy spojrzysz w tę stronę?
— Dobrze — odpowiedział nieznajomy — bardzo chętnie.
— A jeżeli spostrzeżesz złodziei...
— Bądź pan spokojny, mam ja dobry muszkiet.
— Dziękuję; wszakże mam cię jeszcze o jednę grzeczność prosić sąsiedzie.
— Mów pan, słucham.
Chicot spojrzeniem zmierzył odległość dzielącą go od nieznajomego.
— Nie bardzo to bezpiecznie z daleka i na głos o takich — rzeczach rozmawiać, kochany sąsiedzie.
— Czekaj pan, zejdę na dół — odpowiedział nieznajomy.
W rzeczy samej Chicot zobaczył, że znikł a zbliżywszy się tymczasem do mieszkania, usłyszał kroki, poczem otworzyły się drzwi i obaj stanęli z sobą oko w oko.
Tym razem, służący zupełnie twarz swoję ukrył w kapturze.
— Bardzo chłodny poranek — rzekł dla usprawiedliwienia tej ostrożności tajemniczej.
— Prawda sąsiedzie, północny wiatr wieje — odparł Chicot, udając że nie patrzy na nieznajomego i tem samem umniejszając mu kłopotu.
— Słucham tedy pana.
— Otóż wyjeżdżam — powtórzył Chicot.
— Miałem już zaszczyt słyszeć o tem z ust pańskich.
— Pamiętam; ale wyjeżdżając zostawiam w domu pieniądze.
— To źle, panie, to źle, lepiej zabierz je pan z sobą.
— O nie, człowiek cięższy, i nie tak śmiały, skoro zarazem stara się ocalić swój worek i życie. Zostawiam zatem pieniądze, wszakże tak dobrze ukryte, że tylko pożaru obawiać się mogę. Na wypadek pożaru jednak, chciej kochany sąsiedzie czuwać nad zgaszeniem belki, której koniec wygląda tam na prawo, chciej czuwać powtarzam, a potem szukaj w popiele.
— Szanowny panie, stawiasz mię doprawdy w zbyt przykrem położeniu — z widocznem nieukontentowaniem rzekł nieznajomy. — Lepiej byłoby zwierzyć się w tym względzie przyjacielowi, nie zaś człowiekowi, którego pan nie znasz, ani znać możesz.
To mówiąc błyszczącym okiem wpatrywał się w przymiloną twarz Chicota.
— Prawda — odparł tenże — że nie znam pana, lecz zbyt ufam fizjonomiom, a pan zdajesz mi się wyglądać na uczciwego człowieka.
— Zważ pan jednak, jaką na mnie wkładasz odpowiedzialność. Wszak wnosić można także, że muzyka, która wczoraj pana znudziła, znudzi także i panię moją i że w takim razie może i my się ztąd wyprowadzimy.
— W takim wypadku nie będę miał żadnej pretensyi do ciebie, sąsiedzie — odpowiedział Chicot.
— Dzięki ci panie, że pokładasz tyle ufności w nieznajomym — rzekł sługa, kłaniając się — będę się starał dowieść, że na nią zasługuję.
I pożegnawszy Chicota, wrócił do domu.
Chicot również pożegnał go po przyjacielsku, a spostrzegłszy, że drzwi zamknął za sobą, szepnął:
— Biedny młodzieńcze, teraz wyglądasz jak mara, a jednak dawniej widziałem cię tak wesołym, żywym i przystojnym!..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.