Czterdziestu pięciu/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
SERENADA.

Z Luwru do mieszkania swojego Chicot miał niedaleko.
Zeszedł na brzeg i zaczął przepływać Sekwanę na małej łodzi, którą przywiódłszy z przeciwnej strony rzeki, sam był przymocował u pustego wybrzeża Luwru.
— Dziwna rzecz — mówił robiąc wiosłem i spoglądając po oknach pałacu, z których jedno, a mianowicie okno w królewskiej sypialni, mimo zbyt późnej pory nocnej, światłem połyskiwało; dziwna rzecz, że po tylu latach Henryk się jeszcze nie zmienił; jedni porośli, drudzy pomaleli, inni znowu pomarli, on zaś dostał tylko kilka zmarszczek na twarzy i sercu, i nic więcej; jest to wiecznie ta sama dusza słaba i znakomita, fantastyczna i poetyczna, wiecznie ta sama istota samolubna, wymagająca zawsze więcej niż jej dać można, bo od obojętności żądająca przyjaźni i miłości, od miłości poświęcenia, a obok tego wszystkiego jest to król nieszczęśliwy, ubogi i smutniejszy od każdego ze swoich poddanych. Mniemam zaiste, że ja tylko sam zgłębiłem tę mięszaninę rozpusty i żalu, bezbożności i zabobonu; jak również ja tylko jeden znam Luwr, po którego korytarzach tylu ulubieńców przeszło do grobu, na wygnanie lub w zapomnienie; jak również ja tylko jeden bez niebezpieczeństwa igram z koroną, która dopóty rozpala umysły tylu ludzi, aż póki sobie o nią palców nie poparzą.
Mówiąc to Chicot wydał raczej filozoficzne niż smutne westchnienie i silnie oparł się na wiośle.
— Ale, ale — dodał nagle — król nic mi nie wspominał o pieniądzach na podróż; ta ufność zaszczyt mi przynosi bo dowodzi, że zawsze jestem jego przyjacielem.
I milcząc, według zwyczaju, roześmiał się; potem silnem pchnięciem wiosła posunął czółno na miałki piasek i osadził je na nim.
Następnie, sztucznym węzłem przymocował przód czółna do pala, gdyż w owych czasach winności, stanowiło to dostateczne bezpieczeństwo, i ruszył ku domowi, położonemu, jak wiadomo, o dwa strzały od brzegu rzeki.
Gdy wyszedł na ulicę Augustyanów, uderzyły go naprzód i mocno zdziwiły odgłosy muzyki i śpiewy napełniające harmonią cały cyrkuł, zwykle spokojny o tak późnej godzinie.
— Ktoś tu wyprawia wesele?... — pomyślał zrazu — do pioruna!... miałem tylko pięć godzin do przespania, a widzę, że będę musiał czuwać chociaż się nie żenię.
Zbliżywszy się, ujrzał wielkie światło połyskujące na oknach domów rzadkich na tej ulicy; to światło pochodziło od pochodni, jakiemi paziowie i słudzy przyświecali dwudziestu czterem muzykantom, pod przewodnictwem opętanego włocha przygrywającym na wiolach, psałteryonach, triangułach, skrzypcach, trąbach i bębnach.
Cała ta hałaśliwa armia stała uszykowana w pięknym porządku przed domem, który Chicot z wielkiem zdziwieniem poznał jako swój własny.
Niewidzialny generał kierujący tym manewrom, uszykował muzykantów i paziów tak, aby wszyscy, twarzą ku domowi Roberta Briquet zwróceni; z okiem w niego utkwionem, tem zapatrywaniem się żyli i oddychali jedynie.
Chicot przez chwilę stał osłupiały, patrząc na te obroty i słuchając zgiełku całego.
Wreszcie rękami kościstemi uderzył się po łydkach i rzekł:
— To chyba pomyłka; niepodobna aby dla mnie robiono tyle hałasu.
A zbliżywszy się znowu, stanął w szeregu ciekawych, których ta serenada przywiodła, i bacznie w koło siebie spoglądając, przekonał się, że całe światło pochodni odbijało się na jego domu, że cała harmonia w nim tonęła, nikt zaś nie troszczył się ani o dom naprzeciwko, ani o żaden inny.
— To widzę naprawdę dla mnie — powiedział sobie Chicot — czyby przypadkiem jaka nieznana księżniczka miała się we mnie zakochać?
Jednak to pochlebne przypuszczenie, niezdawało się przekonywać go zupełnie.
Spojrzał więc na dom przeciwległy.
Blask pochodni padał niekiedy na dwa tylko okna na drugiem piętrze, które nie miały okiennic; lecz biedny ten domek nie okazywał najmniejszego znaku życia i żadna twarz ludzka nie wyjrzała z niego.
— Do pioruna! — rzekł Chicot — muszą, tam twardo sypiać; taki hałas mógłby nawet umarłych przebudzić.
W ciągu tych pytań i odpowiedzi samemu sobie czynionych, orkiestra nieprzestawała wygrywać symfonij swoich.
— Przebacz przyjacielu — rzekł wtedy Chicot do jednego z trzymających pochodnię — ale czy niemógłbyś powiedzieć mi, dla kogo cała ta muzyka?
— Dla obywatela, który tam mieszka — odpowiedział sługa, pokazując Chicotowi dom Roberta Briquet.
— Teraz widzę stanowczo, że dla mnie — pomyślał Chicot, i przeciskając się przez tłumy, chciał wyczytać rozwiązanie zagadki na rękawach i piersiach paziów, lecz wszystkie herby ich liberyi znikły zupełnie, pokryte płaszczami koloru ciemnego.
— A do kogo należysz przyjacielu? — spytał Chicot jednego z grających na bębnie, który w tej chwili chuchał w palce, bo nie miał nic do bębnienia.
— Do obywatela, który tu mieszka — odpowiedział muzykant, pałeczką wskazując na dom Roberta Briquet.
— A ha! — rzekł Chicot — nie tylko przyszli tu dla mnie, ale nawet do mnie należą. Coraz to lepiej; nakoniec zobaczymy co to znaczy...
I wykrzywiwszy twarz jak mógł najszkaradniej, poroztrącał łokciami paziów, lokajów, muzykantów, pragnąc dostać się do drzwi, do czego nie łatwo przyszło; tam zaś oświetlony blaskiem otaczających go pochodni, wyjął klucz z kieszeni, otworzył, wszedł, zaparł drzwi znowu i mocno zaryglował.
Następnie wyszedł na balkon, postawił tani skórzane krzesło, zasiadł w niem wygodnie, oparł brodę na poręczy balkonu i niezważając na śmiech jakim go przyjęto, rzekł:
— Raczcie mi panowie powiedzieć, czy się nie mylicie i czy wasze tryle, kadencye, rulady, w istocie dla mnie są przeznaczone?
— Czy pan jesteś Robert Briquet? — spytał dyrektor orkiestry.
— Ja, we własnej mojej osobie.
— A więc! jesteśmy tu wszyscy na pańskie usługi — odparł włoch i znowu swoim kijem skinąwszy, wzniecił hałaśliwą melodyę.
— Teraz to już zupełnie nic nie rozumiem — pomyślał Chicot, wiodąc bacznem okiem po całym tłumie i po sąsiednich domach.
Wszyscy ich mieszkańcy, albo wyglądali przez okna, albo stali na progach lub też podzielili się na grupy przededrzwiami rozłożone.
Fournichon, jego małżonka i cała świta czterdziestu pięciu, to jest ich żony, dzieci i służba, wyglądali przez otwory oberży pod Mieczem walecznego Rycerza.
Sam tylko dom na przeciwko ciemny był i jak grób milczący.
Chicot ciągle szukał wzrokiem rozwiązania tej trudnej zagadki, w tem nagle zdało mu się, że pod gankiem swojego domu, widzi przez szczeliny w podłodze balkonu, jakąś osobę zupełnie ciemnym płaszczem osłoniętą, w czarnym kapeluszu z czerwonem piórem i długą szpadą u boku.
Ta osoba sadząc, że jej nikt nie widzi, całą duszą patrzyła, w pusty, niemy i obumarły dom naprzeciwko.
Od czasu do czasu naczelnik orkiestry opuszczał stanowisko swoje i przystępując ku tej osobie, coś z nią mówił po cichu.
Chicot wnet odgadł, iż to stanowi cały interes sceny i że pod czarnym kapeluszem ukrywa się twarz szlachcica.
Odtąd więc cala swą uwagę zwrócił na tę osobę.
Rolę spostrzegacza łatwo mógł odegrać, bo oparty na poręczy balkonu, poznawał każdego na ulicy i pod gankiem; nie uszło więc baczności Chicota żadne poruszenie tajemniczego nieznajomego, a najmniejsza nieostrożność mogła mu niechybnie odkryć rysy jego.
Nagle i gdy Chicot cały oddał się swoim spostrzeżeniom, jakiś jeździec w towarzystwie dwóch masztalerzy, pokazał się na rogu ulicy i energicznemi razami szpicruty porozpędzał ciekawych, którzy uporczywie skupiali się wkoło muzyki.
— Pan Joyeuse — szepnął Chicot poznając w jeźdzcu wielkiego admirała Francyi, ubranego w boty i ostrogi, stosownie do rozkazu króla.
Gdy rozpędzono ciekawych, orkiestra umilkła zapewne na znak pana.
Jeździec zbliżył się do szlachcica pod gankiem ukrytego.
— No! Henryku — spytał — co słychać nowego?
— Nic, bracie, nic.
— Nic?
— Nic, nawet się nie pokazała.
— To te niedołęgi nie narobiły tu wrzawy?
— Owszem, zagłuszyli cyrkuł cały.
— Nie rozgłosili więc, że grają na cześć tego mieszczanina?
— Owszem, rozgłosili, bo nawet osobiście wyszedł na balkon i przysłuchuje się serenadzie.
— A ona się nie pokazała?
— Ani ona, ani nikt.
— Nasz pomysł jednak dowcipny — rzekł urażony Joyeuse — bo przecież mogła bez skompromitowania się, równie jak ci poczciwcy, korzystać z muzyki wyprawionej dla jej sąsiada.
Henryk pokręcił głową.
— Widać, że jej nieznasz bracie — rzekł.
— Owszem, owszem, znam; a raczej znam wszystkie kobiety, a że i ona należy do ich liczby, przeto nie traćmy odwagi!
— O! dla Boga! bracie, mówisz tonem zniechęconym zupełnie.
— Bynajmniej; tylko począwszy od dnia dzisiejszego, potrzeba co wieczór wyprawiać serenadę mieszczaninowi.
— To ona zmieni mieszkanie.
— Dla czego, jeżeli będziesz milczał, jeżeli ej nie wskażesz nikomu, jeżeli ukrywać się nie przestaniesz. Ale, ale, cóż powiedział mieszczanin na naszą galanteryę?
— Miał przemowę do orkiestry. I patrz bracie, oto znowu mówić będzie!
W rzeczy samej Briquet, chcąc się jasno o całej rzeczy wywiedzieć, wstał aby po raz drugi zapytać naczelnika orkiestry.
— Milczeć tam, na górze — gniewnie zawołał Anna — cóż u dyabła, kiedy ci wyprawiono serenadę, to niemasz nic do powiedzenia, siedź zatem spokojnie.
— Serenadę, serenadę — jak najgrzeczniej odpowiedział Chicot — niechże przynajmniej wiem z jakiego powodu panowie mi ją wyprawiacie.
— Z powodu twojej córki, niedołęgo.
— Przepraszam, lecz niemam córki.
— No to z powodu twojej żony.
— Dzięki Bogu! nie jestem żonaty.
— A więc z twojego własnego powodu i dla twojej osoby.
— Tak jest, dla twojej osoby i jeżeli nie ustąpisz z balkonu.. — rzekł Joyeuse podjeżdżając ku Chicotowi.
— Do pioruna! — zawołał Chicot — jeżeli to moja muzyka, któż więc śmie tratować ją końmi?
— Stary głupcze — wrzasnął Joyeuse, podnosząc głowę — jeżeli natychmiast nie skryjesz twojej szkaradnej głowy w twoje kruche gniazdo, to muzykanci instrumenty o nią potłuką.
— Daj pokój, bracie, temu biedakowi — rzekł du Bouchage — on w rzeczy samej musi być bardzo zdziwiony.
— I czegóż u licha miałby się dziwić?... zresztą pojmujesz, że wszcząwszy kłótnię, kogokolwiek sprowadzimy do okna; a więc obijmy skórę mieszczaninowi, spalmy jego dom, jeżeli będzie potrzeba, ale do pioruna! nie próżnujmy!
— Przez litość, bracie — rzekł Henryk — nie zwracajmy gwałtem na siebie uwagi tej kobiety, jesteśmy zwyciężeni, poddajmy się zatem.
Briquet co do słowa słyszał tę rozmowę i powikłane jeszcze myśli jego, wielce się rozjaśniły; znając zatem humor tego, kto go napastował, w duszy przygotowywał się do obrony.
Ale Joyeuse, ulegając przedstawieniom Henryka, nienalegał dłużej; odesłał więc paziów, służących, muzykantów i maestro.
A potem odprowadzając brata na stronę, dodał:
— Widzisz mię w rozpaczy, wszystko się przeciw nam sprzysięgło.
— Co ty mówisz?...
— Nie mam czasu pomagać ci...
— Wistocie, widzę żeś w ubraniu podróżnem, czego zrazu wcale nieuważałem.
— Z polecenia króla dzisiejszej nocy jeszcze wyjeżdżam do Antwerpii.
— Kiedyż ci wydał ten rozkaz?
— Dzisiaj wieczór.
— Mój Boże!
— Jedź ze mną, błagam cię.
Henryk opuścił ręce.
— Czy mi to rozkazujesz, bracie?.. — spytał blednąc na samę myśl o wyjeździe.
— Proszę cię, du Bouchage, nic więcej.
— Dziękuję ci, bracie.
Joyeuse wzruszył ramionami.
— Niech będzie jak chcesz, Joyeuse, ale gdyby mi przyszło zaprzestać przepędzania nocy na tej ulicy, gdybym musiał zaniechać patrzenia w to okno...
— To co?..
— To umarłbym!
— Biedny szaleńcze!
— Widzisz bracie, serce moje tam, życie moje tam — powiedział Henryk, wyciągając ręce ku domowi; nie żądaj więc, abym żył, skoro mi serce z piersi wyrwiesz.
Książę z pełnym litości gniewem załamał ręce, przygryzł delikatnego wąsa i po chwili milczenia dodał:
— Gdyby ojciec prosił cię, Henryku, abyś się oddał w opiekę Mironowi, temu filozofowi i zarazem lekarzowi... — Odpowiedziałbym, że nie jestem chory, że głowa moja zdrowa i że Miron bólu serca nie uleczy.
— Trzeba więc podzielać twój sposób widzenia; lecz pocóż się troszczyć? Twoja piękność jest kobietą; tyś wytrwały, niema więc nic straconego i mam nadzieję, że za powrotem ujrzę cię raźniejszym, dowcipniejszym i weselej niż ja wyśpiewującym.
— Tak, tak, dobry bracie — odparł młodzieniec, ściskając dłoń przyjaciela; — tak jest, wyleczę się, będę szczęśliwy, wesoły; dziękuję ci za twą przyjaźń, dziękuję! jest to najkosztowniejsze mienie moje.
— Po twojej miłości.
— Ale cenię je więcej, niż życie.
Joyeuse mimo pozornej płochości, mocno wzruszony, nagle przerwał bratu, pytając:
— Czy pójdziemy?... Pochodnie zagasły a muzyka i paziowie, do domu już wracają.
— Chodźmy bracie — wzdychając, odpowiedział du Bouchage.
— Rozumiem cię — rzekł Joyeuse — ostatnie pożegnanie dla tego pustego okna, słusznie się należy. A potem powiesz także i mnie, bywaj zdrów.
Henryk oburącz objął szyję brata, a ten pochyliwszy się z konia, czule go pocałował.
— Nie — rzekł — odprowadzę cię aż do bramy, ale poczekaj na mnie o sto kroków. Sądząc, że ulica już pusta, moja nieznajoma może się pokaże.
Anna podjechał ku swojemu orszakowi, który go czekał o sto kroków dalej.
— No idźcie, idźcie — rzekł — już was nie potrzebujemy, aż do dalszego rozkazu.
Pochodnie znikły, rozmowy muzykantów i śmiechy paziów umilkły, równie jak ostatnie brzęki strun błędną ręką ze skrzypców i lutni wyrwane.
Henryk po raz ostatni spojrzał na dom, ostatnią proźbę wysłał ku oknom i zwolna, ciągle się oglądając, połączy! się z bratem, którego poprzedzało dwóch masztalerzy.
Robert Briquet widząc, że obaj młodzieńcy oddalają się wraz z muzykantami, osądził, że wkrótce nastąpi rozwiązanie tej sceny, jeżeli tylko ta scena miała mieć rozwiązanie.
Poczem, głośno cofnął się z balkonu i zamknął okno.
Kilku upartych ciekawych pozostało jeszcze na swoich miejscach; lecz w ciągu dziesięciu minut ustąpili najwytrwalsi nawet.
Tymczasem Robert Briquet wszedł na dach swojego domu, zębaty nakształt dachów flamandzkich, i ukryty za jednym z takich zębów, patrzył w sąsiednie okna.
Skoro tylko ucichł zgiełk na ulicy, i gdy umilkły instrumenty, kroki i głosy, słowem skoro wszystko wróciło do zwykłego porządku, jedno z górnych okien tego domu dziwnego otworzyło się tajemniczo i czyjaś głowa ostrożnie z niego wyjrzała.
— Już nic niema — szepnął głos męzki — niebezpieczeństwo minęło zupełnie; była to zapewne jakaś mistyfikacya wymierzona do naszego sąsiada; możesz pani wyjść z twojej kryjówki i wrócić do pokoju.
To mówiąc, mężczyzna zamknął okno, skrzesał ognia i zapalił lampę, którą podał czyjejś wyciągniętej ręce.
Chicot patrzył całą mocą bystrego wzroku swojego.
Lecz zaledwie dostrzegł blade i piękne oblicze kobiety odbierającej lampę, zaledwie pochwycił łagodne i smutne spojrzenie pani na swojego sługę, natychmiast sam zbladł i uczuł, że lodowaty dreszcz przebiega mu po żyłach.
Następnie ta młoda, bo zaledwie dwudziestocztero letnia kobieta, zeszła ze schodów, a służący postępował za nią.
— A!... szepnął Chicot — ręką ocierając spocone czoło i chcąc niby odegnać jednocześnie napastującą go straszną marę — a!... hrabio du Bouchage, dzielny, przystojny młodzieńcze, kochanku zapamiętały.. mówisz, że będziesz wesół, raźny, śpiewający, ustąp bratu twojej dewizy, bo nigdy więcej niepowiesz już: kilariter.[1]
Wreszcie sam także wrócił do pokoju, z czołem zachmurzonem, jakby wyszedł z jakiej straszliwej przepaści, krwią napełnionej.
Usiadł w kącie, głowę opuścił na rękę, i owładnięty melancholią, pozostał tak w ciężkiej zadumie do świtu samego.





  1. Wesoło: powiedzieliśmy wyżej, że dewizą Henryka de Joyeuse był łaciński wyraz: kilariter.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.